Читать книгу Położna z Auschwitz - Magdalena Knedler - Страница 5
ОглавлениеI
Rozdział
Wrzesień 1944
P
r
z
y
b
ą
d
ź
My (ja), z Mamą i bez
Kiedy miałam czternaście lat, matka zabrała mnie na wieś. Był sierpień, środek lata, powietrze ciężkie od upału. Nigdy wcześniej nie spędzaliśmy wakacji na prawdziwej wsi, tata dobrze zarabiał, uważał, że ludzie na pewnym poziomie muszą także na poziomie odpoczywać. Jeździliśmy więc do modnych kurortów lub za granicę, na Lazurowe Wybrzeże, w Alpy. Rodzice, jak większość „ludzi na pewnym poziomie”, ulegli także fascynacji Zakopanem, gdzie tata nosił białe koszule i finezyjne krawaty, mama szykowne suknie i pantofelki na obcasiku, ja zaś z fascynacją i lękiem patrzyłam na górskie szczyty. Rosła między nami bariera, której długo nie zauważałam. Ciągnęło mnie do natury. Zrozumiałam to i zaakceptowałam dopiero po pierwszym doświadczeniu niespełnionego macierzyństwa i rozpadzie małżeństwa. Zwróciłam się ku naturze, ku człowiekowi wpisanemu w tę naturę od zawsze aż do końca świata. Teraz myślę, że to się musiało stać już wcześniej. Tam, na wsi,
w sierpniu.
Tata miał dużo pracy i oznajmił, że w tym roku wakacji nie będzie. Matka bardzo się zdenerwowała, piekliła się, że ona na lato w Warszawie nie zostanie i już. Zaraz napisała do jakiejś swojej kuzynki, mojej ciotki. Ciotka się ucieszyła i zaprosiła nas do siebie „w skromne progi”, do domu pod lasem. Pojechałyśmy. Pierwszego dnia w ogóle się nie odzywałam, tak mnie fascynowała zieleń dookoła, nieznane dotąd zapachy i smaki, haftowane poszewki na jaśkach, malowane sufity, święte obrazki na ścianach. I nieokiełznana, bujna natura, walcząca o każdy skrawek przestrzeni. Czułam się tam dobrze, choć uważałam się za dziewczynę z miasta.
Pewnego dnia ciotka wpadła do kuchni i zawołała, że musi biec po babkę, bo sąsiadka rodzi. Nie zdążyłam o nic zapytać, ciotka jak szybko się pojawiła, tak szybko zniknęła. Widziałam tylko matkę, która kończyła w milczeniu śniadanie i z trudem przełykała ostatnią łyżkę twarogu. Wtedy zrozumiałam, że słowo „rodzi” wzbudziło w niej strach. Byłam jedynaczką. Może miała jakieś złe doświadczenia, może moje przyjście na świat kojarzyła z bólem, cierpieniem, a nawet upokorzeniem?
Myślałam czasem o porodzie, choć wiedziałam, że moje wyobrażenia z pewnością nijak nie przystają do rzeczywistości, bo przecież nie miałam o tych sprawach pojęcia. Matka nic mi nigdy nie mówiła, w naszym domu nie rozmawiało się o ciele. Ciało było czymś, co należy ładnie ubrać i o co należy dbać, by było atrakcyjne i zdrowe, na tym koniec. Matka więc malowała się, czesała, perfumowała. Chodziła na spacery i tańczyła, bo to ponoć dobre dla figury. Kształtowała ciało, urabiała je, by się wpasowało w określoną formę. Ja szukałam w swoim ciele przejawów natury. Obserwowałam rosnące włosy i paznokcie, zaokrąglające się biodra i piersi, wyostrzające się rysy twarzy. Zastanawiałam się nad kobiecością i nic o niej nie wiedziałam. Czułam jednak, że bycie kobietą nie polega tylko na tym, że można nosić ładne kolczyki, kręcić włosy w loki i malować usta. Nie miałam pojęcia, do kogo się zwrócić, komu i jakie zadać pytania. Długo nie wiedziałam, do czego służy matce pas uszyty przez gorseciarkę, do którego dopina się trójkątne materiałowe wkładki z guziczkami, że się te wkładki nosi przez kilka dni w miesiącu i pierze. Wreszcie się dowiedziałam. Matka również dla mnie zamówiła taki pas, powiedziała, w jakiej sytuacji mam się po niego zwrócić i że nie muszę się bać, bo przytrafia się to każdej dojrzewającej dziewczynie. „To”. I ani słowa więcej. Zamknęła w ten sposób temat i nigdy już do niego nie wracała. A ja rosłam i patrzyłam. Nie umiałam nazwać związku, jaki zauważałam między górskimi szczytami, lasem, srebrnymi jeziorami, zieloną łąką, rzeką, zapachem ziemi i właśnie kobiecością. Miałam tylko mgliste przeczucie, że w kobiecie jest coś pierwotnego i organicznego, coś, co jest darem samej natury.
