Читать книгу Real Madryt. Królewska era Galácticos - Leszek Orłowski - Страница 7

Rozdział 1.
Florentino bierze władzę

Оглавление

Oczekiwanie na décimę – tak świeże w pamięci kibiców Los Blancos – można porównać chyba tylko do wyglądania séptimy, które zresztą trwało jeszcze dłużej, bo od 1966 do 1998 roku. W 1966 drużyna znana jako „Yé-yé” triumfowała w Pucharze Mistrzów Krajowych, poprzedniku Ligi Mistrzów, po raz szósty w dziejach klubu z Madrytu – i na tym skończył się okres dominacji zespołów z Półwyspu Iberyjskiego (a ściślej z Madrytu i Lizbony, czyli „faszystowskich stolic”, jak nazywają je Kuper i Szymański) w europejskim futbolu. Do głosu doszli Anglicy, Niemcy, Włosi. Real do finału dotarł dopiero w 1981 roku, ale drużyna Garcíów, bo jej członkami było pięciu zawodników o tym nazwisku – a także Vicente del Bosque – uległa Liverpoolowi w meczu strachu, jak nazwały go hiszpańskie media. Ta siódma wiktoria, wciąż tkwiąca za horyzontem, dostała nawet swą nazwę: La Esperada, czyli „Wyczekiwana”.

By nadeszła, musiały minąć aż 32 lata. 20 maja 1998 roku w Amsterdamie w finale zmagań Real pokonał Juventus 1:0, a złotego gola strzelił Predrag Mijatović. Po powrocie do Madrytu prezydent Lorenzo Sanz poszedł z trofeum na grób Santiago Bernabéu. Wątpliwe, by to legendarny prezydent doradził mu z zaświatów, iż trzeba jak najszybciej zwolnić trenera, który La Esperadę w końcu zdobył. Słaby wynik w lidze sprawił jednak, że prezydent podziękował Juppowi Heynckesowi. Następca, José Antonio Camacho, popracował na Santiago Bernabéu 23 dni, bo pokłócił się z członkami zarządu klubu, Guus Hiddink – 9 miesięcy, bo rozpuścił piłkarzy, pozwalając im na nocne życie. W lutym 1999 roku trenerem został John Toshack, który jednak przegiął w drugą stronę, naśmiewając się z zawodników, wyrzucając im wysokie zarobki i trzymając ich niezwykle krótko. Końcówka kadencji Walijczyka w Realu upłynęła pod znakiem jego konfliktów z piłkarzami. Najmocniej pokłócił się z Davorem Šukerem i bramkarzem Albano Bizzarrim. Argentyńczyk narzekał na słabą organizację gry defensywnej. Powiedział w końcu: „Za każdym razem, gdy piłka leci w moje pole karne, ze strachu zamykam oczy”. Na dodatek słabo spisywał się u Toshacka Nicolas Anelka, za którego Lorenzo Sanz zapłacił fortunę, więc teraz domagał się, by trener wydobył z tego niesfornego zawodnika jego potencjał. Walijczyk nie panował też nad konfliktami wewnętrznymi rozsadzającymi szatnię, których wyrazem stała się bójka Clarence’a Seedorfa z Ivánem Campo. Na domiar złego zaczął krytycznie mówić o kompetencjach szefów, a raz wypowiedzianych słów się nie wypierał, lecz je potwierdzał. Zdanie „Prędzej świnie przelecą nad stadionem Santiago Bernabéu, niż odwołam to, co powiedziałem” pozostało w pamięci kibiców do dziś. Atmosfera zgęstniała, a zmęczony sytuacją Walijczyk oświadczył w końcu, że jeśli władze klubu zapłacą mu, co trzeba, czyli odszkodowanie, odejdzie. 17 listopada 1999 roku Sanz podjął decyzję, że go zwalnia.

Pozbawienie pracy Heynckesa z pewnością jawiło się wówczas Sanzowi jako straszliwy błąd. Jeśli jednak musiało się zdarzyć, by za jakiś czas zatrudniony został Vicente del Bosque, to było dobrym ruchem.

