Читать книгу Prezent - Louise Jensen - Страница 8
2.
ОглавлениеDziesięć miesięcy temu oboje się rozchorowaliśmy. Jakiś wirus krążył po biurze Sama i gdy wróciłam do domu z pracy któregoś dnia, znalazłam go przycupniętego na sofie, owiniętego kołdrą, ze stertą pomiętych chusteczek na podłodze. Kaloryfery grzały na całego, więc zrzuciłam kurtkę i pulower.
– Ja chyba umieram, Jenno – wychrypiał Sam, wyciągając rękę w moją stronę, a ja już chciałam się zaśmiać, ale gdy ujęłam jego dłoń, okazało się, że jest śliska od potu. Sprawdziłam, czy ma gorączkę. Mimo że szczękał zębami z zimna, był rozpalony.
– Męska grypa. – Musnęłam wargami jego gorący policzek. – Zaraz wrócę.
Wybiegłam do apteki i kupiłam lemsip i aspirynę, a w domu odgrzałam rosół z kukurydzą. Dwa dni później kłuło mnie w gardle, oczy łzawiły i trzęsłam się tak gwałtownie, że przygryzłam język. Leżeliśmy w łóżku całymi dniami. Powietrze w mieszkaniu stało się duszne i kwaśne, a my urządzaliśmy sobie maratony filmowe, pogłaśniając dźwięk na maksa, żeby zagłuszył nasz suchy kaszel. Na zmianę dreptaliśmy do kuchni, powoli jak zombie, i przynosiliśmy sobie przekąski, których nie mogliśmy przełknąć, oraz napoje, których smaku nie czuliśmy. To była taka ulga, gdy wreszcie poczuliśmy się lepiej. Gdy na oścież otworzyliśmy okna i pozwoliliśmy, by chłodna bryza wygnała smród choroby. Pod prysznicem gorące igiełki wody kłuły moją skórę i wierzyłam, że najgorsze mamy już za sobą.
Sam nabierał sił z każdym dniem, ale ja nie. Po jakimś tygodniu czułam się tak wyczerpana, że ucinałam sobie drzemki w samochodzie w trakcie przerwy na lunch i zasypiałam na kanapie, podczas gdy gotowe dania z M&S czerniały w piekarniku. Nocami stale się budziłam, z trudem łapałam powietrze i próbowałam na siłę wtłoczyć tlen w płuca. Wystawiałam głowę przez okno, łapczywie wdychając świeże powietrze i zastanawiając się, co się ze mną dzieje.
– Umówiłem ci wizytę u lekarza – powiedział Sam któregoś dnia. – Na piątą po południu. Bez dyskusji.
Byłam zbyt wyczerpana, żeby zaprotestować. Siedziałam w poczekalni, w której panował stęchły i przytłaczający zaduch choroby. Lekarz ledwie wysłuchał mojej relacji, po czym podrapał się w szpakowatą brodę i powiedział, że to, czego doświadczam, jest zupełnie normalne i po prostu muszę odpoczywać. Zapewnił, że wróci mi energia.
Trzy tygodnie później ledwie miałam siłę, żeby wstać z łóżka. Od ponad dwóch tygodni nie chodziłam do pracy.
– To nie wydaje mi się normalne – stwierdził Sam, stojąc nade mną z zaniepokojoną miną. – Umówiłem ci wizytę u innego lekarza. Wrócę, żeby cię tam zabrać w porze lunchu.
Kilka godzin później dźwignęłam się z łóżka i powłócząc nogami, ruszyłam do łazienki. Zatrzymałam się, żeby zebrać pocztę z wycieraczki, i to było ostatnie, co pamiętam. Najwyraźniej Sam znalazł mnie na podłodze w przedpokoju, z sinymi ustami. Karetka zabrała mnie do szpitala na sygnale.
