Читать книгу Real Madryt. Królewska era Galácticos - Leszek Orłowski - Страница 9

Rozdział 3.
Wąsacz i jego metody

Оглавление

Pewnego wiosennego poranka w 1974 roku trener Realu Madryt Luis Molowny został nagle wezwany do gabinetu prezydenta – Santiago Bernabéu. Jako że pracował od niedawna, nie znał jeszcze zwyczajów pryncypała, sądził, że może chodzi o omówienie ostatniego meczu. Jakże się zdziwił, gdy usłyszał następujące słowa: „Słuchaj, jest w zespole taki jeden chłopak, który zupełnie mi się nie podoba. Nosi długie włosy, baki i wąsy, a ja tego nie toleruję. Musisz z nim porozmawiać i nakłonić go, żeby zmienił wygląd, bo inaczej długo tu nie pobędzie”. Molowny oczywiście od razu zrozumiał, że chodzi o pewnego młodego zawodnika, który wrócił do Madrytu po kilku sezonach na wypożyczeniu. Stanął w obronie podopiecznego, w oparciu o którego chciał zbudować swój zespół. Doprowadził do spotkania prezydenta z piłkarzem, po którym usłyszał z ust szefa: „To jest tak kulturalny i poukładany człowiek, że dla niego zrezygnuję ze swoich zasad. Niech nosi się tak, jak lubi. Zapominamy o temacie”. W taki oto sposób 23-letni Vicente del Bosque został doceniony i zaakceptowany przez legendarnego prezydenta Los Merengues. Przyszłość pokazała, że podobnie jak w wielu innych przypadkach, tak i w tym don Santiago się nie pomylił.

Francisco José Sánchez Cañamero w swej może nieco przesłodzonej – ale przecież mówimy o postaci niemal kryształowej – biografii del Bosque rozwodzi się nad zaletami rodzinnego miasta trenera, Salamanki. Rzeczywiście, Salamanka to tradycyjny ośrodek kastylijskich nauki i kultury, miasto profesorów, artystów, poetów i studentów, których odsetek jest tam o wiele większy niż gdziekolwiek indziej. Choć

del Bosque pochodził z rodziny niezwiązanej ze środowiskiem naukowym, gdyż jego ojciec handlował materiałami budowlanymi, to – zdaniem Cañamero – klimat miasta ukształtował osobowość przyszłej gwiazdy i trenera Realu. „Jak wszyscy mieszkańcy Salamanki owej epoki był dzieckiem o różnorodnych zainteresowaniach: żył w połowie drogi między książkami i szkolnymi patiami [na których między lekcjami grało się w piłkę], nie wiedząc, czy jego przyszłość jest na stadionie

El Calvario, czy w ciemnych salach Palacio de Anaya [gdzie do dziś mieści się Wydział Filologiczny miejscowego uniwersytetu]”. Don Fermín del Bosque optował za tym, by syn postawił na piłkę, a doña Carmen González wolała, by się kształcił. Jeśli nawet w słowach Cañamero jest sporo przesady, to pozostaje faktem, że Vicente był bardzo dobrym uczniem, a do klubu piłkarskiego z rodzinnego miasta trafił, kiedy został zauważony w rozgrywkach międzyszkolnych. Grając już w piłkę zawodowo, podjął w Salamance studia magisterskie, które potem, gdy kupił go Real, usiłował kontynuować w Madrycie, aczkolwiek w pewnym momencie musiał przerwać. Z pewnością można zaś stwierdzić, że był i jest człowiekiem o horyzontach daleko wykraczających poza futbol, przesiąkniętym także innym systemem wartości niż ten, który obowiązuje w światku piłkarskim.

Jako futbolista reprezentował barwy klubu z Chamartín przez 11 sezonów, grając na pozycji środkowego pomocnika. Na boisku myślał za innych, których natura w większym stopniu obdarzyła szybkością niż umiejętnością przewidywania. Kariera przyniosła mu tyle radości, ile rozczarowań. Pięć razy został mistrzem Hiszpanii i cztery razy zdobył krajowy puchar, ale nigdy nie wygrał Pucharu Mistrzów.