Kadencję Sanza zwieńczyło zwycięstwo w finale Ligi Mistrzów w Paryżu w 2000 roku, choć kiedy Fernando Hierro wznosił trofeum, ostatnią rzeczą, która mogła przyjść do głowy prezydentowi, było to, że za chwilę już go w klubie nie będzie. Triumf nad Valencią oznaczał jedno: że tymczasowy trener del Bosque pozostanie na stanowisku już jako pełnoprawny szef królewskiej brygady.

Ramón Mendoza to był ktoś. Pełnił funkcję prezydenta Realu w latach 1985–1995, kibice cenili go za charyzmę. W 1995 roku musiał jednak odejść ze stanowiska wskutek dotyczących skrywania długów oskarżeń pewnego człowieka. Ów człowiek został po latach kolejnym prezydentem klubu, więc jeszcze pojawi się na kartach tej opowieści. Wybrany w miejsce Mendozy Lorenzo Sanz nie dorastał mu do pięt pod prawie żadnym względem. Poza jednym – potrafił dwa razy wygrać Ligę Mistrzów, co poprzednikowi nie udało się ani razu.

Poza tym faktem ów pośrednik w handlu nieruchomościami, a także były skarbnik Realu, nie sprawiał dobrego wrażenia jako prezydent. Socios przeczuwali, że woda otaczająca zwłaszcza finansowe sprawy ich klubu jest cały czas bardzo mętna, że Sanz przeprowadza potajemnie wiele nie do końca legalnych operacji. Nie chciał nikomu udzielać informacji o tych sprawach, pokazywać bilansów, odpowiadać na pytania drążących temat socios. Styl jego rządów był zaprzeczeniem transparentności, której era właśnie się zaczynała. Dług zaś rósł, w 2000 roku wynosił w rzeczywistości 245 milionów euro, a prezydentowi brakowało koncepcji pozbycia się tego olbrzymiego obciążenia. Wyglądało to zresztą na zadanie niewykonalne, jako że roczne przychody nie przekraczały 118 milionów. Real szedł do przodu siłą inercji, ale raczej jasne było, że długo tak nie pociągnie, że przedsiębiorstwu potrzeba na stanowisku prezydenta wizjonera, a nie drobnego cwaniaczka. Tym bardziej że UEFA zapowiadała wprowadzenie dla klubów chcących grać w pucharach pewnych wymagań odnośnie do stanu kasy i prowadzenia księgowości. Innymi słowy: Sanz się spóźnił, bo czasy dla ludzi takich jak on już minęły.

Jego przypadek dowodzi, że kiedy wiatr historii wymiata osoby rodem z poprzednich epok, nie pomagają im nawet wielkie sukcesy. Dwa triumfy w Lidze Mistrzów powinny przecież zapewnić stanowisko prezydenta nie tylko na jedną kadencję, ale na trzy.

Lorenzo Sanz w 2000 roku, po zdobyciu przez zespół Pucharu Mistrzów, czuł się bardzo pewnie na stanowisku prezydenta Realu. Chciał je piastować jak najdłużej. Ponieważ nie był pewny, czy za rok, kiedy wygasał jego mandat, drużyna znów okaże się najlepsza w Europie, postanowił przyspieszyć wybory. Zwołał je więc na lipiec 2000 i… przegrał z Florentino Pérezem.

Jak sam Flo opowiadał w 2010 roku, chorobą o nazwie madridismo zaraził się od ojca, właściciela sklepu żelaznego. Od dziecka zabierany na mecze, stał się fanatycznym kibicem Los Blancos. Jako jedno z najpiękniejszych wspomnień z dzieciństwa traktuje powitanie na Barajas drużyny Realu wracającej po zdobyciu po raz szósty Pucharu Mistrzów Krajowych. Był tam, machał flagą, żebrał o autograf. Socio został w 1961 roku.

Ponad 30 lat później, w roku 1995, namówiony przez przyjaciół, zgłosił kandydaturę w wyborach prezydenta. Ale nie liczył na zwycięstwo, nie prowadził szczególnie intensywnej kampanii. Chciał zobaczyć, jakie otrzyma poparcie. Przegrał różnicą zaledwie 699 głosów, co musiało dać mu do myślenia.