Tamto zdarzenie na wsi okazało się dla mnie pod wieloma względami przełomowe, nawet jeśli później na jakiś czas zepchnęłam je na margines świadomości. Nie chciałam o nim pamiętać, kiedy sama zaszłam w ciążę i później, kiedy patrzyłam na położne w błyszczących białych fartuchach i czepkach, wyprostowane, dumne królowe lśniącej czystością porodówki. Przypomniałam sobie o nim dopiero w obozie na widok Mamy. I od tej pory już pamiętałam.
Zjadłam wtedy do końca śniadanie – domowy twarożek ze śmietanką i szczypiorkiem, chleb ze świeżym masłem, kawa zbożowa z mlekiem – i pod byle pretekstem wymknęłam się z domu. Wiedziałam, że moja matka zasiądzie gdzieś w cieniu z książką i przez cały dzień będzie narzekać na upał. Bez wahania pobiegłam do gospodarstwa rodzącej sąsiadki. Podpatrywałam wszystko, ukryta za krzakiem róży. Widziałam kobiety, które zebrały się przed wejściem i pod oknem, każda podekscytowana, rozgadana, a jednocześnie skupiona
i w gotowości.
– Ja to zęby prawie z bólu połamałam, tak zaciskałam – mówiła pierwsza.
– A ja to już tylko chciałam, żeby się skończyło, a babuszka ze spokojem, że im mocniej boli, tym bliżej do końca – mówiła druga.
– A ja znowu mojego chłopa za pierwszym razem tak wyklinałam! Że on mi to zrobił i ma się ode mnie trzymać z daleka. I co? I szóstkę mamy. Co kolejne, to łatwiej – mówiła trzecia.
Widziałam ciotkę, za którą dreptała jakaś starsza kobieta w chustce na głowie, mała, pomarszczona, trochę straszna. I o dziwo – przed tą straszną kobietą rozstąpiły się wszystkie inne. Swoją postawą wyrażały szacunek, może nawet podziw. I jeszcze coś zauważyłam. Błaganie o pomoc, a zarazem bezgraniczne zaufanie. Tym kobietom ulżyło, kiedy zobaczyły starszą panią w chustce, i bez sprzeciwu wykonywały każdy jej rozkaz. Właśnie rozkaz, nie uprzejmą prośbę. To musiała być owa babka, o której mówiła ciotka. Kiedy babka wołała z głębi domu: „wody!”, zaraz któraś biegła z wiadrem do studni, a inna szła do kuchni, by napalić w piecu i przygotować garnki. I dalej: „prześcieradło”, „nożyk”, „nitka”, „tasiemka”. Jedna z kobiet mamrotała, że babka tylko tak sobie gada, bo musi porządzić, a w rzeczywistości wszystko ma już przygotowane i do rodzącej nikogo nie dopuszcza. Rozległ się krzyk. Nigdy wcześniej nie słyszałam niczego podobnego. Kiedy na chwilę ucichł, babka zaczęła otwierać po kolei wszystkie okna, a na koniec drzwi wejściowe, na oścież. Machnęła ręką na kobiety, by się odsunęły, by dały rodzącej trochę miejsca, jej i dziecku. Miałam teraz widok na fragment pokoju, w którym przychodziło na świat nowe życie. Widziałam stopy rodzącej i krążącą wokół łóżka babkę.
– A włosy to mi babunia czemu rozplotła? – pytała kobieta.
Babka pomruczała, pomruczała i odrzekła, że nic nie może ściskać i krępować. Wszystko ma się rozluźnić, otworzyć, ten pierścionek ślubny też trzeba zdjąć. I kobieta zdjęła pierścionek.
Później:
– Nie urodzę. Nie dam rady. Nie urodzę. Nie umiem urodzić!
