Читать книгу Rozplatając warkocz papuszy - Leszek Mieszczak - Страница 8
2 września 1967 roku
Оглавление
Pogoda była znośna. Ustawili nas w pary, zostawiając przybyłych z nami rodziców gdzieś w tłumie obok. Dobieraliśmy się w pary zupełnie przypadkowo, według nieznanego mi klucza. Stanąłem obok chłopaka równego wzrostem. Był trochę przerażony zgiełkiem i zamieszaniem wokół niego, lecz jakiś zarys uśmiechu zaczął pojawiać się na jego ustach. Ten uśmiech upewnił mnie, że dokonałem dobrego wyboru.
– Pójdziecie zaraz do klasy z waszą panią – usłyszałem głos mamy, ale rozkojarzony nie mogłem szybko zlokalizować miejsca, skąd do mnie dotarł.
Wyciągnąłem dłoń do chłopczyka stojącego obok, zagarniając jego rękę. Spojrzeliśmy na siebie z lekkim niedowierzaniem i ruszyliśmy za parą znajdującą się przed nami. Po kilkunastu krokach marszu wydostaliśmy się z tłumu i skierowaliśmy w stronę schodów do nowej szkoły. Teraz dopiero zobaczyłem na początku kolumny wysoką panią górującą nad wszystkim wokoło. Trzymała za rękę dziewczynkę z pierwszej pary i pokonywała kolejne schody, docierając do drzwi wejściowych. Potem zrobiło się ciemno, a raczej szaro. Krótki zaciemniony korytarz szybko się skończył i znów zaczęły się schody, które doprowadziły nas na pierwsze piętro. W końcu pani zatrzymała się przed dużymi drzwiami.
– Słuchajcie, tutaj jest wejście do naszej klasy. Przed wejściem są wieszaki, na których będziemy wieszać swoje ubrania i zmieniać swoje buty, a teraz wchodzimy do klasy.
Wzmógł się chwilowo gwar, jakby w ulu nagle zaroiło się od brzęczących trutni jak przy pasiece wujka. Wepchałem się do środka, trochę obeznany z przedszkolnego życie w starszakach. To wchodzenie nie zajęło nam zbyt dużo czasu. Dopadłem pierwszej lepszej ławki, zanim usłyszałem głos naszej pani.
– Proszę siadać – rozkazała bardzo spokojnym, stanowczym głosem. – I tak później usadowię was inaczej.
– Chodź, siadaj tutaj – zaproponowałem koledze, zaczepiając go wyciągniętą dłonią, kiedy przechodził obok ławki, w której zdążyłem się już rozsiąść.
Cały ten zgiełk był mi znany już z przedszkola i nie reagowałem na niego w żaden sposób. Cały niepokój i stres gdzieś odpłynął.
Zielony blat, lekko wysłużony, był wyjątkowo przyjemny, ale siedzenie znajdowało się zbyt nisko. Zaraz sięgnęliśmy dłońmi do szklanego naczynia, zagłębionego w środkowej części ławki. Potem nasze głowy zderzyły się, zaglądając pod ławkę, aby sprawdzić, jak głęboko jest osadzony w desce. Pod blatem była półka i nie bardzo można było cokolwiek zobaczyć. Wszystko nas ciekawiło i intrygowało, jak każda nowość, z którą mieliśmy styczność po raz pierwszy życiu. – Proszę o spokój. – Podniesiony o kilka tonów głos naszej pani uciszył rozgadane nasze gębusie.
Podparłem dłońmi brodę i przeniosłem się myślami do przydomowego ogródka. O tej porze musiało być w nim fajnie. Soczysta trawa, jabłka na drzewach kusiły swoim kolorem. Pomyślałem o moim piesku, którego musiałem dzisiaj zostawić samego w domu. No, niezupełnie tak było, ale jeśli nie był ze mną, to uważałem, że był sam i że bardzo było mu smutno bez mojego towarzystwa. Tata pewnie przywiązał go znów do budy, a Szarik tak tego nie znosił, próbując zawsze ściągać łapami pasek zaciśnięty wokół szyi. Łańcuch i pasek oddzielały go od wolnych harców, jakie lubił wyczyniać w przydomowym ogródku. „Może mu pomogę…” – Wstałem szybko, aby pobiec do niego, gdy nagle uświadomiłem sobie, gdzie jestem i co wokół mnie się dzieje.