Steven Mandis roztacza doprawdy uroczą wizję, jak to w 2000 roku Florentino pewnego wieczoru siadł w swym domu z papierami klubowymi, do których jako prominentny członek klubu miał wgląd, przejrzał je wnikliwie i doszedł do wniosku, że możliwości są dwie: albo Real przestanie być własnością socios i przejmie go jakiś bogacz, albo… on zostanie prezydentem klubu i uratuje go przed takim upadkiem. Istotnie, zagrożenie nie było wydumane, bo hiszpańskie prawo stanowiło, że niewypłacalne kluby sportowe, jeśli chcą zostać poddane postępowaniu naprawczemu, muszą najpierw przekształcić się w spółkę akcyjną (sociedad anónima deportiva, SAD).

Ale to nie tylko miłość do klubu z Santiago Bernabéu popchnęła go do decyzji, by ubiegać się o fotel prezydenta. Głównym motywem nie stały się nawet osobiste ambicje dorównania osiągnięciami poprzednikowi, którego imię nosi stadion Realu. Rzecz była o wiele bardziej złożona.

Pisanie o Florentino nie jest łatwe. W zasadzie każde zdanie na jego temat wymaga natychmiast 10 następnych komentarza, a każde zdanie komentarza krzyczy o kolejne glosy. I tak w nieskończoność. Żeby wyjaśnić, skąd Pérez się wziął oraz co i w jaki sposób osiągnął, należałoby prześwietlić całe życie polityczno-gospodarcze Hiszpanii w drugiej połowie XX wieku, na przełomie tysiącleci i później, aż po dzień dzisiejszy. W historii tego syna sklepikarza, który został inżynierem budującym drogi oraz, w 1983 roku, dzięki zastosowaniu metody przejęć, udziałowcem i prezydentem firmy budowlanej ACS (Actividades de Construcción y Servicios), wszystko się bowiem ze wszystkim wiąże, wszystko o wszystko zahacza. Taka uwzględniająca cały kontekst opowieść o fenomenie Florentino przekracza kompetencje autora, wymagałaby osobnej książki i niekoniecznie zainteresowałaby zagranicznego, czyli niehiszpańskiego, miłośnika futbolu. Niemniej wprowadzenie w świat Péreza jest niezbędne, by zrozumieć losy Realu w omawianym tu okresie.

Zrobił to w swojej kontrowersyjnej i wrogo przez bohatera przyjętej książce Florentino Pérez. Retrato en blanco y negro de un conseguidor („Florentino Pérez. Portret człowieka sukcesu w bieli i czerni”) znany hiszpański dziennikarz Juan Carlos Escudier Vila. Dla bezkrytycznych miłośników prezydenta Realu przeznaczona jest raczej autoryzowana, powstała na podstawie rozmów z nim, biografia Gaspara Rosety’ego. Dzieło Escudiera było tak naprawdę pierwszym głosem z zewnątrz na temat Florentino, gdyż wcześniej wiedziano o nim tylko to, co sam powiedział. A i dziś robi wszystko, by obowiązywała jedna wersja opowieści o jego karierze jako prezydenta klubu – taka, jaką przedstawili Rosety i Mandis. Tezy Escudiera trudno zweryfikować, bo – jak sam przyznał – rozmówcy wykorzystani do zdobywania informacji o życiu, karierze i manierach Péreza w zdecydowanej większości woleli pozostać anonimowi, gdyż temu człowiekowi nikt nie chce się narazić. Ale zapoznajmy się z nimi. Oto obraz, który wyłania się z tego dzieła, a także z wywiadów udzielonych przez autora książki po jej opublikowaniu.

Fakt, który najlepiej organizuje opowieść o Pérezie, jest następujący: w 2000 roku, gdy Flo obejmował stanowisko prezydenta Realu, jego majątek wynosił 180 milionów dolarów. W 2010 roku zaś – 1,8 miliarda. Przez 10 lat wzrósł 10-krotnie, został cudownie wręcz pomnożony. A przecież jako prezydent klubu Flo oczywiście żadnego wynagrodzenia nigdy nie pobierał.