Występował w reprezentacji Hiszpanii, ale nie pojechał na żaden mundial. W 1978 roku Ladislao Kubala obiecał mu, że jeśli Vicente zdąży wyleczyć kontuzję i wróci na boisko, to weźmie go do Argentyny, a potem złamał słowo. To było najbardziej traumatyczne przeżycie w karierze VdB; w nim można się doszukiwać kolejnego źródła jego legendarnej łagodności i fair play w stosunku do piłkarzy. Gdy skończył z kopaniem piłki, podjął pracę w szkółce Realu i zespole rezerw, by w końcu kierować pracami całego pionu szkolenia. Dwa razy zostawał tymczasowym opiekunem pierwszego zespołu – i jak się mówi po piłkarsku – gasił pożary. W 1994 roku zastąpił na parę miesięcy Benito Floro, a w 1996 – na kilka dni Jorge Valdano.

Aż wreszcie został trenerem na dłużej. „Gdyby miał cień wątpliwości, czy podoła, nigdy by się nie zgodził”, pisze w swej hagiografii Sánchez Cañamero. Del Bosque wcale nie był kandydatem numer jeden na stanowisko następcy Toshacka. Gdy jednak odmówili Radomir Antić, Jorge Valdano oraz Daniel Passarella, Sanz zdecydował się na hombre de casa, jak mawiają Hiszpanie, czyli swojego człowieka.

Era del Bosque, która zaczęła się meczem z Realem Sociedad na własnym stadionie 20 listopada 1999 roku, zrazu nie zapowiadała się na udaną. Trzeba było czekać pięć spotkań i przełknąć porażkę 1:5 u siebie z Saragossą (publika zgotowała owację piłkarzom gości, a Sanz zastanawiał się, czy nie zwolnić nowego szkoleniowca), by przyszło pierwsze zwycięstwo. Człowiekiem, który uratował Wąsacza, okazał się młodziutki Iker Casillas. Tydzień po upokorzeniu w spotkaniu z Los Maños wspaniałymi interwencjami wybronił zespołowi remis w Santanderze. Od tego momentu było już tylko lepiej.

Molowny, mentor del Bosque, tak mówi w rozmowie z Cañamero: „Real potrzebował wtedy takiego właśnie trenera, z wyczuciem, osobowością, zrównoważonego”. Del Bosque zarządzał pełną gwiazd szatnią w sposób łagodny, pozwalając piłkarzom się wypowiedzieć, a czasami nawet podążając za ich pomysłami. To przecież nie on, ale Roberto Carlos wymyślił sposób na wkomponowanie w ułożony taktycznie zespół Zinédine’a Zidane’a, gdy Francuz został sprowadzony latem 2001 roku. Zizou nie lubił grać jako typowa dziesiątka, czyli z jednym tylko napastnikiem przed sobą; potrzebował dwóch, podobnie jak dwóch defensywnych pomocników za plecami. Carlos zaproponował zatem, by ustawić go na pozycji lewego pomocnika, ale dać mu całkowitą swobodę w kwestii przechodzenia do środka boiska i rozgrywania akcji – sam zobowiązał się do pełnienia funkcji zarówno lewego obrońcy, jak i lewoskrzydłowego. Ten patent świetnie zadziałał. Sfinks nie kreował się więc, ani w tej sytuacji, ani nigdy, na wszystkowiedzącego. Ale też nie dawał sobą nikomu sterować. Oto, co powiedział kilka lat po zwolnieniu z Realu, na konferencji hiszpańskich trenerów w Huelvie: „Kluczem do sukcesu w tym zawodzie jest to, by trener nie oddał nikomu ani centymetra swego autorytetu. Musi wysłuchać wszystkich i podjąć decyzję”. Czy nie przypomina to dewizy Kazimierza Górskiego? Oczywiście, że tak. Bo też del Bosque był trenerem bardzo podobnym do legendy polskiego futbolu.

