Читать книгу Real Madryt. Królewska era Galácticos - Leszek Orłowski - Страница 8

Rozdział 2.
Idea Los Galácticos
i jej twórca

Оглавление

Loża prezydenta na Santiago Bernabéu została nazwana w poprzednim rozdziale kilometrem zerowym wszystkich hiszpańskich interesów. Lecz jeśli była nim za Ramóna Mendozy, jeśli tak czy owak bywali tam wszyscy ważni ludzie w kraju, to dlaczego Florentino wymyślił Los Galácticos?

Oczywiście miał na celu wygranie z Realem wszystkich trofeów w Hiszpanii i Europie. Jednak zapewne był to cel uboczny. Pérez postanowił zbudować zespół, jakiego dawno w futbolu nie było, żeby stać się osobą znaną na całym świecie, nie tylko w Hiszpanii. Dopiero realizacja tak niezwykłego projektu mogła bowiem zwrócić na niego uwagę także światowego biznesu i pozahiszpańskiej polityki. José Luis López Serrano, były dyrektor Realu, w wywiadzie dla „Asa” powiedział kiedyś: „Florentino chodziło tak naprawdę o jedno – aby mieć przed sobą otwarte wszystkie drzwi na całym świecie. I szybko stał się człowiekiem znanym wszędzie. Wykorzystuje nazwę Realu Madryt, by dostać się do prezydenta każdego kraju świata, jeśli ma taką potrzebę, albo do prezesa każdej korporacji. Mówi: »Sprowadzę tu Real, żeby twoje dzieci i wnuki mogły zobaczyć na żywo najlepszych piłkarzy świata«, i dostaje w zamian to, co chce. Na przykład wielomilionowy kontrakt”. Nie ma przypadku w tym, że w 2013 roku, przybywszy do Kolumbii, spotkał się z prezydentem Juanem Manuelem Santosem, wręczył mu koszulkę z podpisami wszystkich gwiazd Realu i obiecał zorganizowanie tam meczu towarzyskiego swego klubu, a kilka miesięcy później ACS podpisała umowę na zbudowanie w tym kraju 49 kilometrów autostrady między Medellín a Bolombolo za 600 milionów euro. Nikt nie wypominał Pérezowi, że w 1997 roku hiszpańskie konsorcjum Comsa, z udziałem jego firmy, nie wywiązało się w Kolumbii z innego wielkiego kontraktu.

Tak to działa. W loży na Santiago Bernabéu zasiadali prezydenci innych państw (jeden z poprzedników Santosa, Andrés Pastrana, bywał tam chyba najczęściej) i ministrowie, a ambasadorowie są stałymi gośćmi. Nikt nie zliczy rekinów biznesu z całego świata, którzy się przez nią przewinęli. Każdy czuje się w obowiązku odpłacić gospodarzowi za gościnę i możliwość zobaczenia na żywo najlepszej drużyny świata. I jasne jest jedno: owo 10-krotne, a potem i dalsze, pomnożenie majątku Péreza nie byłoby możliwe bez jego biznesowej aktywności za granicą. Co zaś do ACS, to jest ona dzisiaj, jak podaje Mandis, największą na świecie firmą w branży inżynieryjno-budowlanej. Zatrudnia 210 tysięcy osób, a jej roczne przychody to 35 miliardów euro. Czym jest wobec niej Real – z rocznymi przychodami 675 milionów (za 2014 rok)?

Najwyższy czas, by wprowadzić na scenę kolejną postać. Otóż Florentino Pérez być może wcale nie wymyślił Los Galácticos. Być może to nie jego pomysłem było mianowanie Alfredo Di Stéfano honorowym prezydentem od razu po zwycięstwie w wyborach, co miało symbolizować, że klub będzie chciał nawiązać do czasów, gdy gwiazdą był legendarny La Saeta, a po boisku w białych koszulkach biegali także inni najlepsi piłkarze globu. Być może Pérez, otwierając projekt Los Galácticos, tylko zrealizował genialny pomysł kogoś zupełnie innego. Tym kimś jest José Ángel Sánchez Periáñez, urodzony w 1968 roku w Segowii, z wykształcenia filozof. Opuściwszy mury uczelni, zdecydował się na karierę w biznesie i po jakimś czasie został dyrektorem w największej hiszpańskiej sieci domów towarowych El Corte Inglés. Potem często zmieniał pracę, najwięcej nauczył się w firmie Sega produkującej gry wideo, a w końcu poznał Florentino i w 2000 roku razem z nim wkroczył do gabinetów Realu Madryt. Przez lata był dyrektorem marketingu, a później został dyrektorem generalnym.