Już legendarny prezydent Atlético Jesús Gil mówił, że loża prezydenta na stadionie Realu przypomina domek myśliwski Francisco Franco. Jeśli za rządów caudillo ktoś miał ambicje odgrywania ważnej roli w państwie, musiał brać udział w polowaniach, będących ulubioną rozrywką dyktatora, gdyż to podczas nich zapadały najważniejsze decyzje dotyczące Hiszpanii. Gil miał na myśli czasy prezydentury Ramóna Mendozy. Za jego kadencji też można było regularnie spotkać na stadionie Realu luminarzy hiszpańskiego życia politycznego i gospodarczego, którzy zresztą potem wstydzili się przychodzić do Sanza. Florentino Pérez doskonale o tym wiedział. Rozumiał też, że jeśli chce dołączyć do ścisłej czołówki hiszpańskiego biznesu, to musi wyjść poza dotychczasowe schematy działania ACS, bo w ówczesnym kształcie i koncepcie konsorcjum dotarło do ściany. Uznał, że nic tak nie pomoże firmie jak objęcie przezeń stanowiska prezydenta Realu Madryt. Postanowił więc w 2000 roku ponownie, ale tym razem na poważnie, wystartować w wyborach i upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: uratować klub przed zmianą statusu oraz zrobić dobrze swojej firmie i sobie. Nie zmienił zdania mimo sprzeciwów ze strony pozostałych udziałowców ACS, którzy grozili, że zdejmą go ze stanowiska szefa firmy, jeśli zaangażuje się w działalność klubową. Uważali, że Pérez nie będzie umiał podzielić czasu między dwa fotele prezydenta. Cóż za krótkowzroczność…

Decyzja o kandydowaniu w wyborach prezydenta w 2000 roku okazała się kluczowym momentem w jego życiu. Położył na szali cały swój majątek. Przepisy obligują wszystkich, którzy chcą objąć to stanowisko, do przedstawienia gwarancji na kwotę stanowiącą 15 procent klubowego budżetu. Była to wówczas równowartość 18 milionów euro. Jednak Flo zdawał sobie sprawę, że jeśli jego misja ma się zakończyć powodzeniem, to trzeba będzie zastawić znacznie więcej. Mandis wyliczył, że ostateczna kwota z osobistego majątku, którą Pérez zabezpieczył kredyty zaciągnięte przez klub na działalność, w tym na pierwsze transfery, wynosiła 147 milionów euro (oczywiście chodzi tu też o sumę w pesetach będącą równowartością dzisiejszej sumy w euro). Tyle straciłby, gdyby powinęła mu się noga. Czy założył hipotekę na dorobek całego swego życia powodowany tylko miłością do klubu?

Pérez zwyciężył, trafiając do serc socios obietnicą sprowadzenia pewnego wybitnego piłkarza. Rzucenie w kampanii wyborczej głośnego nazwiska zawsze było dobrą metodą, by objąć fotel prezydenta Realu. Najsłynniejszy przypadek przed Florentino i Luísem Figo, bo o niego oczywiście chodziło, miał miejsce w 1982 roku, kiedy Luis de Carlos, chcąc zapewnić sobie drugą kadencję, obwieścił, że jeśli wygra, trenerem zespołu zrobi Alfredo Di Stéfano. Socios to kupili, Ramón Mendoza i José María Diéguez musieli się pogodzić z porażką. Di Stéfano nieszczególnie nadawał się na to stanowisko, ale o tym przekonano się dopiero później. Z kolei Ramón Mendoza w 1985 roku świetnie zagrał kartą o nazwisku Bernd Schuster. W zasadzie od wielu lat każdy kandydat obierał podobną strategię i kogoś kibicom obiecywał; należało jednak wyczuć, kogo w danej chwili członkowie elektorzy pożądają najmocniej.

