Читать книгу Położna z Auschwitz - Magdalena Knedler - Страница 9
ОглавлениеV
Rozdział
Styczeń–luty 1945
p
a
n
t
o
f
e
l
k
u
Mama, teraz
Pierwszy tydzień stycznia.
Egzekucja grudniowa nie była ostatnia.
Wczoraj powieszono cztery kobiety, które dostarczyły proch buntownikom z Sonderkommanda. Rosa, Ala, Regina i Estera straciły życie na szubienicy właśnie teraz, kiedy mówi się, że ze wschodu nadchodzi wyzwolenie.
•
Drugi i trzeci tydzień stycznia.
Zostawią ich czy zabiją? Spodziewała się wszystkiego. Bloki rewirowe wciąż zamieszkiwali chorzy, głównie ci niezdolni do poruszania się o własnych siłach. Tych zdrowszych, którzy zdołali dźwignąć się do pozycji pionowej i chwilę utrzymać na nogach, wyprowadzano na zewnątrz. Ewakuacja oznaczała wymarsz z obozu. Pewnie pieszo, nie wiadomo dokąd. Domyślała się, że esesmani popędzą więźniów na Zachód i ulokują ich w innych obozach utworzonych na terenie Niemiec. Wydaje im się może, że tam poczują się bezpieczniej, bo to na własnym gruncie, w swoim kraju. I może nawet myślą, że to się jeszcze uda. Jeśli nie zatrzymanie aliantów, to chociaż zatarcie śladów. Czuła zapach dymu, widziała rozżarzone punkty i dymiące kominy. Tym razem to inny dym. Płonęły papiery, dokumentacja, zdjęcia, zagrabione mienie, którego nie zdążyli wywieźć z obozu. Płonęły dowody. Więźniowie wyjdą. I jak daleko tak ujdą, w śniegu, w mrozie? Wygłodzeni, wymęczeni, chudzi jak patyki? Nie przeżyją. Śmiertelny konwój będzie się kurczył i kurczył, aż wreszcie nie zostanie nikt.
Co Niemcy zrobią z tymi wszystkimi ciałami, które zaścielą polskie i niemieckie drogi?
Co zrobią z chorymi, którzy nie mogą wymaszerować z obozu? Z matkami i dziećmi? Z nią i Sylwią? Powiedziała, że nie pójdzie. Oczekiwała strzału, ale nie padł. Oczekiwała go już tyle razy, tyle razy modliła się do Boga, by przyjął jej duszę, by wszystko jej wybaczył, by dzieciom pomógł zrozumieć i zaakceptować, dlaczego się nie ratowała, dlaczego ciągle odmawiała i ryzykowała. Teraz także. Wciąż czekała, bo to przecież w każdej chwili mogło się jeszcze wydarzyć.
– Nie pójdę. Tu są matki i dzieci. Zostanę z nimi.
Do końca ze swoimi córkami. Zerknęła w bok i napotkała spojrzenie prawdziwej córki, tej, którą urodziła. Sylwia skinęła głową, co oznaczało: „Oczywiście, ja także zostanę”. Żadnego osądzania, wyrzutów, niezgody. Zostaną obie bez względu na konsekwencje. W innych blokach rewirowych także zostawały wolontariuszki. Pielęgniarki, lekarki lub kobiety w żaden sposób niezwiązane z medycyną, ale chętne do pomocy. Chorych i tak było więcej niż opiekunów. A do tego w barakach na najwyższych kojach chowano inne więźniarki, te zdolne do marszu, które nie chciały, by popędzono je gdzieś w nieznane. Wolały zostać tutaj, bo tutaj przecież przyjdzie wolność. Poza tym mogą się okazać potrzebne. Nigdy za wiele rąk do pomocy.