Następne miesiące pamiętam jak przez mgłę, chociaż byłam świadoma tego, co się wokół mnie dzieje. Okazało się, że mam wirusowe zapalenie mięśnia sercowego, które ostro upośledziło funkcjonowanie serca; tylko przeszczep mógł mnie uratować. Sam całymi godzinami siedział zwinięty w kłębek w fotelu koło mojego łóżka. Mama przyklejała na twarz swój radosny uśmiech i odwiedzała mnie codziennie. Tata krążył po sali z rękami w kieszeniach i z pochyloną głową. Odgłosy maszyn były ostatnim, co słyszałam wieczorem, i pierwszym, przy czym budziłam się rano, zastanawiając się, gdzie jestem, dopóki nie nabrałam powietrza w płuca. Nie ma to jak zapach szpitala: środki odkażające zmieszane z odorem rozkładu, żel do rąk wymieszany z nadzieją. Byłam za słaba, żeby czytać, i nie mogłam się skupić na oglądaniu telewizji.
– Kardashianki czy gwiazdy oper mydlanych? – pytała Rachel, czytając mi na głos artykuły z czasopism plotkarskich, ale ja wciąż przysypiałam i nigdy nie byłam w stanie nadążyć za tym, kto się z kim rozwodzi ani kto jest aktualnie za gruby. Albo za chudy. To wszystko wydawało mi się takie trywialne – rzeczy, z których kiedyś śmiałyśmy się w pubie – ale byłam wdzięczna za jej towarzystwo. Nikt inny z przyjaciół nie przyszedł mnie odwiedzić.
Gdy nijakie posiłki wjeżdżały na salę na grzechoczących wózkach, mama podkładała mi pod plecy poduszki i pomagała usiąść. Ani razu nie przyszło mi do głowy, że podnosiła mnie z łóżka z taką łatwością, bo straszliwie schudłam. Kroiła miękkie szpitalne jedzenie na malutkie kawałeczki, a ja przełykałam je w całości, zbyt wykończona, by przeżuwać. O czym ona musiała wtedy myśleć? Może wspominała, jakim byłam pucołowatym dzieckiem, siedzącym w wysokim białym krzesełku i szeroko otwierającym buzię, jak mały wróbelek. Jak sobie radziła? Nigdy nie widziałam, żeby płakała. Ani razu. Nikt mi nie powiedział, że lekarze uważają, iż prawdopodobieństwo znalezienia serca na czas jest niewielkie. Umierałam. Lista pacjentów oczekujących na przeszczep była bardzo długa, a chociaż nie czułam się wystarczająco dobrze, żeby wrócić do domu, nie znajdowałam się też w stanie krytycznym. Jak człowiek przygotowuje się na najgorsze? Nie potrafię sobie tego wyobrazić. I cierpię na myśl o tym, przez co oni musieli przechodzić: mama, Rachel i Sam, siedzący wokół mojego łóżka ze splecionymi palcami, podczas modlitw do Boga, w którego nie wierzyli. Tata, bezradny i sfrustrowany, odwiedzał mnie codziennie, ale nigdy nie zostawał na długo, a gdy się odzywał, w jego głosie pobrzmiewała wściekłość. I prawdopodobnie stale ją odczuwał. Nie spodziewasz się, że zobaczysz, jak jedyne dziecko gaśnie na twoich oczach, prawda? Dni ciągnęły się bez końca: lekarze konsultowali się, pielęgniarki biegały wokół mnie i robiły notatki, aż w końcu pewnego dnia stał się cud.
– Znaleźliśmy serce – oznajmił doktor Kapur.
Zgodność tkankowa okazała się pełna, ale nie świętowaliśmy, gdy przygotowywano mnie do operacji; wszyscy byli boleśnie świadomi faktu, że ten dar życia wiąże się z żałobą innej rodziny.
Kółka łóżka piszczały, gdy wieziono mnie korytarzem. Lampy sufitowe świeciły tak jaskrawo, jakbym miała zostać wessana przez ich jasność i przeniesiona w zaświaty, w które rozpaczliwie chciałam wierzyć.