– A ty dokąd? – zatrzymały mnie głośne słowa pani. Usiadłem z powrotem w ławce i spojrzałem przestraszony na nauczycielkę, myśląc już o karze za moje zachowanie, lecz nic takiego nie nastąpiło.
– Będę czytała wasze nazwiska, a każdy wyczytany wstanie i potwierdzi swoją obecność słowem „jestem”.
Pani czytała, ale nazwiska i imiona pojawiały się i znikały bez głębszego znaczenia. Nie łączyłem ich jeszcze z żadnym wizerunkiem osoby, do której należały. W końcu usłyszałem swoje i zgodnie z prośbą wstałem i odpowiedziałem słynne:
– Jestem.
Tak rozpocząłem mój pierwszy dzień w szkole, ale nie o tym myślałem. Zaledwie wczoraj w naszej wiosce odbył się odpust parafialny, który kończył okres letni, a wprowadzał czas nauki w tutejszej szkole. Po budach i straganach ustawionych wzdłuż drogi nie zostało już żadnego śladu oprócz niesprzątniętych śmieci. Na placu koło przedszkola właśnie trwała rozbiórka dwóch karuzeli i likwidacja strzelnicy, na którą przychodziłem ze starszym bratem.
Po inauguracji szkolnej nauki wróciłem z mamą do domu. Przebrałem się szybko i pobiegłem oglądać, jak toczyły się prace przy demontażu tych urządzeń. Było mi okropnie żal, że wszystko się skończyło i cały rok trzeba będzie czekać na powrót tych magicznych dni, chociaż do końca nie zdawałem sobie sprawy, jak długi jest ten rok, który był przede mną.
Kiedy znalazłem się już na placu, ostatnie ciągniki odjeżdżały, wspinając się na wzniesienie obok restauracji i kierując w stronę miasta. Spojrzałem na ogródek przy przedszkolu i ustawione tam drabinki, konie, na małą karuzelę i piaskownicę, w której nie tak dawno bawiłem się, spoglądając na cygański tabor rozkładający się po drugiej stronie potoku Straconka. Zawróciłem i pobiegłem na drewniany mostek, w stronę placu, gdzie stały wozy i namioty. Pole było puste i porośnięte krzewami i trawą, ale pomyślałem, że może coś tam jeszcze zostało. Przeszukiwałem uparcie kawałek po kawałku wszystkie miejsca, rozgarniając nogą trawę w różnych kierunkach, gdzie moja intuicja podpowiadała możliwość znalezienia czegokolwiek. Nie wiedziałem, dlaczego to robiłem, co mnie pchało do tego. Centrum tej chęci umiejscowione było gdzieś w przestrzeni, poza mną. Bezskutecznie zmieniałem miejsca poszukiwań, zataczając coraz szersze kręgi, aż wreszcie natknąłem się na, jak mi się wydawało, strzępek materiału. Kiedy się nachyliłem, zobaczyłem zaczepioną na ostrych kolcach ostrężyn szmacianą lalkę. Przycupnąłem, odczepiając delikatnie zagłębione w ubranku ciernie. Po chwili trzymałem swoją zdobycz w dłoni. Była zniszczona przebywaniem na otwartej przestrzeni, poddana deszczowym nawałnicom, wyglądała, jakby miała zaraz rozpaść się na drobne strzępy. Oczy z guzików były już wyblakłe, ale wpatrywały się we mnie jak w wybawcę. Przez chwilę poczułem się jak bohater ratujący królewnę z rąk wstrętnej czarownicy. Serce zabiło mocniej, pełne radości ze znaleziska. Udało mi się coś w końcu znaleźć. Podniosłem brązową pelerynkę założoną przez otwór na ramiona lalki i zobaczyłem zawinięty wokół szyi łańcuszek z wisiorkiem. Wszystko wydawało się zaśniedziałe i szare, a nawet rdzawe. Zrobiło mi się żal dziewczynki, do której mogła należeć szmacianka. Oczami wyobraźni zobaczyłem jej śniadą twarz z ciemnymi jak kruk włosami i błyszczącymi zapłakanymi oczami, jak tuliła się do poduszki, nie mogąc zapomnieć o swojej ukochanej towarzyszce zabaw. Zaświtała mi myśl, aby ją oddać do rąk właścicielki. Okres, jaki minął od ich wyjazdu, zdawał mi się bardzo odległy w czasie. Nie umiałem jeszcze przemieszczać się w takim wymiarze, dokonując trafnych ocen. Nie było mi to zupełnie potrzebne do tej pory.