Wiedziała, że wśród chorych, które nadal walczą z tyfusem i innymi chorobami, są takie, które mają szansę przetrwać, i takie, które tej szansy nie mają. Zabrakło jej już leków i bandaży, w ogóle nic nie miała, nawet wody. Te pierwsze mogła więc tylko podtrzymywać na duchu, budzić w nich nadzieję, że już niedługo, że się uda. Tym drugim kreśliła na czole znak krzyża. Możesz odejść. Nie jesteś sama. Odprowadzę cię. Walczyła z poczuciem bezsilności, z lękiem przed nieznanym. Załoga obozu jeszcze tu była. Co jakiś czas słyszało się strzały. Niemcy przegrywali wojnę i tracili kontrolę nad wszystkim, także nad sobą. Uciekali w popłochu, podpalali bloki, zabijali na oślep. Ludzkie życie właśnie teraz liczyło się dla nich najmniej, bo nie mieli już nic do stracenia. A on? Gdzie był? Josef. Co zrobi i dokąd pójdzie?
– Wody…
– Boli mnie głowa…
– Czy to już koniec…?
Głosy odzywały się nieśmiało, słabe, ledwie słyszalne. To chore z innych rewirowych sztub. Matki z dziećmi znowu były dziś dziwnie milczące. I jeszcze jedna kobieta w ciąży. Niespokojna, z twarzą wykrzywioną bólem. Stanisława wiedziała, że poród zacznie się lada chwila. Akurat teraz.
– Wody…
– Boli mnie głowa…
– Czy to już koniec…?
Powtarzało się to wszystko jak refren smutnej piosenki. Człowiek naprawdę chory cały jest bólem i marzeniami o końcu. Ona sama także była chora. Też leżała na brudnej koi, spocona, w drgawkach, z językiem przyschniętym do podniebienia. Widywała wtedy czasem ojca, zawsze na tle pustynnego krajobrazu, opalonego i utrudzonego z gorąca. Nie wiedziała, czy to Turkiestan, czy może jakieś inne miejsce. W tle słychać było język rosyjski, nawoływania, strzały i wybuchy, płynęła krew, płakały piękne kobiety, czarnowłose, o wielkich ciemnych oczach i śniadej cerze. Widywała też Rio de Janeiro. Głowę Cukru, palmy, ocean i góry. Tramwaje i samochody na szerokich ulicach, panie w kolorowych sukniach, panów z workami kawy na plecach. Sim. Tak. Não. Nie. Perdão. Przykro mi. Mãe. Matka. Criança. Dziecko. Não é permitido. Nie wolno. Sempre. Nigdy. Pachniała kawa i słony wiatr, i jeszcze owoce, jakich nigdy wcześniej nie widziała i nie jadła, malutkie banany, kokosy, drobna czerwona acerola, kwaśna marakuja, słodkie dojrzałe mango. Mogła tak śnić, bo kiedy się budziła, czuła rozczarowanie. Nawet ona, choć przecież zaakceptowała swój los, a swoje cierpienie ofiarowała Bogu za dzieci i męża, za rodziców, za przyjaciół, za tych, którzy odchodzą z tego świata w gniewie. Nawet ona chciała pozostać w swoich snach o kawie i mango, by nie musieć wracać na koję, by nie czuć pragnienia, bólu głowy i zimna.
– Wody…
– Boli mnie głowa…
– Czy to już koniec…?
Kobieta na sztubie położniczej miała pierwsze skurcze. Ktoś przybiegł z męskiego obozu, by powiedzieć, że Niemcy podpalają bloki i tutaj na pewno też przyjdą. Stanisława stanęła przy piecu. Trzeba się było wziąć do pracy. Nerka, zardzewiałe nożyczki, szmatki, które w ostatnich dniach jeszcze się udało zorganizować. Potrzeba tylko wody. To ważne, by skądś ją wziąć. Stanisława przeniosła wzrok na otwarte drzwi i łaty śniegu na zewnątrz. Esperança. Nadzieja. Nie tracić nadziei, nigdy.