Pérez zaproponował w 2000 roku Luísa Figo z trzech powodów. Pierwszym było to, że Portugalczyk w owym czasie uchodził – słusznie zresztą – za najlepszego piłkarza na świecie, a Florentino w swych planach zakładał sprowadzanie właśnie takich. Po drugie – Portugalczyk grał w Barcelonie i cieszył się wielką miłością jej fanów. Kibiców Realu rajcowała sama myśl o tym, jak upokorzeni zostaną znienawidzeni Katalończycy, gdy zdradzi ich ukochany zawodnik, wybierając grę w Madrycie. Po trzecie wreszcie – Sanz wyjątkowo Figo nie lubił, zarzucił mu kiedyś publicznie, że jest bardziej aktorem niż piłkarzem. Było oczywiste, że jeśli czegoś z pewnością nigdy nie dokona, to właśnie sprowadzenia tego gracza. Tak więc sama obietnica ściągnięcia Portugalczyka była dla Péreza upieczeniem tym razem nie dwóch, ale trzech pieczeni na jednym ogniu (jak widać, Flo ma tendencję do wielotorowości). A przy tym wcale nie wydawało się to niewykonalne. Pérez był dobrze zorientowany, miał swoich ludzi także w Ciudad Condal. W FCB trwała kampania wyborcza, można było skorzystać z zamieszania i wykraść Figo, niezadowolonego z zarobków. Florentino zdecydował się na ruch, który później wielokrotnie przynosił mu powodzenie w transferowych bojach: nim zadzwonił do piłkarza, urobił jego agenta.

Socios najbardziej spodobała się deklaracja Péreza, że jeśli zostanie wybrany i nie sprowadzi Figo, zapłaci za nich wszystkich roczne składki. Tu akurat prywatną kasą Pérez nie ryzykował. Podpisał bowiem z Figo umowę, na mocy której zawodnik otrzymywał pewną sumę (3,3 miliona euro) za złożenie zobowiązania, że przejdzie do Realu, jeśli Florentino wygra wybory – bezzwrotną w wypadku porażki, ale nakładającą nań o wiele wyższą karę (30 milionów), gdyby odmówił przeprowadzki… Ponieważ Sanza socios nigdy nie lubili, wybrali Péreza jako mniejsze zło.

Florentino zwyciężył niewielką liczbą głosów. Otrzymał ich 16 469 (55 procent), a Lorenzo Sanz – 13 302 (45 procent). Ci, którzy udali się do urn, wybierali częściej Sanza, głosujący za pośrednictwem poczty – Péreza.

Co wielu zaskoczyło, Pérez naprawdę ściągnął Figo. Kibice zrozumieli wówczas, że 18 lipca 2000 roku wybrali na prezydenta naprawdę silnego gracza. Sceptycznie doń nastawiony pozostał natomiast Ramón Mendoza. Słynne są jego słowa wypowiedziane do Péreza: „Jesteś smutasem, czuć od ciebie spalenizną”. Może wyczuwał, że jego następcą został po Sanzu ktoś, kto futbol odsunie na drugi plan, dla kogo Real jest nie tylko celem, lecz także środkiem?

Zostawmy więc jeszcze na chwilę futbol i wróćmy do rozpoczętej opowieści o karierze Péreza. Loża honorowa na Santiago Bernabéu stała się w 2000 roku, jak określił to Escudier, kilometrem zerowym wielkich interesów w skali całego państwa, a Madrytu w szczególności. Pérez od pierwszego dnia w roli sternika klubu olbrzymią wagę przywiązywał do zestawu gości na meczach Realu. Osiągnął to, że bywali na nich i zasiadali ramię w ramię politycy ze wszystkich czołowych hiszpańskich partii, najważniejsze osoby w madryckim ratuszu, a także na co dzień rywalizujący ze sobą biznesmeni i kwiat hiszpańskiego dziennikarstwa – bo Pérez doskonale rozumiał, jak ważny jest jego wizerunek. Bywały spotkania, zauważa Escudier, gdy na trybunie odnajdywała się cała Rada Ministrów, a obok członkowie najsłynniejszych rodzin przemysłowców i bankierów: March, Albertos, Koplowitz, Falcó, Oreja… Jakże, swoją drogą, mali w takim towarzystwie musieli się czuć brylujący gdzie indziej agenci piłkarzy! Loża, w której rej wodził układny i uprzejmy wobec wszystkich Florentino, magnat na włościach, stała się platformą nieformalnych kontaktów między najważniejszymi i najbogatszymi osobami w mieście i państwie.