Miał też zawsze w zanadrzu odpowiednią liczbę rozwiązań taktycznych. Prawdziwym majstersztykiem było to, co zrobił na polu strategii wiosną 2000 roku. Gdy wypadł mu ze składu kontuzjowany Fernando Hierro, obrona zaczęła grać po prostu fatalnie. Z pary Aitor Karanka – Iván Campo drwiła cała Hiszpania i śmiała się cała Europa. Del Bosque dokonał więc na mecz z Liverpoolem w ćwierćfinale Champions

League zmiany wręcz rewolucyjnej: ustawił zespół w systemie z piątką obrońców, cofając z pomocy na pozycję libero Ivána Helguerę. Ten mistrzowski manewr oczywiście stał się potem obowiązującym schematem i wykorzystując ten pomysł, Los Blancos wygrali imprezę.

Piłkarze uwielbiali del Bosque. Ronaldo, na ogół nieprzywiązujący się do trenerów i w relacjach z nimi często stający okoniem, jemu nie odważył się zrobić żadnego kawału. Po latach opowiadał, że z żadnym szkoleniowcem w trakcie swej kariery nie miał tak ciepłych, serdecznych relacji. Ale nie on jeden był gotów skoczyć za nim w ogień. Roberto Carlos w rozmowie ze stacją Onda Cero w 2016 roku opowiedział następującą historię: „Del Bosque nie urządzał zgrupowań przed meczami u siebie. Ufał nam. Pewnego razu przed jednym ze spotkań jedliśmy w większym gronie kolację, która się nieco przedłużyła. Wstając od stołu, powiedziałem do Fernando Hierro, żeby on i jego załoga skoncentrowali się na tym, byśmy nie stracili goli, a ja i Ronaldo obiecujemy strzelić ich tyle, ile trzeba, żeby wygrać i nie zawieść mistera. Następnego wieczoru Ronaldo zdobył dwie bramki, a ja jedną…”. (Musiał to być zatem mecz z Athletikiem Bilbao w ostatniej kolejce sezonu 2002/03).

O tym, jak poważnie Vicente del Bosque traktuje pracę, można się było przekonać 5 stycznia 2003 roku. Rankiem w rodzinnej Salamance uczestniczył w pogrzebie matki, a wieczorem prowadził zespół Realu w ligowym meczu z Valencią. Piłkarze też byli wzruszeni. Gdy w 35. minucie Ronaldo strzelił gola, podbiegł do ławki rezerwowych i długo ściskał don Vicente. Na kibicach postawa szkoleniowca też zrobiła wrażenie: po przedmeczowej minucie ciszy zgotowali mu burzliwą owację. Bezgraniczne uwielbienie fanów Los Blancos dla del Bosque uwidoczni się w momencie zwolnienia go przez Florentino Péreza.

Sfinks zmierzył się z przedstawionym tu już problemem Anelki i rozwiązał go po swojemu. Pewnego razu Fernando Hierro wyzywał obijającego się Francuza od miękkich p…, a ten rzucił się na niego z pięściami. Anelka został odsunięty od zespołu. Żalił się wtedy na swój los następującymi słowami: „Hierro spiskował przeciwko mnie, bo mnie nie znosił. Na skutek tego, że negatywnie nastawił do mnie innych piłkarzy, nikt mi podczas meczu nie podawał i ustawiony na pozycji środkowego napastnika nie miałem na boisku nic do roboty”. Najłatwiej byłoby po prostu pożegnać się z takim zawodnikiem. Gdyby del Bosque wówczas chciał go odstrzelić, w styczniu Anelki na pewno nie byłoby już na Santiago Bernabéu. Sanz w jego obronie by nie stanął – przecież kiedyś wytknął mu dziecinne zachowanie. Inna rzecz, że w grudniowym meczu z Rosenborgiem Francuz dał po temu powód. Niezadowolony z faktu, że nie znalazł się w wyjściowej jedenastce, gdy w 88. minucie del Bosque chciał go wprowadzić na boisko, tak długo zdejmował dres, że po wejściu na plac gry nie zdążył kopnąć piłki, bo sędzia zakończył spotkanie.