Podczas spotkania w marcu 2017 roku w Warszawie zagadnąłem o Sáncheza znanego dziennikarza i autora książek o historii futbolu Jimmy’ego Burnsa, zadomowionego w klubie z Concha Espina. Potwierdził on jego istotną rolę. „Bez wątpliwości to Sánchez jest mózgiem projektu Los Galácticos. On nadzoruje jego realizację. On stworzył schemat działania, którego celem było podbicie świata. W swojej książce Piłkarska furia opowiadam bardzo znaczącą historię. Gdy Real kupił Beckhama, zapytałem Sáncheza, dlaczego klub tak o Anglika zabiegał, dlaczego postrzegał go jako tak ważną postać, czemu uznał, że koniecznie należy włączyć go do projektu. W gabinecie Sáncheza wisiała wielka mapa świata. W każdy kraj, czy nawet region, wbita była chorągiewka: biała, niebieska bądź czerwona. Biała oznaczała Real Madryt, niebieska – Barcelonę, a czerwona – Manchester United. Ameryka Południowa była biała i niebieska, lecz cała Ameryka Północna pozostawała upstrzona czerwonymi flagami, w Azji też dominował ten właśnie kolor, a Europa była trójkolorowa. Barça wyrobiła sobie image czegoś więcej niż klubu: wehikułu demokratycznych wartości, miała swoje wielkie gwiazdy nie do kupienia. Jej terytoria pozostawały nie do zdobycia, jej kibice – nie do zabrania. Natomiast, jak wyjaśnił mi Sánchez, można było spróbować odbić część fanów Manchesterowi i temu właśnie służył transfer Beckhama. Ale nie tylko Anglik został pozyskany w celu zwiększenia popularności Realu w świecie. Sánchez wymyślił – i była to trafna intuicja – że sprowadzenie Zinédine’a Zidane’a pozwoli powalczyć o rynek krajów muzułmańskich i frankofońskich. Pozyskanie Ronaldo Nazário było z kolei mocnym uderzeniem w Brazylię, bo choć w Realu zawsze grało sporo zawodników z tego kraju, to właśnie Ronaldo był tam wielkim idolem. Figo też zresztą był popularny nie tylko w Portugalii, ale również w całym świecie portugalskojęzycznym”.

Sánchez jawi się więc jako człowiek, który proponuje Pérezowi rozmaite ruchy, a następnie, po uzyskaniu akceptacji szefa, wdraża projekty w życie. Florentino, prowadząc rozległe interesy, nie zawsze może poświęcać czas na Real. W innych klubach od tego, by pilnować szczegółów, są dyrektorzy sportowi. Bardzo znaczący jest fakt, że w Realu pierwszym po Bogu był przez lata nie dyrektor sportowy, lecz dyrektor do spraw marketingu, czyli właśnie Sánchez. Stanowisko, które piastuje, wszędzie jest bardzo ważne, ale nigdzie człowiek je zajmujący nie miał tak wiele do powiedzenia jak w Realu – aż w końcu został awansowany na dyrektora generalnego. Zmieniają się w tym klubie w zasadzie wszyscy, poza Florentino i Sánchezem właśnie. „Prawa ręka prezydenta” to zbyt słabe określenie. Raczej należałoby powiedzieć, że jest szarą eminencją, szyją, która kręci głową. Znaczące, że gdy w 2006 roku Pérez podał się do dymisji, odszedł razem z nim cały zarząd z wyjątkiem Sáncheza, a Ramón Calderón nie pozbawił go posady.

Nazwisko José Ángela Sáncheza nie będzie się pojawiało w tej książce zbyt często. Niemniej należy pamiętać, że gdyby dokonać powiększenia dowolnego zdjęcia przedstawiającego osoby związane z Realem Madryt po roku 2000, tak jak zrobił to bohater filmu Antonioniego Powiększenie z fotografią całującej się w parku pary, prędzej czy później ukazałaby się w jakimś rogu, niczym rewolwer w filmie, twarz owego dżentelmena. Trzeba dodać, że w marcu 2016 roku doszło do pierwszego wielkiego konfliktu między Sánchezem i Pérezem. Nastawił ich przeciwko sobie inny człowiek, który dostał w ostatnich latach bezpośredni i stały dostęp do ucha prezydenta: Antonio García Ferreras. Wmówił on Pérezowi, że za serię kompromitacji Realu – nieudany transfer Davida de Gei, wystawienie nieuprawnionego Dienisa Czeryszewa w meczu z Cádizem, źle przeprowadzone transfery młodych zawodników z zagranicy, które zaowocowały surową karą od FIFA – odpowiada Sánchez. Panowie poszli na noże, dyrektor już w zasadzie zdecydował się odejść i poświęcić handlowi piłkarzami wespół z Jorge Mendesem, ale ostatecznie się dogadali i dalej razem ciągną ten wózek.

