Читать книгу Oszukana - Magda Stachula - Страница 9
Emil
Оглавление26 października 2018
Kraków
Z klimatyzowanego wnętrza lotniska wychodzę na chłodny wieczór. Jesień przytłacza. Stawiam kołnierz płaszcza i podnoszę rękę, by przywołać taksówkę. Zielona toyota z piskiem opon podjeżdża do krawężnika, ochlapując nogawki moich spodni. Wiem, że kierowca nie zrobił tego celowo, ale czuję, że wskaźnik poziomu irytacji w moim organizmie powoli przekracza normę. Chwytam za rączkę walizki i ciągnąc ją, zmierzam w kierunku auta. Wyprzedza mnie kobieta. Zapach, który zostawia za sobą, świadczy o tym, że przetestowała wszystkie perfumy w strefie bezcłowej. Jej czerwony płaszcz wiruje na wietrze. Nie mogę uwierzyć, że właśnie szarpie za drzwi toyoty.
– Chwileczkę! – krzyczę. – To moja taksówka.
Odwraca się. Zaróżowione od chłodu i wiatru policzki, blond włosy opadające na ramiona, znam tę twarz.
– Słucham? – pyta zaskoczona.
Leciała ze mną tym samym samolotem i już na lotnisku w Wiedniu irytowało mnie jej zachowanie. Wszędzie jej było pełno, biegała z jednego sklepu do drugiego, przechodząc obok mnie, przewróciła moją walizkę pokładową. Wprawdzie nie miałem tam niczego, co mogłaby uszkodzić, a ona przeprosiła, ale jej chaotyczny sposób bycia doprowadzał mnie do szału. Ucieszyłem się, kiedy zajęła miejsce na końcu samolotu, a teraz, proszę, ładuje się do mojej taksówki.
– Będzie musiała pani poczekać na kolejną, bo ta jest moja – mówię, podchodząc do kobiety na odległość kilku kroków.
Wiem, że to okrutne, jest zimno i nawet kilka minut spędzonych na wietrze nie należy do przyjemnych. Gdyby była seksowna lub choć w jakiś sposób interesująca, zaproponowałbym jej wspólną jazdę, ale taka nie jest. Czerwony płaszcz, mający przyciągać uwagę kolorem, w rzeczywistości podkreśla wszystkie jej mankamenty. Grube uda, szerokie ramiona, zdecydowanie powinna nosić inny krój, a poza tym ten egzemplarz jest zniszczony. Stojąc blisko niej, widzę, że jego zmechacenie weszło w fazę krytyczną. Tysiące drobnych kulek oblepia materiał, blondynka wygląda, jakby obsiadło ją robactwo.
– Przepraszam, że co? – pyta, wydymając wargi.
I do tego zbyt pewna siebie. Nie lubię takich kobiet.
– Ja pierwszy wezwałem tę taksówkę – odpowiadam.
Kierowca wysiada z auta i otwiera bagażnik.
– Doprawdy? – Przekrzywia głowę. – To może pojedziemy razem? – proponuje, uśmiechając się. Jak na taką brzydulę ma niewiarygodnie piękne zęby, bez wątpienia w szkole nosiła aparat.
Już mam jej powiedzieć bez owijania w bawełnę, że nie mam ochoty na wspólną jazdę, ale jej nieatrakcyjna figura wzbudza we mnie litość. Może dostawać tysiące koszy od facetów przy barze, gdy próbuje zaciągnąć ich do łóżka, ale ja nie muszę dorzucać swojego, jeśli chodzi o zwykłą podwózkę z lotniska.
– Raczej to niemożliwe. Pani pewnie jedzie do centrum miasta, a ja za Kraków – kłamię.
– Hasło Zofia? – pyta kierowca, podchodząc do nas.
– Tak – odpowiada dziewczyna, wręczając taksówkarzowi walizkę.
To jakieś kpiny?
– A jednak moja. – Posyła mi triumfalny uśmiech i gramoli się na tylną kanapę auta. – Moglibyśmy jechać razem, ale skoro pan w przeciwnym kierunku… – Rozkłada ręce i trzaska drzwiami, zostawiając mnie na drżącym z wilgoci powietrzu.
Kierowca z hukiem zamyka bagażnik, wraca na swoje miejsce i odjeżdża z podobnym impetem, z jakim się tu zjawił. Klnę pod nosem.