Teraz, nagle poczułem potrzebę umiejscowienia tego okresu w skali mijającego czasu. Zobaczyłem zieleń drzew tak świeżą, jakby dopiero się narodziła, usłyszałem śpiew przemądrzałych ptaków i zrozumiałem, że była to najzwyklejsza wiosna, o której mówiliśmy w przedszkolu. Przytuliłem lalkę do swojej piersi, jakbym chciał ją uspokoić i ruszyłem kamieńcami w stronę domu. Wąska droga ciągnęła się wzdłuż rzeki, której wartki nurt wyżłobił w ziemi głębokie koryto. Po jakimś czasie zamieniała się w ścieżkę okrążającą zbudowany z kamienia wodospad. Woda w tym miejscu huczała tak mocno, że nie słyszałem swoich myśli. Przyspieszyłem kroku i szybko przedostałem się za jej mury, za którymi panowała już względna cisza. Stąd do następnego wodospadu, przy którym mieszkałem, było już niedaleko. Po drodze w większych głębinach rzeki wzrokiem szukałem czarnych grzbietów pstrągów, czmychających z pluskiem na widok nadchodzącego człowieka. Rozejrzałem się jeszcze za grzybami opodal rozłożystej brzozy sięgającej chyba może nieba, albo tak mi się tylko wydawało, kiedy pod nią stawałem. Z okna pokoju nie wyglądała już tak okazale. Pod jej rozłożystymi gałęziami całe lato rosły prawdziwki. Ilekroć zamarzyłem o jajecznicy z grzybami, one tam już na mnie czekały. Babcia z dziadkiem byli zawsze zdziwieni, skąd przynosiłem tak piękne okazy. Nie zdradziłem nikomu miejsca, dopóki dziadek sam nie zorientował się, skąd mogą pochodzić. Pewnego dnia przypadkiem postanowił uwiązać na długim łańcuchu właśnie w tym miejscu swoją kozę i odnalazł cztery piękne okazy.
Wreszcie dotarłem do domu i wpadając na werandę, głośno zawołałem:
– Wróciłem!
Znalazłem schowany klucz do mieszkania, był jak zwykle pod papierem na szafie. Przekręciłem go w zamku i wszedłem w kuchni. Napiłem się zimnej herbaty z metalowego garnuszka i skoczyłem na leżankę ustawioną pod oknem. Tata miał tego dnia drugą zmianę, a mama pojechała do miasta. Brat poszedł do kolegów i nie wiedziałem, kiedy wróci. Wyciągnąłem szmacianą lalkę, ustawiłem przed sobą. Mimo zniszczenia wyglądała całkiem miło i ciepło. Nie była mokra. Od kilku dni deszcz nie padał i zdążyła wyschnąć. Odsunąłem brązową pelerynkę i ściągnąłem łańcuszek z wisiorkiem.
– Ciekawe, z czego jest zrobiony – szepnąłem półgłosem. Małymi palcami przesunąłem po ogniwkach, powoli dochodząc do wisiorka. Coś tam było wyryte. Przypominało litery z dziadkowych gazet, ale wówczas nie umiałem jeszcze tego rozszyfrować. Po dogłębnym przeglądzie schowałem go do kieszeni, zwracając się do lalki, jakby mogła mnie usłyszeć i zrozumieć:
– Czy pomożesz mi znaleźć swoją panią? Może jest księżniczką? Byłoby fajnie. Wiem, jest biedną Cyganką, ale mogę sobie pomarzyć.