Sánchez przez lata wyszukiwał zawodników, prowadził z nimi tajne negocjacje, dogadywał się z agentami, ale gdy sprawa była trudna, do gry wkraczał prezydent. Pérez miał dar przekonywania wybranych przez siebie graczy, by przeszli do Realu. Filozofii nie skończył, więc potrafił wytłumaczyć delikwentowi zagadnienie tak, jak tłumaczy się chłopu na miedzy: „Jeśli ty jako ty za reklamę kremu do twarzy dostaniesz 200 tysięcy, to jako zawodnik Realu otrzymasz 2 miliony. My się postaramy dla ciebie o dobre kontrakty reklamowe, ty się z nami podzielisz i wszyscy będziemy zadowoleni”. To działało, choć nie na wszystkich. Pérez doznał na rynku transferowym kilku spektakularnych porażek dotyczących kolejnych Los Galácticos.

W 2004 roku nie zdołał sprowadzić Joaquína. Raúl zaprosił kolegę z reprezentacji do sauny, w której Pérez znalazł się niby przypadkiem, ale gotowy do natarcia. Zawodnik Betisu w zasadzie zgodził się na transfer, lecz sprawa upadła w trakcie negocjacji między klubami. W 2011 roku, po derbach na Santiago Bernabéu, Florentino dopadł pod prysznicem Sergio Agüero i jął go przekonywać, by przeszedł do Realu. I znów gracz przystał na propozycję, ale Atlético nie wyraziło zgody na transfer, sprzedało go do Manchesteru City. Rok później szef Los Blancos zagiął parol na Davida Silvę. Gdy ten przybył na Santiago Bernabéu razem z The Citizens, podszedł do niego i poprosił o wspólne zdjęcie dla siostrzeńców. Zszokowany Silva odstawił walizkę, a kiedy chciał ją z powrotem wziąć, Pérez polecił jednemu z pracowników, Augustínowi Herrerínowi, by zaniósł torbę piłkarza do szatni. „Augustín wziął twój bagaż – wyjaśnił – bo za rok będziesz z nami jako piłkarz Realu”. Florentino, gdy na czymś bądź na kimś mu zależało, czarował i nadskakiwał. Jednak Silvy też nie udało się sprowadzić.

Ale zapędziliśmy się do przodu, do ery Los Galácticos II, w której obowiązywały już inne zasady. Phil Ball w książce Real Madryt nazywa pierwszą kadencję Florentino „postmodernistyczną erą najemników”. Myślę, że Pérez aż się wzdrygnął, przeczytawszy to określenie. Na pewno nie chodziło mu o to, by ktoś kiedyś opisał w ten sposób jego pionierski pomysł zbudowania najlepszego zespołu na świecie. Pionierski? Może nie do końca, bo nawiązujący do tego, co w latach 50. przedsięwzięto w Realu Madryt, gromadząc w jednym zespole Alfredo Di Stéfano, Raymonda Kopę i Ferenca Puskása. Jednak na ogół zespół buduje się wokół gwiazdy, góra dwóch. Skonstruowanie drużyny składającej się w większości z asów futbolu to idea tyleż śmiała, co szalona: przecież wiadomo, że gra w piłkę nie polega tylko na jej kopaniu, ale także na bieganiu za nią, faulowaniu rywala i przeszkadzaniu mu w jego akcjach. A do świadczenia pracodawcy tych usług gwiazdy nie zawsze są skłonne.

Pérez aż tak dogłębnie nie znał się na futbolu. Doszedł do wniosku, że w Realu muszą grać najlepsi piłkarze świata, bo wtedy, siłą rzeczy, Real będzie najlepszy na świecie. Postanowił sprowadzić ich do Madrytu, dać im wszystko, czego zapragną, i czekać, aż roztkliwieni i przepełnieni wdzięcznością dla przybranego ojca zaczną zmiatać rywali z powierzchni ziemi. Zwykłe wygrywanie nie zaspokajało ambicji Péreza, jego Real miał zwyciężać piękniej i wyżej niż ktokolwiek w historii futbolu, miał być lepszy od owego Realu z czasów Santiago Bernabéu. Niestety prezydent za mocno zakochał się w kupionych futbolistach, bo zdawał się nie zauważać, że są to zwykli najemnicy, dla których liczą się tylko pieniądze.