Hiszpania pozostaje krajem bardzo specyficznym, niespełniającym norm transparentności obowiązujących w dojrzałych demokracjach. Interesy, nazywając rzecz po imieniu, załatwia się po znajomości, dzięki czemuś, na co Hiszpanie mają ładne i niewymagające tłumaczenia słowo: amiguismo. Pérez postanowił się wzbogacić, a także zbudować potęgę klubu jako silnika swych biznesów, pasąc się na łączce nazywanej partnerstwem publiczno-prywatnym. Innymi słowy: chciał pozyskiwać dla swojej firmy kontrakty na inwestycje opłacane z kasy państwowej i miejskiej niekoniecznie w drodze otwartego i uczciwego przetargu. I był w tym świetny. Nie miał żadnych wrogów, z ręki jedli mu wszyscy, każdy był gotów przychylić mu nieba, gdyż za jego pośrednictwem, w jego loży, można było załatwić także to, czego się potrzebowało dla siebie. W krótkim czasie z petenta Pérez stał się wielkim rozgrywającym.

Najpierw obsypywał każdego pochlebstwami, potem namawiał do podjęcia określonej decyzji, następnie delikatnie naciskał, a gdy to nie pomagało, potrafił sprytnie zaszantażować. Dawał, lecz później domagał się rewanżu. Ludziom, którzy zrobili mu jakąkolwiek przysługę, potrafił okazać prawdziwie królewską wdzięczność, a ci (jak Emilio Butragueño), których psia lojalność wobec Cezara z Chamartín została udowodniona ponad wszelką wątpliwość, mieli i mają zabezpieczoną przyszłość. Z kolei jeśli ktoś go zawodził, to nie słyszał wprawdzie żadnego złego słowa, ale od tego momentu za każdym razem, gdy próbował się dostać do prezydenta, musiał się odbijać od jego „pani Basi”, czyli osobistej sekretarki – Conchity Tabuyo.

W 2013 roku Escudier powiedział o Pérezie: „Jest biznesmenem niezdolnym do przetrwania z dala od publicznych pieniędzy”. Istnym majstersztykiem było choćby sprzedanie miastu terenów położonego w centrum ośrodka treningowego Realu i, po przekwalifikowaniu, zbudowanie na nich czterech drapaczy chmur oddanych potem na główne siedziby czterem wielkim hiszpańskim koncernom. Real zarobił na tym 474 miliony. W owym czasie prezydentem Comunidad de Madrid był Alberto Ruiz-Gallardón (w latach 1995–2003; następnie od 2003 do 2011 roku pełnił funkcję prezydenta samego miasta) i to właśnie jego Pérez urobił jako pierwszego. Od niego w dużej mierze zależała zgoda na realizację projektu, który w istocie rzeczy sprowadzał się do przelania pieniędzy podatników na konto zadłużonego klubu sportowego. W jaki sposób deal przeszedł w radzie miasta, poparty przez wszystkie ugrupowania, opowiedziała Matilde Fernández z Hiszpańskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej (Partido Socialista Obrero Español, PSOE). Jest to być może jedyna należąca do politycznej elity osoba, która nigdy nie dała się obłaskawić Pérezowi. Zawsze była wobec niego wrogo nastawiona, można ją nazwać jedyną porażką wielkiego Flo, jedyną zwierzyną, która mu się wymknęła. Bo – dla odmiany – inna jego przeciwniczka, Inés Sabanés z IU, najpierw zgłaszała sprawę do urzędu antykorupcyjnego, a potem zagłosowała za przyjęciem uchwał będących po myśli Péreza.

