Читать книгу Rozplatając warkocz papuszy - Leszek Mieszczak - Страница 11

10 sierpnia 1968 roku

Оглавление

Tego dnia powtórzyła się sytuacja z lipca. Wyjazd nad Koszarawę urzeczywistnił się, wszak nie do końca w sposób zaplanowany przez moją wyobraźnię. Wszystko zaczęło się zupełnie odwrotnie. Najpierw wizyta u wujka, a później wspólna wycieczka nad wodę z jego córkami. Dawało to nowe możliwości, które pojąłem dosłownie w lot. Uśmiechałem się całą drogę, podskakując i psocąc z kuzynkami. Po dotarciu nad rzekę zajęliśmy dopiero co opuszczone miejsce przez innych plażowiczów śpieszących się pewnie na obiad, ponieważ słoneczne południe zaczęło już królować na nieboskłonie. Błyskawicznie też znaleźliśmy się w rzece, zrzucając zbędne ubrania na koc i uciekając przed żarem lejącym się z nieba. Będąc już w wodzie, skierowałem wzrok pod zarys mostu. Akurat w tej chwili nie było tam nikogo. Trochę się zmartwiłem, ale zabawa w rzece była wspaniała. Gorzej było po wyjściu z wody, na kocu dopadało mnie zimno i trzęsawka, lecz tylko przez chwilę, zanim ciało nie wyschło i nabrało słonecznego ciepła do swojego wnętrza. Wtedy też zobaczyłem pierwszy raz tego dnia, z dużej odległości, cygańskie dzieciaki, moczące się w rzece. Z oddzielającego nas dystansu nie mogłem rozpoznać dokładnie sylwetek pluskających się w wodzie. Pomyślałem, że to najlepszy czas, aby rozpocząć działanie.

– Mamo, mogę pochodzić po rzece? Nie będę się na razie moczył w wodzie.

– Siedź jeszcze na kocu. Dopiero dygotałeś jak osika – zaprotestowała mama, nie pozwalając mi na ponowne wejście do rzeki.

Po dziesięciu minutach zabawy na kocu poszukałem innego rozwiązania.

– Irena, pójdziemy razem poszukać małych rybek? – zacząłem, kierując swoje słowa do siedzącej obok kuzynki.

Miała śniadą cerę i ciemne włosy, sprawiała wrażenie, jakby była cyganką, a to mogłoby pomóc mi zbliżyć się do tych jakże odmiennych w zwyczajach i zabawie dzieciaków.

Odmienność – wtedy tego nie rozumiałem. Odmienność była im narzucona przez społeczeństwo, w którym przyszło im mieszkać. Odizolowani, zamykali się w biedzie. Odrzuceni, wydawali się wykraczać poza ramy stereotypów dobrego człowieka, przyjętych jako pewnik nawet w chrześcijańskim społeczeństwie. Biło w nich to samo serce i ta sama dusza, delikatna i czuła, pełna dziecięcej niewinności i radości, dopóki nie starli się z dorosłą rzeczywistością, w której walka o przetrwanie stanowiła podstawę egzystencji. Tak samo się rodzili i tak samo umierali. Być może ich przodkowie przed wiekami przywędrowali w te rejony, migrując z północnych Indii. Nie potrafili zagrzewać jednego miejsca, osiedlać się, tylko ciągnąć swoje tabory po rozległych przestrzeniach. Na swój sposób byli wolni. – Irenko, pilnuj go – zwróciła się do niej moja mama, co jednocześnie oznaczało dla mnie wyrażenie pozwolenia na upragnione wejście do wody.

Nie czekając na dalsze instrukcje, oddaliliśmy się kilkanaście metrów od brzegu. Odległość i szum wody praktycznie uniemożliwiały usłyszenie przez rodziców naszej dalszej rozmowy.

– Pójdziesz ze mną za most? – zapytałem proszącym głosem.

– Tam są Cyganie!

– Właśnie o to chodzi – zawahałem się. – Chciałbym ich o coś spytać.

– Chciałbyś ich spytać – powtórzyła. – O co?

– Czy byli kiedyś w Straconce.

– Dlaczego mieliby być? – zapytała zdziwiona. – Są tutaj, odkąd pamiętam.

– Ale zapytam – stwierdziłem stanowczo, odwracając głowę w stronę rodziców.

– No dobra, idę z tobą – zdecydowała wreszcie.