Milczała, niewzruszona, jakby była zaklęta i tylko czekała na odpowiednio wypowiedziane regułki magicznych słów.
– Nie martw się – oznajmiłem lalce. – Znajdziemy ją. Teraz muszę cię schować, żeby nikt cię nie znalazł. Mam takie miejsce na strychu. Żeby nie było ci smutno, mój miś będzie ci towarzyszył. To naprawdę wspaniały przyjaciel. Zobaczysz.
Zabrałem misia, lalkę i pobiegłem po schodach na strych. Całe poddasze zawalone było sianem i słomą pod sam szczyt dachu. Było już po żniwach. Przystawiłem drabinę i dostałem się do małego okienka pod samym szczytem. Po drodze złapałem w dłonie drewnianą skrzynkę i ułożyłem w niej znalezioną zgubę.
– Nic się nie martw, znajdziemy twoją mamę – zapewniałem szeptem.
Schodząc z powrotem do mieszkania, natknąłem się na babcię Emilię, która żywo zapytała:
– Co robiłeś na strychu?
– Nic – odparłem bez wahania.
– Mama za chwilę przyjedzie z miasta, nigdzie nie idź – powiedziała babcia.
– Wiem – oznajmiłem pospiesznie. – A tata?
– Tata przyjedzie później.
Po jej słowach wybiegłem z domu w stronę przystanku autobusowego, jakbym nagle zapomniał o jej słowach. Po drodze spotkałem Romka. Chciałem od razu się pochwalić znaleziskiem młodszemu koledze, ale zawołała go mama i musiał iść do domu.
Po jakimś czasie usłyszałem znajomy warkot nadjeżdżającego autobusu. Nawrócił, zatrzymując się na przystanku, po czym kierowca otworzył z sykiem drzwi. Uśmiechnąłem się do siebie, widząc na stopniach swoją mamę z siatką z zakupami. Oboje wróciliśmy do domu w dobrych nastrojach. Na szafie wisiał już szkolny mundurek z białym jak śnieg kołnierzykiem.
– Tornister masz już spakowany. Koniec zabaw. Rano idziesz z bratem do szkoły.
– Dobrze, mamo. Czy pamiętasz Cyganów koło przedszkola? – zapytałem głośniej, podskakując z psem przy oknie w kuchni.
– Dlaczego pytasz?
– Chciałem wiedzieć, gdzie zniknęli.
– Nie wiem – odpowiedziała szybko bez namysłu i dodała: – Co to za pytania?
Włożyłem rękę do kieszeni, ale kiedy poczułem zimno łańcuszka, wypuściłem go z dłoni, milczeniem odpowiadając na pytanie mamy. – Poszukaj brata, niech tu zaraz przyjdzie. Powiedz, że go potrzebuję.
W nocy nie mogłem zasnąć, ale nie dlatego, że musiałem rano wstać, założyć tornister na plecy i pomaszerować do szkoły. To wszystko było dla mnie mało ważne. Myślałem o dziewczynce, która zgubiła swoją lalkę. Czułem, jak biła od zguby jakaś emanująca energia jej właścicielki. Zawsze wydawało mi się, że widziałem więcej niż inni i często nie mogłem sobie z tym poradzić. Miałem dopiero siedem lat i niewielkie pojęcie o tym, czy to, co widziałem i czułem, było takie same jak to, co widzieli inni. Nie rozprawiałem w myślach o tym, przyjmując za pewnik, że inni czuli i widzieli tak samo. Czasem nachodziły mnie takie rozterki, ale nie mówiłem o tym nikomu, skrywając wszystko w swoim sercu, podpierając się przy tym swoim niewielkim umysłem, może wrażliwym i nieśmiałym, bojącym się śmieszności jak ognia.