Nie sądziłam, że to możliwe, abym poczuła się jeszcze gorzej, ale gdy obudziłam się dwa dni później na oddziale intensywnej terapii, byłam tak chora, że niemal pożałowałam, iż nie umarłam. Leżałam pod kroplówką, a dren w klatce piersiowej wydawał się ciężki jak ołów.
Któregoś dnia Sam przyklęknął na jedno kolano koło mojego łóżka. W pierwszej chwili myślałam, że to ze zmęczenia. Sięgnęłam po brzęczyk, żeby przywołać pielęgniarkę, gdy zauważyłam czarne aksamitne pudełeczko spoczywające w jego dłoni. W środku leżał pierścionek – owalny szafir otoczony błyszczącymi diamentami.
– To nie jest romantyczna sceneria, jaką sobie wyobrażałem, ale… wyjdziesz za mnie? Proszę? – zapytał.
– Sam? – Nie wiedziałam, co powiedzieć.
Wyjął pierścionek z pudełka i wyciągnął w moją stronę. Musnęłam palcem kamień, głęboko błękitny jak ocean.
– Należał do babci. Chciała, żebym zaczął nową tradycję. Przekazywał go kolejnym pokoleniom.
Z trudem przełknęłam ślinę. Rozum walczył z sercem.
– Mogę kupić inny, jeśli ten ci się nie podoba.
Niepewność odmalowała się na jego twarzy, nie wyglądał na swoje trzydzieści lat i musiałam zebrać całą siłę woli, żeby się nie rozpłakać. Zacisnęłam dłoń w pięść, by powstrzymać go przed nałożeniem mi pierścionka na palec. Wiedziałam, że już nigdy nie chciałabym go zdjąć.
– Nie mogę za ciebie wyjść – wyszeptałam. – Tak mi przykro.
– Dlaczego nie? Rozmawialiśmy o tym wcześniej.
– Teraz wszystko jest inne. Ja jestem inna.
– Wciąż jesteś sobą. – Pogłaskał mnie po policzku z taką czułością, że ostatkiem sił powstrzymałam się, by nie paść mu w ramiona.
Mimo moich nieumytych włosów, nieświeżego oddechu spoglądał na mnie, jakbym była najpiękniejszą kobietą na świecie. Troska w jego oczach, która zastąpiła niegdysiejsze pożądanie, rozdzierała mi serce.
– Nie chcę już z tobą być, Sam. – Zmusiłam się do wypowiedzenia słów, które bolały bardziej niż skalpel przecinający mi skórę.
– Nie wierzę ci, Jenno.
– To prawda. Jeszcze zanim to wszystko się stało, miałam wątpliwości.
– Mówisz tak tylko dlatego, że jesteś chora…
– Nie. Od dawna miałam wątpliwości. Tak mi przykro.
– Od kiedy? Wcześniej wszystko było w porządku.
Wcześniej. Takie niewinne słowo, ale zawsze będzie istniał podział na przed i po. Szklana ściana oddzielająca rzeczy, które mogłam robić wtedy, od tych, których już nigdy nie zrobię.
– Jenno, bądź ze mną szczera. Kochasz mnie?
Byłam na rozdrożu. Prawda czy kłamstwo.
– Nie kocham cię, Sam. – Wybrałam kłamstwo. – Tak mi przykro. – Postępowałam właściwie. Robiłam to dla niego.
Zaczął coś mówić, ale nie potrafiłam spojrzeć mu w oczy. Skręciłam wykrochmalony róg prześcieradła między palcami i zmusiłam się, by zachować siłę. Będzie mu lepiej beze mnie.