Przerażenie kobiety udzieliło się także mnie. Siedziałam tam, za krzakiem róży, i czułam, jak wilgotnieją mi dłonie. Było coś osobliwego w tej scenie, co budziło nieznaną mi wcześniej trwogę. Miałam wrażenie, że patrzę na doświadczenie z pogranicza życia i śmierci. Zrozumiałam chyba wtedy, że narodzin od śmierci nie da się odłączyć, że oczekiwanie na dziecko zawsze wiąże się z lękiem przed nią, że śmierć jest w narodziny nieodłącznie wpisana. W wymiarze zarówno fizycznym, jak i symbolicznym. Kobieta także rodzi się na nowo, przekracza granice w poznawaniu własnego ciała, uczy się go, uczy się siebie. Umiera, a później ponownie przychodzi na świat, w innej roli, z repertuarem nowych cech. Znosi więcej, niż kiedykolwiek potrafiła sobie wyobrazić.
Babka przez cały czas coś mówiła. Czasem zadawała pytania, czasem opowiadała jakieś historie. Była ciągle w ruchu, ciągle czujna.
– Co nie dasz rady? Co nie urodzisz? A kto ma urodzić? Chłop? Każda umie urodzić i ty też umiesz. Wyrzuć to z siebie, wyrzuć precz.
– Co mam wyrzucić?
– To gadanie takie. To myślenie, że nie umiesz. Ale strachu nie. Nie wiesz, co będzie, to się boisz. I dobrze, powinnaś się bać, tylko głupie się nie boją. Ważnych rzeczy człowiek się zawsze boi, bo ważnych rzeczy trzeba się bać. O dziecku myśl. Że ono wyjść musi. Wypuść dziecko. Wypuść.
Wypuść. Trzeba się otworzyć na życie, na to, co nowe i nieznane. Babka nie ubierała niczego w piękne słowa, była prosta, konkretna. Ale tam, w wiejskim domu z niebieskimi okiennicami miała wielką moc. Była potężna. Nie traciła cierpliwości, nie złościła się, nie męczyła. Pomyślałam nawet, że nie może być zwykłym człowiekiem jak ja, moja matka czy ta rodząca kobieta. Musi mieć w sobie coś więcej, coś z dobrego ducha, anioła.
– Ano już, wszystko gotowe – powiedziała wreszcie. – Dziecko może wyjść. No dalej, wypuść.
Zapadał zmierzch i zanosiło się na burzę. Tkwiłam za swoim krzakiem, zesztywniała z braku ruchu i napięcia, głodna, spragniona i spocona jak mysz. Nie mogłam odejść.
Powietrze przeszył przenikliwy wrzask. Inny niż poprzednie okrzyki bólu.
– Dobrze, dobrze, i jeszcze raz! – wołała babka.
Wrzask ucichł, a zamiast niego usłyszałam płacz.
– No i już, mała, no i już. A ty nie wstrzymuj, ty becz, jak tak ci lżej. Beczeć też trzeba umieć, a nie każdy umie.
Żałowałam, że widzę jedynie fragment tej sceny. Przed oknem majaczyła czasem postać babki, najpierw z rękami czerwonymi aż po łokcie, później z zawiniątkiem w ramionach.
– Córa! Silna będzie jak ty! A jaka ładna.
Do domu weszły pozostałe kobiety. Jedne oglądały dziecko, inne pomagały świeżo upieczonej matce, przyniosły miski z wodą, myły ją, przebierały. Izba rozbrzmiewała głosami, dobiegały z niej osobliwe zapachy. Ktoś mówił, że jeśli piersi będą boleć, dobre są na to okłady z liści kapusty. Niebo przecinały pierwsze błyskawice, zrobiło się duszno i gorąco. Miałam wrażenie, że gęsty i ciężki strach tamtej kobiety, który udzielił się i mnie, już się ulotnił. Zastąpiło go coś lżejszego, pięknego. Coś, co się zdobywa z trudem, ale ma najwyższą wartość.
Przywoływałam to wspomnienie w obozie za każdym razem, kiedy widziałam Mamę przyjmującą dziecko. Tamta kobieta mówiła do wiejskiej akuszerki „babuniu”, ale Mama była po prostu Mamą. Ona również miała w sobie ten nadludzki, duchowy pierwiastek. Była naszym opiekuńczym bóstwem.