Musiała ją wezwać, czekając na bagaże, a ja głupi sądziłem, że w piątkowy wieczór wystarczy machnąć ręką, żeby taksówka podjechała prosto pod nogi. W Krakowie to wciąż towar deficytowy, powinienem w końcu zainstalować w telefonie Ubera. Rozglądam się dookoła, w zasięgu wzroku nie widzę wolnych aut, tylko tabuny pasażerów, którzy wylewają się z hali przylotów. Wyjmuję z kieszeni komórkę i dzwonię do jednej z kilku korporacji, których numery telefonów mam wpisane w kontaktach. Dopiero za trzecim razem udaje mi się uzyskać połączenie. Kobieta po drugiej stronie linii powiadamia mnie, że za dwadzieścia minut srebrna skoda zjawi się u mych stóp.
– Hasło? – pyta.
Już mam jej odpowiedzieć kąśliwie „masło”, ale gryzę się w język, potrzebuję taksówki, podaję więc imię i chowam się do hali przylotów na kilka najbliższych minut. Deszcz przybiera na sile.
Kiedy taksówka zatrzymuje się przed bramą osiedla, zerkam w okna mieszkania. Ciemno. Dochodzi dwudziesta pierwsza, za późno, żeby jeszcze nie było jej w domu, i za wcześnie, żeby już spała. Może bierze prysznic. Uwielbia długie, relaksujące kąpiele, słucha wtedy muzyki albo czyta książkę. Płacę i wysiadam na dżdżysty ziąb. Wpisuję kod do bramy i wchodzę na teren osiedla. Nigdy nie byłem zadowolony z mieszkania tuż przy wjeździe, to ciągłe zamykanie się i otwieranie bramy, klaksony śmieciarek nad ranem, ale teraz cieszę się, że zaledwie kilka kroków dzieli mnie od ciepłego, suchego wnętrza klatki schodowej. Czas dłuży się niemiłosiernie, gdy czekam na windę. Zjeżdża właśnie z piątego piętra, by później wwieźć mnie tam z powrotem. Jestem okropnie zmęczony, a po raz kolejny przychodzi mi bezsensownie tracić czas. Nerwowo kilkakrotnie stukam w przycisk windy, jakby ta czynność mogła przyśpieszyć pojawienie się jej na dole. A może to Lena ściągnęła ją na górę? Właśnie przed chwilą nią jechała? To tłumaczyłoby ciemność w mieszkaniu.
W windzie czuć mocny zapach męskich perfum, to nie mogła być ona, chyba że w towarzystwie jakiegoś faceta… Gdzieś w środku budzi się lekki niepokój, ale przeganiam go, bo wiem, że ona nigdy nie przyprowadziłaby nikogo do mieszkania. Zdążyłem się już o tym przekonać, to po prostu nie w jej stylu. Nie używam dzwonka do drzwi, właściwie nigdy tego nie robię. Wkładam klucz do zamka i wchodzę do środka. Pusto.
– Lena?
Odpowiada mi cisza. Właściwie nie wiem, dlaczego czuję się zawiedziony. Mogła przecież gdzieś wyjść, wieczorna wizyta u klientki, impreza na mieście z koleżankami albo randka. Właśnie to ostatnie wkurza mnie najbardziej. Wizja jej w objęciach innego faceta, pchającego łapy pod jej bluzkę, wsadzającego język do jej gardła. Piekielnie jestem o nią zazdrosny. Mimo że to bezzasadne, nic nie poradzę, że tak właśnie się czuję.
Zapalam boczne światło i przejeżdżam walizką w stronę mojej sypialni. Kółka z hałasem przesuwają się po płytkach. Nie chcąc jej obudzić, jeśli jednak śpi u siebie, zostawiam bagaż na środku przedpokoju i wchodzę do kuchni. Blask osiedlowych latarni oświetla kuchenny blat. W pękatej misce leży kilka jabłek i poczerniały banan. Moje serce przyśpiesza. Nie było jej tu od kilku dni, w przeciwnym razie banan nie byłby w tak opłakanym stanie. Albo zjadłaby go, gdy był jeszcze świeży, albo wyrzuciła, dostrzegając nadpsutą skórkę. Podobnie jak ja przykłada dużą wagę do takich detali.
Zapalam światło i rozglądam się wokół. Żadnych nieumytych naczyń, niedopitych soków. Ale czy właśnie nie umawialiśmy się na dbanie o porządek i sprzątanie po sobie? Nic dziwnego, że wszystko błyszczy. Czuję jednak, że coś jest nie tak. Jestem niemal pewien, że nie spała w domu od kilku dni. Już nie staram się zachowywać cicho, chciałbym ją obudzić, chciałbym, żeby tu była. O niczym tak nie marzę, jak o widoku jej zaspanej twarzy w progu kuchni. Otwieram szafkę, trzaskam drzwiami, wyjmuję z niej szklankę i z impetem odstawiam na blat. Oglądam się w stronę jej sypialni, ciemno. A może coś jej się stało? Zemdlała? Umarła? Bzikuję.