Powinien wiedzieć, że czasy się zmieniły. Swym podejściem do zawodników usiłował naśladować najwybitniejszego z poprzedników, Santiago Bernabéu. Luis Molowny wspominał pewnego razu, że don

Santiago, który sam nie miał potomstwa, jak własne dzieci traktował graczy Realu, interesując się ich życiem osobistym, rodzinnym, a także… nocnym. Trener musiał mu referować wszystko, co wie o piłkarzach. Teraz miało być podobnie. Ale tym razem to już nie działało, Florentino przez gwiazdy postrzegany był raczej jako natręt wsadzający nos w nie swoje sprawy niż ojciec, któremu można się zwierzyć, licząc, że pomoże w rozwiązaniu każdego problemu. Innymi słowy: stare buty don Santiago, w które usiłował wejść, rozpadły się przy pierwszej próbie założenia.

W końcu wszyscy w Realu mieli już serdecznie dosyć zarówno terminu „Los Galácticos”, jak i negatywnych konotacji, w które obrósł. Wszystko, co złe, wszystkie wypaczenia z lat 2003–2006, przypisywano tej właśnie idei. Raúl powiedział nawet kiedyś, a ściślej po dymisji Florentino Péreza w lutym 2006 roku: „Nic nie zrobiło klubowi takiej szkody jak określenie nas, piłkarzy, jako Los Galácticos”. Od mniej więcej 2004 roku zawodnicy i kibice wyczekiwali, aż wreszcie okres Los Galácticos się skończy, aż ktoś ogłosi śmierć tej idei.

Sprowadzenie do Realu w 2005 roku Thomasa Gravesena można traktować jako przyznanie się Florentino Péreza do błędu. Duński defensywny pomocnik, wcześniej grający w Evertonie, był bowiem zaprzeczeniem idei Los Galácticos – ani nie potrafił grać w piłkę, ani nie był przystojny, ani nie sprzedawał koszulek. Jednak trzeba było kogoś takiego ściągnąć, bo fiaskiem zakończyły się próby powierzenia jakże ważnej boiskowej funkcji któremuś z Pavónes (do idei Zidanes y Pavónes, czyli budowania zespołu w oparciu o wielkie gwiazdy i wychowanków, jeszcze powrócimy). Kandydowali do niej Borja i Mejía, a gdy zawiedli, sięgnięto nawet po Gutiego. Lecz nadal było źle. W tym właśnie miejscu utopijne plany Florentino Péreza wzięły w łeb w starciu z brutalną, nieokiełznaną rzeczywistością.

Samo ustąpienie Florentino Péreza ze stanowiska w lutym 2006 roku nie wystarczyło, by pogrzebać ten niefortunny pomysł. Człowiekiem, który to zrobił (parę miesięcy później, w listopadzie), był Míchel Salgado. Po kilku miesiącach pracy Fabio Capello na stanowisku trenera prawy obrońca Realu (prywatnie zięć Lorenzo Sanza) oświadczył: „Koniec z galaktyzmem. Wreszcie tylko trener decyduje o sprawach zespołu, wreszcie rozmawiamy w szatni wyłącznie o futbolu, wreszcie robimy to, co służy wynikowi sportowemu, a nie co nakazuje nam Adidas. Teraz jesteśmy drużyną, wszystko się zmieniło na korzyść”. Trzeba przyznać, że walnął na odlew. A co miał wspólnego Adidas ze składem na mecz? Plotka głosiła, że to niemiecki producent sprzętu sportowego wyłożył część pieniędzy na transfer Davida Beckhama, gdyż Flo akurat miał trochę pusto w kasie. Resztę można sobie łatwo dośpiewać…

Przypomnijmy znane wszystkim kibicom Realu słowa Ikera Casillasa, być może najważniejsze, jakie kiedykolwiek padły z jego ust: „Ja nie jestem galáctico, ja jestem z Móstoles”. Casillas zresztą w pełni zgadzał się z Salgado, ale nie zaatakował wtedy równie zajadle układów panujących w ostatnich latach w klubie. „Nigdy nie zazdrościłem nikomu zarobków, nigdy mnie nie bolało, że ja mam mniej. Zawsze będę z dumą wspominał, że grałem z Figo, Zidane’em, Ronaldo”, powiedział, poproszony o komentarz do słów Salgado.

Real Madryt. Królewska era Galácticos

Подняться наверх