Oto wersja Matilde Fernández: „Kiedy wyraziłam sprzeciw wobec wydania Pérezowi pozwolenia na zbudowanie czterech wież, zaprosił mnie do siebie do gabinetu i powiedział, że jeśli będę się upierała przy swoim wecie, zmobilizuje przeciwko mojej partii wszystkich kibiców Realu. Zmroziło mnie to. Kilka dni później wezwał mnie Rubalcaba, wielki madridista i przyjaciel Florentino, i nakazał mi poparcie projektu”. Czy to nie jest szantaż w czystej postaci?

Alfredo Pérez Rubalcaba był sekretarzem generalnym PSOE, czyli przełożonym Fernández. Gościł na każdym meczu Realu, pozostawał w zasadzie do dyspozycji Péreza. W partii Zjednoczona Lewica (Izquierda Unida, IU) człowiekiem Flo był Ángel Pérez i to jego Escudier oskarżył już bez ogródek o przyjęcie łapówki od szefa Realu w zamian za zgodę na przekwalifikowanie terenów byłego ośrodka treningowego. A tak w ogóle to miastem rządziła wtedy Partia Ludowa (Partido Popular, PP), której przewodniczący, José María Aznar, był znanym wielbicielem Realu i gościem numer jeden Péreza. Flo sadzał go koło siebie, a obok na zdjęciach widać zawsze paplające małżonki obu dżentelmenów. Notabene, choć dla wydarzenia, do którego zmierzamy, jest to akurat nieistotne, Florentino przyjaźnił się także z Miguelem Rocą, długoletnim przewodniczącym katalońskiej partii nacjonalistycznej Konwergencja i Unia (Convergència i Unió, CiU).

Czy można się dziwić, że 25 października 2001 roku rada miasta przyjęła uchwałę o przekwalifikowaniu terenów Ciudad Deportiva Realu na tereny budowlane? Za głosowali członkowie PSOE i IU, PP wstrzymała się od głosu. Wkrótce uchwalono też zmiany w planie zabudowy miejskiej, które zezwoliły wznieść centrum handlowe przylegające do jednej z trybun Santiago Bernabéu.

Sprzedaż terenów ośrodka szkoleniowego była trampoliną, która pozwoliła Realowi odbić się od finansowego dna. Jednak gdyby środków okazało się za mało, Pérez miał w zanadrzu drugi, jeszcze bardziej szatański plan: mianowicie sprzedaż, także miastu, Estadio Santiago Bernabéu, leżącego przecież w znakomitym punkcie, przy Paseo de la Castellana. Wówczas, w 2003 roku, stadion ten uchodził za przestarzały i trzeba było coś z nim zrobić: albo poddać go gruntownemu remontowi, albo się pozbyć, wyburzyć i zbudować nowy obiekt w innym miejscu. Chyba nikogo nie zdziwi, że po przebudowie, na którą się ostatecznie zdecydowano, znacznie wzrosła liczba lóż i miejsc VIP-owskich. A w 2005 roku Real otworzył nowy ośrodek treningowy, Valdebebas, zbudowany pod miastem i mający powierzchnię 10-krotnie większą niż stary.

Hiszpania to kraj, w którym związki zawodowe są siłą naprawdę potężną, a ich szefowie mają wiele do powiedzenia w polityce. Z kim więc Florentino Pérez najczęściej biesiadował w luksusowych restauracjach w Villa y Corte? Ano z szefem największego hiszpańskiego syndykatu UGT – Cándido Méndezem. Podczas tych uczt Méndez doradzał Pérezowi, jak zwolnić każdego niepożądanego pracownika klubu, by związki nie były w stanie go obronić. Czy w tej sytuacji można się dziwić, że nikt wewnątrz klubu nigdy nie podniósł głosu przeciwko Flo? Tym bardziej że zarobki prezydent dawał wysokie – po wybuchu ostatniego wielkiego kryzysu przyznał swoim ludziom znaczne podwyżki. Dopiero zwolnieni, straciwszy nadzieję na odzyskanie posady, szli na wojnę z Pérezem, jak uczynił to choćby pełniący na początku jego kadencji funkcję dyrektora José Luis López Serrano. Powiedział on pewnego razu, że Florentino osobiście sporządza, a w każdym razie zatwierdza, listę obecności w loży prezydenta na każdym meczu Realu. Nie może w niej zabraknąć nikogo akurat dla prezydenta istotnego, ale też nie ma prawa się przedostać do tego centrum świata nikt przypadkowy.