Wiem, że nie powinienem tego robić, ale pewnym krokiem przemierzam mieszkanie i staję przed drzwiami jej pokoju. Nasłuchuję, a potem otwieram drzwi i wchodzę do środka.
– Lena? – rzucam w przestrzeń.
Cisza. Zapalam światło. Łóżko jest starannie zaścielone, jej w nim nie ma. Wiedziałem. Otwieram drzwi do łazienki, podświadomie wiedząc, że tam też jej nie znajdę. Światło jest zgaszone, dlaczego miałaby siedzieć po ciemku? Tak jak przypuszczałem, w środku jest pusto. Jestem rozczarowany. Wściekam się, że nie ma jej w domu i nie czeka na mnie tak, jak to sobie wymyśliłem.
Siedząc w dusznym samolocie, wyobrażałem sobie moment powrotu do mieszkania. Ona jak co wieczór krząta się po kuchni. Obserwuję, jak kroi pomidory, zakłada za ucho opadające na twarz włosy. Jej piersi poruszają się w rytm wykonywanych przez nią czynności, które pochłaniają ją bez reszty. A ja podziwiam jej cudowną figurę, piękną twarz, zmysłowość, która działa na mnie jak narkotyk. Ona z uśmiechem zwraca się do mnie, proponując, żebym spróbował jej sałatki. Zgadzam się i w rewanżu zapraszam ją na lampkę wina, które wyjmuję z walizki. Starannie na tę okazję wybrałem je w jednym ze sklepów bezcłowych. Jemy wspólnie kolację, rozmawiając o tym, co robiliśmy przez kilka ostatnich dni. Ja opowiadam jej o konferencji, ona mi o zdjęciach, które pstrykała podczas porannych spacerów wzdłuż Wisły. Żartujemy, jest miło, zerkamy na siebie wymownie, a potem lądujemy u mnie albo u niej w łóżku.
W głowie stale wyświetlam podobne projekcje z jej udziałem. Różne scenerie, skrajne sytuacje – ona wciąż w roli głównej. Uprawiamy seks na plaży albo w windzie, w jakimś miejscu publicznym, tam, gdzie ktoś może nas zobaczyć. Innym razem zamknięci gdzieś z dala od świata, ona skrępowana, zakneblowana i przywiązana do wezgłowia łóżka, ja dominuję. A czasem po prostu kolacja we dwoje, jak ta niedoszła dzisiejszego wieczoru. Takie miałem plany, niestety ona miała inne.
W łazience pochylam się nad umywalką i przemywam twarz zimną wodą. Słyszę, jak głośno burczy mi w brzuchu. Ostatnim posiłkiem było śniadanie w hotelu, na lunch się spóźniłem, bo zagadałem się z młodym lekarzem z Sofii na temat leczenia schorzeń rogówki z wykorzystaniem rąbkowych komórek macierzystych. W jednym z fast foodów w drodze na lotnisko kupiłem kanapkę. Chyba była z poprzedniego dnia, bo sałata ślizgała mi się po zębach niczym ślimak winniczek po liściu kapusty, a wędlina była podejrzanie zielonkawa, wyrzuciłem więc kanapkę do śmietnika. Otwieram lodówkę i nie znajduję w niej niczego oprócz napoczętej butelki mleka, jogurtu typu greckiego, opróżnionego do połowy słoika z oliwkami i dwóch ogórków. Ten widok jest dziwnie niepokojący. Kolejny dowód, że już nie pierwszy wieczór mieszkanie stoi puste. Lena nie ma skłonności do robienia wielkich zapasów, ale też nigdy wcześniej lodówka nie wyglądała tak żałośnie. A może straciła rachubę czasu w markecie? Może właśnie wejdzie za chwilę objuczona siatami pełnymi smakołyków?
Jak na zamówienie winda rusza z mojego piętra przywołana przez kogoś na dole. Lenę? Zastygam, nasłuchując odgłosów z zewnątrz. Cisza i znów dźwięk windy, niestety nie dojeżdża do piątego piętra. Gdzieś w dali rozlega się płacz dziecka. To zapewne sąsiedzi spod dwudziestki, mają niemowlę. Latem często widywałem tę kobietę, była w zaawansowanej ciąży. Skoro kilkumiesięczne dziecko o tej porze wraca do domu, to co dopiero dorosła kobieta. Muszę się uspokoić. Dlaczego miałoby się coś jej stać? Dlaczego zawsze zakładam najgorsze? Gdzieś wyszła i za chwilę wróci. Moja obsesja na jej punkcie przeraża mnie. Ściągam z lodówki jedną z ulotek i zamawiam makaron z krewetkami z tajskiej restauracji Hurry Curry.