Josef, Herr Hauptsturmführer
Ofensywa ze wschodu. Wojna przegrana.
Pod pachą nie miał tatuażu z grupą krwi. Włożył mundur zwykłego esesmana, zmierzwił włosy. Spakował się, zabrał dokumentację tak pieczołowicie gromadzoną przez ostatnie lata. Miał to zostawić, pozwolić, by trafiło w niepowołane ręce lub, co gorsza, uległo zniszczeniu? Miał ot tak przekreślić swoją ciężką pracę, dociekania, analizy, obserwacje, własne poświęcenie dla dobra nauki? Niemcy przegrywają, Niemcy przegrają. Mimo to nie wierzył w żaden koniec. Historia się powtarza, wszystko wraca, zatacza koło. Badania jeszcze się kiedyś przydadzą. Musi je zabrać, ukryć. Musi wracać do lektury dokumentacji z obozu, uzupełniać ją, prowadzić dalsze obserwacje. Inne, to jasne. Ale nie można się poddać. Nie można uznać, że praca, którą się wykonywało przez lata, nigdy nie miała sensu. To tak, jakby tych lat nie było. A przecież były. Był więzień A8450, był stół sekcyjny, laboratorium, badania, pomiary i krople do oczu. Był bogaty i różnorodny materiał.
Ktoś mógłby to ująć inaczej – że były ofiary. Ludzie tracili życie dla eksperymentów, dla nauki. Owszem, tak też można. To również usprawiedliwia jego działania, chęć zabezpieczenia i wywiezienia z obozu wszystkich ważnych papierów. Były ofiary. A ofiara na rzecz nauki nie może przecież pójść na marne.
Nie da się złapać, osądzić, zmusić do wypowiedzenia słów: „Popełniłem błąd. Źle zrobiłem. Przepraszam”. Nie popełnił błędu, nie zrobił źle, nie przeprosi. Miał swój cel. Wierzył w swoją pracę, która miała przecież głęboki sens. Wierzył w rasową czystość i wyższość, w to, że tutaj właśnie leży szansa dla świata, dla całej ludzkości, że tylko tędy wiedzie droga ku perfekcji. Ważne były dowody, coś, co można by pokazać przyszłym pokoleniom. Nie tym obecnym, podatnym na wątpliwości, skłonnym do samodzielnych, nieukształtowanych przez nikogo przemyśleń, ale właśnie kolejnym, nieskażonym, które od najmłodszych lat odpowiednio się uformuje i ukierunkuje. Josef myślał więc o przyszłości, zawsze. O tajemnicach genetyki, o dziedziczeniu wartościowych cech i eliminowaniu defektów. O coraz doskonalszych ludziach. W jego działaniu było więcej sensu, więcej rozsądnego planowania niż w tym, co robiła akuszerka. Ona chroniła życie, ocalała człowieka bez względu na okoliczności. Przyjmowała go na swoje dłonie, a później rzucała światu. Okrutnemu światu, brudnemu, niedoskonałemu. I po co? On brał zawsze pod uwagę ogół. Chciał przyszłości, w której wszystkim będzie lepiej. A dobro ogółu wymaga czasem poświęcenia jednostek. Tak przecież było zawsze, Josef wypełniał jedynie swoje dziejowe przeznaczenie.
Kiedy uciekał z obozu, nie oglądał się za siebie, choć uważał to miejsce za ważne. Pomyślał, że nigdy nie zapomni lat, które tu spędził. Wraz z innymi lekarzami, dzierżąc zgromadzoną dokumentację wetkniętą pod pachę, wyruszył w drogę do Gross-Rosen.
Sypał drobny śnieg, glebę skuł osiemnastostopniowy mróz. Szli Rosjanie. Dudniła ziemia. Trwał pierwszy miesiąc nowego roku i pojawiły się konkretne symptomy, że to już naprawdę finał. W uszach brzmiała mu jedna z ulubionych melodii, radosna, budząca wiarę w jutro. Humoreska Dworzaka.