Z książki Escudiera wyłania się obraz Hiszpanii rządzonej przez mafię jakby żywcem przeniesioną z Sycylii – mafię, którą tworzą politycy od lewej do prawej, biznesmeni i syndykaliści, Hiszpanie i Katalończycy: na pozór skonfliktowani, a w istocie współpracujący. Loża na Santiago Bernabéu jest zaś tej mafii matecznikiem, punktem zbornym, miejscem, gdzie wszyscy członkowie hiszpańskiej GTW (grupy trzymającej władzę) czują się jak u siebie, bo wielki moderator Florentino Pérez dba, by nikt nikomu nie skakał do oczu.

To przesadzony obraz? Kto nie chce, niech w opowieść Escudiera nie wierzy. Warto jednak o niej pamiętać, gdy będziemy się zajmować sprawami związanymi z futbolem. A już na pewno trzeba zdawać sobie sprawę, że dla Péreza zwycięstwa bądź porażki zespołu naprawdę nie zawsze są najważniejsze.

Pérez przez długi czas żył bardzo skromnie, nie afiszował się ze swoim bogactwem, może po to, by nie kłuło ono w oczy, wszak powstało z publicznych pieniędzy. A w Hiszpanii ludzi nie jest łatwo udobruchać. Wykrzykiwali kiedyś pod domem podejrzanego o machlojki polityka: Ahí está el que nos representa, tomando unas cervezas a nuestra costa („Tu jest ten, który nas reprezentuje, a teraz akurat popija piwko za nasze pieniądze”).

Jednak w końcu zrozumiał, że jeśli chce się cieszyć statusem magnata i być jak magnat traktowany, musi się uzbroić w odpowiednią rezydencję i zaopatrzyć w inne dodatki. W dojściu do takiego wniosku pomogła mu ukochana żona, María Ángeles Sandoval (Pitina), której należy tu poświęcić kilka słów. Przez 42 lata była jego wierną towarzyszką życia, urodziła mu troje dzieci: synów Eduardo (znanego jako Over) i Florentino (Chivo) oraz córkę Maríę Ángeles (Cuchi), i wyprowadziła je na ludzi. Flo zawdzięcza jej więcej, niż można sądzić. Nie była bowiem gospodynią domową, lecz prowadziła własne życie zawodowe i interesowała się sprawami męża. Pierwsi Los Galácticos to było tak naprawdę ich kolejne dziecko. Zidane, Figo i Ronaldo uważali Pitinę za przyjaciółkę i powierniczkę, ale też surową panią, gdyż łatwiej niż mężowi przychodziło jej karcić ową trzódkę, gdy na to zasłużyła. To także ona wybiła mu z głowy karierę polityczną, a przymierzał się do niej w barwach dwóch ugrupowań: laickiej Reformatorskiej Partii Demokratycznej (Partido Reformista Democrático, PRD) i Unii Demokratycznego Centrum (Unión de Centro Democrático, UCD). Przykład Joana Laporty dowodzi, że Pitina miała rację… Jej śmierć po sześcioletniej walce z nowotworem w maju 2012 roku pogrążyła w żałobie nie tylko Florentino, lecz również wszystkich pracowników klubu, którzy wiele potrafili wybaczyć pryncypałowi właśnie ze względu na jego małżonkę.

Tak więc za radą Pitiny w cichym zaułku w centrum Madrytu, jednak niedaleko Paseo de Castellana w sąsiedztwie swych biznesowych partnerów, familii Albertos, Florentino wybudował sobie pałac. Odtąd mógł bez wstydu podejmować swoich gości także na gruncie prywatnym.

Real Madryt. Królewska era Galácticos

Подняться наверх