Powoli oddalaliśmy się od zapory. Zauważyłem wujka z ciotką, przysiedli się do rodziców. Byłem już spokojniejszy teraz o swoje plany przedostania się pod mostem na teren bliższy Cyganom. Irena towarzyszyła mi krok w krok. Woda pod mostem rozlewała się lewą stroną i sięgała zaledwie kostek. Po ostatnich ulewnych deszczach głębinę usytuowaną pod filarem mostu nieznacznie spłyciło. Widać było wyraźnie dno i pływające ryby. Tylko dwoje dzieci brodziło dzisiaj po wodzie od strony romskiego osiedla. Przybliżyliśmy się do nich na nieznaczną odległość. Już chciałem coś powiedzieć, kiedy zobaczyłem na brzegu dorosłą Cygankę. Patrzyła na dzieci, jakby ich pilnowała. Długa i fałdzista spódnica prawie dotykała ziemi. Ciemne jak noc, długie, lekko kręcone włosy otaczały pociągłą, śniadą cerę twarzy i słoneczny szeroki uśmiech skierowany na bawiące się w wodzie dzieci. Kolorowa, aż pstra koszula, przepasana równie kolorową chustą, przykuwała mój wzrok.

– Cześć! – zmogłem się i zawołałem łagodnym głosem: – Możemy się pobawić z wami?

Dzieci spojrzały na opiekunkę stojącą na brzegu. Nie było między nimi żadnych różnic, aczkolwiek pilnowano, by nie bawiły się z dziećmi gadziów, jak nazywano obcych białych ludzi nienależących do ich rasy. Zasady określone były zbiorczym cygańskim prawem, być może zwanym romanipen, o którego istnieniu nawet nie miałem pojęcia, nie znałem jeszcze segregacji rasowych rządzących na tym świecie, działających w obie strony jak mur. Z jednej strony broniący dostępu obcym, a z drugiej niepozwalający poznać, co za nim jest. Rodzice czasem pod wpływem impulsów uznawali, że nic złego się nie stanie i dopuszczali do wspólnych spotkań i zabaw swoje małe pociechy. Stojąca na brzegu Cyganka chyba podzielała ten pogląd, zezwoliwszy na wspólną zabawę, a może tylko oddaliła się z jakichś innych powodów, pozostawiając je bez opieki. Zaczęliśmy od przegradzania małej strugi rzecznej kamieniami, budując w ten sposób zaporę spiętrzającą o parę centymetrów wodę. Powstały zalew zajmował dość sporą część koryta rzecznego, w którego obrębie urządziliśmy zabawę w berka. Bawiłem się zupełnie nieźle, zapominając, po co naprawdę trudziłem się w tę stronę. Oddaliliśmy się od rodziców na dość znaczną odległość. Nagle usłyszałem słowa, których wcale nie rozumiałem. Obok znów wyłaniającej się zza krzewów Cyganki zauważyłem mężczyznę. Jego głos postawił dzieciaki prawie na baczność. Szybko wyszły z wody, kierując się w stronę brzegu. Zanim wyszły na brzeg, obróciły się do nas z dziwnymi minami na twarzy, jakby zarysował się grymas złości z końca zabawy, a może strachu przed konsekwencjami ich zabawy z nami, dziećmi gadziów. Stałem z Ireną, wpatrzony w odchodzące dzieciaki, zmartwiony z fiaska moich planów. Zamiast działać, bawiłem się w jakimś dziecięcym amoku. Kiedy wyszły na brzeg, rozmawiały ze starszymi jakąś chwilę, a potem zobaczyłem, jak na ich usta powrócił uśmiech. Zawołały też, że wrócą za godzinę.

– Jeśli chcecie – odezwała się Cyganka – to później możecie się pobawić w obozowisku.

Po czym odwrócili się wszyscy i zniknęli za przybrzeżnymi krzewami. Nie pozostało nam nic innego, jak spokojnie wrócić pod zaporę i cierpliwie poczekać godzinę. Na kocu wszyscy bawili się dobrze, nikt nie zauważył, że zniknęliśmy z pola widzenia. Rodzice grali w najlepsze w tysiąca. To była dobra nowina i prognoza na kolejne urwanie się rodzicielskiej opiece.

– Mamo, gdzie są moje spodnie? – zapytałem, przerzucając ładnie przez nią poukładane ubrania.