Del Bosque nie był mięczakiem, który nie potrafi się zdecydować na wyrzucenie piłkarza z zespołu. Nie wahał się w przypadku drugiej czarnej owcy. Otóż wchodząc w owym meczu z Rosenborgiem na boisko w 90. minucie, Anelka zluzował Clarence’a Seedorfa, który pojawił się na placu gry 25 minut wcześniej. Dostał więc klasyczną piłkarską wędkę. W styczniu Sfinks bez większych ceregieli pozbył się Holendra, z którym nie potrafił się dogadać. Seedorf został sprzedany do Interu na wyraźne polecenie trenera, który nie widział dlań ważnej roli do odegrania w zespole. Ale Anelka był mu potrzebny. Kiedy więc przyznał się do błędu i przeprosił, del Bosque pozwolił piłkarzowi wrócić do drużyny, akurat na El Clásico z Barçą, 25 lutego 2000 roku, kiedy Francuz strzelił gola. Potem dwa razy trafił w półfinałowych starciach Ligi Mistrzów z Bayernem, wprowadzając zespół do decydującej batalii. Oto metoda del Bosque: ukarać za przewiny czy błędy, ale nie skreślać, dać szansę poprawy. Bez Anelki – spokorniałego i pogodzonego z resztą zawodników – klub nie sięgnąłby po octavę.

Warto tu przytoczyć tezę Simona Kupera i Stefana Szymańskiego, autorów Futbonomii. Otóż uważają oni, że zachowanie Anelki wynika z tego, iż nikt się nim w Madrycie nie zajął, nie pomógł mu się zaaklimatyzować, nawiązać relacji z kolegami z zespołu. Stawiają jego przypadek wręcz jako wzór niewłaściwej relokacji. Moim zdaniem w dużej mierze mają rację. Ale najważniejsze jest to, że błędów popełnionych z Anelką Real Florentino nie powielał, że kolejnych zagranicznych piłkarzy relokował, czyli osadzał wraz z rodzinami w nowym środowisku, nie zostawiając samym sobie.

Przy całej swej mądrości i powadze miał też del Bosque oczywiście i wady, które w pewnym momencie uwidaczniały się w grze jego drużyn. Nie ma w tej książce miejsca na opisywanie jego całkiem świeżej kadencji selekcjonerskiej, niemniej i jej to dotyczy. Otóż don Vicente, jako człowiek niezwykle zasadniczy, zakładał, że jego piłkarze także zawsze będą podchodzić poważnie do swoich obowiązków. Traktował ich jak dorosłych ludzi. „Czasami nie ma potrzeby rozrywać sobie na boisku płuc – mówił przed laty. – Po co gonić za piłką, która i tak ci ucieknie? To głupota, choć podobająca się publiczności, bezużyteczny wysiłek. Tylko że jeśli nie ganiasz bez opamiętania, kibice obracają się przeciwko tobie”. Tkwi w tym wyjaśnienie kłopotów del Bosque. Otóż publika zachowuje się w nierozumny, opisany przez trenera sposób, gdyż wie, że zawodnik, który nie pogoni za straconą piłką, w innej sytuacji nie popędzi również za tą, którą da się przejąć. Niestety nie wszyscy gracze są tak mądrzy jak del Bosque, gdy jeszcze biegał po murawie. I w niektórych meczach Realu pod wodzą Wąsacza, a także podczas MŚ 2014 i Euro 2016, jego podopieczni nie biegali za wieloma piłkami będącymi do odzyskania. A del Bosque nie składał tego na karb ich lenistwa, tylko błędnej oceny sytuacji. Innymi słowy: u tego trenera piłkarze sami muszą dbać o to, by im się chciało chcieć; kiedy przestaną, gra drużyny traci sens.

Czy o to chodziło Florentino, czy to na tę sprawę zwracali mu uwagę doradcy, gdy podejmował decyzję o rozstaniu z del Bosque? Wrócimy do tego tematu.

Real Madryt. Królewska era Galácticos

Подняться наверх