Читать книгу Pustelnik - Mads Peder Nordbo - Страница 6
2
ОглавлениеNuuk, Grenlandia Zachodnia
16 listopada 2014
Zima przeminęła. Matthew dziwił się, że nastąpiło to tak nagle, skoro dopiero niedawno zaczęła na poważnie przemieniać wszystko w lód i zasypywać śniegiem, pod którym miasto i reszta kraju miały zniknąć aż do maja albo czerwca następnego roku. Mimo to akurat w tym momencie już jej nie było i żarzący się na pomarańczowo blask arktycznego słońca wpadał prosto do salonu.
Słoneczne ciepło otuliło jego nagie ciało, pieszcząc je tysiącem języków i torując sobie drogę do wszystkich otworów od pępka w górę.
Czuł łaskotanie, na które reagował krótkimi szarpnięciami.
Była tam. Tupaarnaq. W tym świetle. Jedną ręką ujęła jego członka, który zaczął rosnąć. Dłoń się zacisnęła. Inaczej niż ostatnio, kobieta była naga. Jego mięśnie drżały. Pragnął jej bardziej niż czegokolwiek innego, ale jednocześnie czuł przerażenie.
Próbował zmienić pozycję, ale ciało było jak przyspawane do sofy. Jedynie członek poruszał się w dłoni Tupaarnaq.
Potem go puściła. Rozpłynęła się w tysiącach kolorów. Próbował je chwycić, lecz były zbyt ulotne, rozsypywały się, a potem ponownie zagęszczały między jego palcami i w jego spojrzeniu. Czuł ich smak. Tych kolorów. Były słodkie. Słone. Pachniały górami letnią porą. Były gładkie niczym skóra lodowca. Żadnych włosów. Wszystko gładkie. Ogolone. Oczyszczone. Czuł jej oddech. Ciepły i zimny.
Wcisnęła go w siedzisko rozgrzanej sofy. Chwyciła jego dłonie i przycisnęła do swojego szczupłego ciała i małych piersi. Jego palce przesuwały się ostrożnie między bogactwem barw, po gęstej ochronnej warstwie tatuaży. Przedstawiały szerokie liście i grube łodygi. Ciemne kwiaty. Trupie czaszki. Taki gąszcz, że nawet najmniejszy skrawek skóry nie pozostawał widoczny.
Te kolory należały do niego. Składały się na nią, stanowiły wszystko, czym była. Kobieta bez skóry. Teraz zupełnie naga, obnażona. Czuł, jak otacza go jej ciepło – głębokie, miękkie i wilgotne. Niczym oddech kogoś trawionego gorączką. Słodkawy i gorący. Jego palce zniknęły w niej, a ona się temu poddała. Oparła się dłońmi o jego klatkę piersiową i usiadła na nim wygodniej, podczas gdy odnalazł drogę do celu.
Jej biodra się kręciły. Liście i kwiaty poruszały się, nagle ożywione. Wytatuowane wyszczerzone czaszki obnażały szeregi białych zębów. Nawet na piersiach jej skóra była gęsto pokryta tatuażami aż po ciemnobrązowe pąki brodawek. Jej ruchy nabrały prędkości. Wpatrywał się w jej czarne oczy. Nie był w niej. To ona tkwiła w nim. Wyrastała mnogością kolorów niczym rośliny przebijające się przez asfalt i rozkwitające. Wewnątrz była jednocześnie gorąca jak ogień i zimna jak lód, a on czuł, że zaraz eksploduje. Nie w postaci wytrysku, to byłoby zbyt proste. Czuł, że jest bliski rozpryśnięcia się na kawałki podobnie jak wielkie bryły gór, które, rozłupane przez lód, spadają z hukiem i rozbijają się w drobne kamyczki, piach i pył.
Uwolniła się teraz od niego i zaczęła odchodzić. Jej sylwetka wyraźnie zaznaczała się w świetle wpadającym przez wielkie okna. W ręku trzymała stary harpun. Matthew nie rozumiał, skąd się tam wziął. Po prostu tam leżał. Gotowy do uderzenia. Próbował się podciągnąć, ale na stałe przywarł do sofy.
Tupaarnaq przebiła żelaznym grotem harpuna jego pierś. Potem zadała kolejne, jeszcze mocniejsze pchnięcie.
Wydał z siebie wrzask i zamachnął się, wyswobadzając z unieruchamiającej go lawy. Jego klatka piersiowa gwałtownie się wznosiła i opadała. Ręce wędrowały po skórze panicznymi ruchami, które powoli uspokajały się wraz ze świszczącym oddechem.
Ciepło zniknęło. Powróciła zima. Rozejrzał się. Był sam. Nigdzie nie widział Tupaarnaq ani żadnego harpuna.
Zamknął oczy i opadł z powrotem na sofę. Jej skórzane pokrycie wydawało się zimne i sztywne. Nie widział Tupaarnaq od tego wieczoru dziesięć dni temu, kiedy nagle pojawiła się w ciemności jego mieszkania, żeby się z nim kochać. Krótko potem znów zniknęła, a mężczyznę, którego nienawidziła ponad wszystko, znaleziono martwego.
Matthew przeczesał dłonią jasne włosy. Skierował wzrok ku krajobrazowi za oknem, gdzie oddychał ciężko Ocean Arktyczny, przenikając zimnem całe miasto. Poczuł to z wielką mocą właśnie teraz, gdy zniknęły światło i ciepło ze snu. Był przyzwyczajony do koszmarów nocnych, ale nie o cielesnych zbliżeniach, i to z Tupaarnaq w roli głównej. Dręczące go koszmary z reguły dotyczyły śmierci Tine albo człowieka, do którego zabicia zmusiły go dramatyczne okoliczności.
Nie rozumiał, dlaczego Tupaarnaq przyszła do niego wtedy tylko po to, aby znowu zniknąć. Wiedział, że życie doświadczyło ją zbyt dotkliwie, aby mogła się z kimś kochać w zwykły sposób. Zatem dlaczego się pojawiła? Miała świadomość, że Matthew wciąż cierpi po śmierci swojej ciężarnej żony i że on także zdaje sobie sprawę, jak bardzo naznaczyły ją lata dzieciństwa, kiedy ją gwałcono. Bardzo chciał, żeby przyszła do niego z miłości. Wydawało mu się, że po śmierci Tine już nigdy nie będzie w stanie doznać bliskości z żadną kobietą. Aż do momentu, gdy poznał Tupaarnaq – a teraz ona również go opuściła. Powinien był pozostać jej przyjacielem, nikim więcej. Tylko że to ona zjawiła się u niego w nocy, to ona popchnęła go na łóżko i usadowiła się na nim.
Ostre światło piekło go w oczy. Słońce widniało nisko nad powierzchnią morza, jego blask intensywnie odbijał się w śniegu. Matthew sięgnął do kieszeni po telefon. 11.30. Nocą nigdy nie potrafił dobrze się wyspać, lepiej wychodziło mu to przed południem; sen, a wraz z nim koszmary, pojawiał się zawsze, kiedy był odpowiednio zmęczony.
Otworzył nową wiadomość od naczelnego gazety. „W pobliżu więzienia morze wyrzuciło na ląd półżywego wieloryba, postrzelonego. Bierzesz to? Daj znać do południa”.
Naczelny znał go aż za dobrze. „Zgłaszam się – odpisał mu Matthew. – Półżywy wieloryb? Biorę to. Będę tam przed południem”.