My (ja), z Mamą
Styczeń. Padł rozkaz. Trzeba się stawić do transportu. Niemcy każą więźniom opuścić obóz, wyruszyć dokądś, nie wiadomo dokąd, iść, jechać, trudno powiedzieć. Większość z nas nie ma na to siły. Mnóstwo jest takich kobiet, które nie potrafią nawet przez chwilę ustać na nogach. Zresztą jak tu iść? Jest styczeń, zimno, a my w tych łachach z dziurami po szczurzych zębach. My z dziećmi, które każdego dnia wyrywamy śmierci choć na chwilę, choć jeszcze na minutę. My z kośćmi prześwitującymi przez skórę, z kolanami, które przy patykowatych udach i łydkach wydają się wielkie jak główki kapusty. My z dziećmi, z tymi dziećmi, które chcą jeść, my przede wszystkim z tymi dziećmi, my zdesperowane, my zalęknione, my szalone z rozpaczy i strachu matki, my wycieńczone porodem i głodem matki, my matki…
Mamy iść?
Nie pójdziemy.
Mama mówi, że nie i koniec, a ona ma wprawę w niewykonywaniu rozkazów.
– Tu są matki i dzieci, chore. Zostaję – odzywa się stanowczo.
Chyba już przywykła do tego lęku, że ktoś ją wreszcie ukarze za nieposłuszeństwo. Ale znowu nic się nie dzieje. Mama ukrywa na sztubie położniczej wiele innych więźniarek, które kulą się po kątach, pod derkami, leżą plackiem na najwyższych kojach. Niemcy są wściekli, jeszcze stać ich na to, by wtargnąć do środka i robić rewizję. Czuję dojmujący ból w dole brzucha i wiem, że to z nerwów. Sylwia, córka Mamy, daje mi wzrokiem znak, abym nie wpatrywała się w koje, na których ukrywają się kobiety z innych bloków. Jestem kiepskim konspiratorem. Odwracam się bokiem, obejmuję ramieniem córkę, udaję bardziej chorą, niż jestem. Tak naprawdę nic mi nie dolega poza głodem, zmęczeniem i strachem. Wszystkie jesteśmy chore na głód, zmęczenie i strach.
Wychodzą wreszcie. Po chwili Sylwia także wybiega przed barak, chce zobaczyć, jak to wszystko wygląda na zewnątrz. Mama jest rozdarta. Popatruje za Sylwią i prosi ją, by uważała, ale iść z nią nie może, bo jedna z kobiet na naszej sztubie właśnie rodzi. Ewakuacja czy nie, natura ma swoje prawa. Niemcy uciekają, pędzą przed sobą wymizerowanych więźniów, świadków ich zbrodni, a na świat, na ten krajobraz jeszcze nie do końca po bitwie, pcha się nowe życie.
Słychać strzały. Wraca Sylwia i zamyka za sobą drzwi. Mówi, że jeden z Niemców strzela do więźniów, którzy próbują się rozproszyć, uciekać.
– Sylwuś, ty już nie wychodź – mówi mama, skupiona jednocześnie na uwijaniu się wokół położnicy.
– Jak mam nie wychodzić, kiedy trzeba przynieść skądś wodę i coś do jedzenia? Teraz nikt nam nie przyniesie nawet tej trawiastej zupy.
Mama nic nie mówi. Blednie tylko i zagryza wargi. Nawet przez te zagryzione wargi płynie modlitwa, o czym wszystkie wiemy. Wiemy też, że w zawołaniu Mamy, w jej alarmie do Matki Boskiej jest tym razem coś o wiele tragiczniejszego niż wcześniej.