– Po co ci spodnie? – zapytała mama. – Są za materacem. Dorwałem się do nich i wyciągnąłem z kieszeni wisiorek. Zamknąłem go w dłoni i pobiegłem nad zaporę. Usiadłem na progu, z którego spokojnie przelewała się woda do dolnego zbiornika. Bawiło się w nim sporo dzieci i dorosłych. Otwarłem dłoń i spojrzałem na wisiorek. Podniosłem rękę do góry, w stronę słońca i nagle serce załomotało mi szybszym rytmem. Nie rozumiałem, co to może znaczyć. Od jakiegoś czasu stał się częścią mnie samego, częścią pełną nieokreślonych emocji, z którą wiązały się pewne niesprecyzowane uczucia. Przez chwilę przyszło mi myśl, że w przeszłości już patrzyłem na niego pod słońce, ale logicznie spoglądając na cały miniony rok, nie mogłem odszukać tego dnia w swojej pamięci. Wypuściłem tę myśl bardzo szybko ze swojej głowy, nie zastanawiając się nad nią dłużej. Jeszcze nie rozumiałem i nie potrafiłem rozważać podobnych irracjonalnych symptomów moich nielogicznych czasami odczuć. Patrzyłem na życie zbyt wąsko, byłem przecież tylko nieśmiałym chłopcem, czasem próbującym wykroczyć poza otaczającą mnie rzeczywistość. Z jakim skutkiem? Chyba marnym. Zobaczyłem w dole brata, jak wskakuje do wody i zacząłem się przyglądać jego nauce pływania bez koła. Tata podtrzymywał go za brzuch, a on ruszał nogami i rękami, jak szamocąca się żaba. Zacząłem się śmiać pełną buzią, a do tego całym ciałem.

– Idę do was! – zawołałem.

Szum wody sprawiał, że mojego cienkiego głosu nie byli w stanie usłyszeć. Do tego ogólna wrzawa bawiących się maluchów i dorosłych stała się szczelną barierą nie do pokonania dla moich słów.

Obiegłem zaporę z drugiej strony i już chciałem skoczyć do wody za bratem, kiedy powstrzymała mnie Irena:

– Idziemy?

Zawahałem się chwilę, patrząc na dobrze bawiącego się brata. – Idziemy – zadecydowałem po chwili namysłu. – Masz rację, musimy dzisiaj się czegoś dowiedzieć. Więcej pewnie już nie będzie takich okazji. Poczekaj, powiem mamie, że idziemy pochodzić po rzece.

Podbiegłem do koca i zamieniwszy kilka słów z mamą, wróciłem do Ireny. Pięć minut później staliśmy już w obozie cygańskim między barakami z nadzieją na dobrą zabawę. Zabawy nie było. Obóz wydawał się wyludniony, aczkolwiek z jednego domku wyszedł grubawy Cygan ubrany w pstrokatą, kolorową koszulę.

– Co wy tu robicie?! – wykrzyknął głębokim męskim głosem, tak, że mnie cofnęło o krok.

– Szukamy dzieci – wystraszony zacząłem się tłumaczyć. Myślałem o ucieczce, ale nogi stały się zbyt ciężkie. Spojrzałem na Irenę, ale jej już nie było obok mnie. Zrozumiałem, że zostałem sam na sam z ogromnym Cyganem.

– Nie bój się, chłopcze – zaczął Cygan, zbliżając się do mnie. – Jakich dzieci?

– Bawiłem się z nimi w rzece – odparłem z przestrachem w oczach. – Nic ci nie zrobię, spokojnie – starał się mnie uspokajać. Nie mówił czystym naszym językiem, ale rozumiałem go doskonale. Nagle, czując przypływ sił, odwróciłem się i zacząłem biec w stronę rzeki. Biegłem tak szybko, że pod mostem dogoniłem Irenę. Obejrzawszy się za siebie, odetchnąłem z ulgą i złapałem kilka głębokich oddechów, kierując się dalej w kierunku zapory. Zdyszani doszliśmy do koca, upadając na niego jak kłody, do tego śmiejąc się i nabierając powietrza na przemian.

– Co tak wariujecie? Czemu tak gonicie jak szaleni? – zapytał wujek Janek.

– Robiliśmy wyścigi, kto będzie pierwszy na kocu – wtrąciła pośpiesznie Irena, ratując mnie z opresji.

Wiedziałem, że kolejna próba została spalona na panewce. Być może bezpowrotnie. Trudno mi było się z tym pogodzić, ale nie miałem żadnego wpływu na taki bieg wydarzeń. Byłem jak zwykle tylko ich uczestnikiem.

Rozplatając warkocz papuszy

Подняться наверх