Schował pierścionek z powrotem do pudełka, a ja drgnęłam, gdy zatrzasnął je i ruszył w stronę drzwi, przygarbiony. Pragnęłam przywołać go z powrotem i powiedzieć, jak bardzo go kocham, ale słowa pozostały przykute do języka. Zawahał się w progu, a ja zagryzłam mocno wewnętrzną stronę policzka, by powstrzymać się przed zawołaniem go po imieniu. Moje usta wypełniły się metalicznym smakiem krwi i żalem, a gdy wyszedł, poczułam pulsowanie podarowanego serca i poczucia winy.
***
Cztery tygodnie po przeszczepie zostałam wypisana ze szpitala. Odebrała mnie mama.
– Gdzie jest tata?
Zignorowała to pytanie. Posadziła mnie na tylnym siedzeniu taksówki, okazując mi troskę niczym świeżo upieczony ojciec opuszczający oddział położniczy, ściskający w ramionach fotelik samochodowy z nowo narodzonym dzieckiem i marzący o idealnej przyszłości. Zapięła mi pas, chociaż protestowałam, że mogę to zrobić sama, po czym strzepnęła bawełniany piknikowy koc w kratkę i umieściła go na moich kolanach.
– Moja córka miała przeszczep serca. Proszę jechać powoli – zwróciła się do taksówkarza.
– A niech mnie. – Taksówkarz pomajstrował przy pokrętle zestawu stereo i muzyka przycichła. – Jesteś na to trochę za młoda, skarbie, czyż nie? Ach te dzieciaki! Zawsze przysparzają zmartwień, prawda? Sam mam trójkę. Wnuki też.
Taksówka ruszyła, a zwisający z lusterka odświeżacz powietrza w kształcie semafora zakołysał się, rozsiewając mdląco słodki zapach. Posuwaliśmy się w ślimaczym tempie – mama nie reagowała na kakofonię klaksonów żądających, abyśmy przyspieszyli – w kierunku parterowego domu z trzema sypialniami, w którym dorastałam.
Z głośników popłynęło Paint It Black; The Rolling Stones to był jeden z ulubionych zespołów taty. Mama zagłuszała muzykę, gawędząc o tym, jaką łagodną na razie mamy zimę. Zamknęłam oczy, opierając ociężałą głowę o szybę i osuwając się w sen. Wibracje silnika sprawiały, że czułam mrowienie na policzkach.
Zbudziły mnie krzyki. Twarde, rozwścieczone głosy o coraz wyższej tonacji. Oszołomiona, zmusiłam się do otwarcia oczu i zaczęłam się podnosić do pozycji siedzącej, gdy samochód wyrwał do przodu, koła zaczęły nabierać prędkości, a mną rzuciło do tyłu na siedzenie. Uderzyłam skronią o szybę i otoczyła mnie ciemność przyprawiająca o zawroty głowy.
– Nie. Nie. Nie! – Przerażone krzyki kobiety zabrzmiały mi w uszach, a strach przeniknął do krwiobiegu.
Hamulce zapiszczały. Szkło roztrzaskało się i czułam, że lecę, a moja skóra płonie, krwawi, podczas gdy odłamki szkła wbijają się w ciało.
Poderwałam ręce do góry, żeby zasłonić twarz, i nagle wszystko znieruchomiało. Cisza. Muzyka. Zerknęłam przez rozcapierzone palce. Wciąż siedziałam przypięta. Głowa taksówkarza podskakiwała w rytm Paint It Black. Mama mówiła mu właśnie, że na najbliższy weekend zapowiadają tęgi mróz.
Przyjrzałam się swoim dłoniom, obróciłam ręce. Żadnej krwi. Ostrzeżono mnie przed niezliczonymi skutkami ubocznymi leków, które muszę zażywać, ale gdy spróbowałam przeanalizować to, co się stało, poczułam, jak mgła otula mózg, i nie byłam już pewna, czy to przypadkiem mi się nie przyśniło. Pomruk silnika w połączeniu z lekami mnie otumaniał. Jeszcze raz odchyliłam głowę i przez resztę podróży patrzyłam przez okno nieobecnym wzrokiem. To musiał być sen, prawda?