Strzały cichną, rodząca krzyczy. Sylwia znowu wymyka się z baraku. Wraca z wiadrem, w którym jest zmarznięty śnieg. Idzie z nim do izdebki sztubowej. Podnoszę się z koi, proszę jedną z więźniarek, które ukryły się u nas na sztubie, by popilnowała mojego dziecka. Akurat zasnęło. Biegnę za Sylwią i pomagam jej topić śnieg, a później gotujemy pozyskaną w ten sposób wodę. Część odlewamy do picia, a na tym, co zostało, gotujemy resztkę starych sucharów i jakąś kaszę. Patrzymy sobie w oczy. To jest ten moment, w którym powinna nadejść pomoc. Nie damy tak rady dłużej.
Rodząca krzyczy. Dołącza się do niej Mama. W oddali ktoś woła, że się pali, że płoną baraki Kanady.
Zrywamy się z miejsc i wybiegamy z izby sztubowej. Rzeczywiście, niebo zasnuwają siwe obłoki. Czuć dym, temperatura rośnie.
Wracamy do baraku.
Rodząca krzyczy.
Mama się modli.
Rodząca krzyczy.
Mama mówi, że wszystko będzie dobrze, że nie ruszy się stąd na krok, dopilnuje każdego szczegółu, przyjmie to dziecko, odetnie i zawiąże pępowinę, obmyje w wodzie ze śniegu, opatrzy matkę, otuli ją i wyniesie stąd choćby na własnych barkach. Wtedy dopiero to widzę. Strach w oczach rodzącej kobiety. Jest inny niż wszystko, co dotąd tutaj widziałam. Łączy w sobie wszelkie inne rodzaje lęku, stanowi niemożliwą do zniesienia kombinację. Ja bałam się śmierci i szczurów. Ona boi się, że teraz, kiedy ma urodzić dziecko, zostanie zupełnie sama. A przecież nie zostanie. Mama mówi prawdę. Nie odejdzie.
Nie wiadomo, co do tego porodu przygotować, człowiek się waha, kiedy ma tak mało wody i musiał najpierw stopić śnieg, żeby ją uzyskać. Uwijamy się więc ze szmatami. Część kobiet wybiega z baraku i wynosi dzieci. Boimy się, że ogień przyjdzie też do nas. I to właśnie dzieci trzeba przede wszystkim ratować, to o nie tutaj każdego dnia toczyła się mordercza gra. Zostają tylko silniejsze więźniarki, te, które mogą chodzić i potrafią coś utrzymać w ręku.
Rodząca krzyczy.
Mama się modli i lekko uciska jej brzuch.
Baraki Kanady płoną.
Krzyk kobiety staje się coraz bardziej przenikliwy. To już, zaraz.
Podbiegamy do niej, pomagamy Mamie, szepczemy słowa, których nikt i tak nie słyszy i które teraz nie mogą już mieć żadnego znaczenia.
Kobieta rodzi. Widzę krew i Mamę, która trzyma w ramionach coś małego, także zakrwawionego. Wykrzykuje tę swoją modlitwę, desperacko, prawie z pretensją. Klepie dziecko i chucha na nie, klepie i chucha. Wreszcie słyszymy płacz. Odzywa się wtedy, kiedy wszyscy milkniemy. Mama żegna się, otula dziecko szczelnie jakimiś szmatami, klęka przy kobiecie, która ciężko oddycha i patrzy gdzieś przed siebie. Wybiegam na zewnątrz. Ja nie chcę tak po prostu patrzeć przed siebie – chcę patrzeć w niebo, chcę mieć przed sobą otwartą, niczym nieograniczoną przestrzeń. Obłoki dymu znad płonącej Kanady rozwiewają się na chwilę i wreszcie je widzę. Jest tej nocy piękne. Pełne gwiazd.
•
Luty. Sztubę położniczą przejął Czerwony Krzyż. Matki i dzieci przeniesiono w bezpieczne miejsce i otoczono opieką. Mama nie odeszła, póki się nie upewniła, że wszystko z nami w porządku. Postanawiam opuścić obóz razem z nią. Jestem jeszcze słaba, ale moja córka dostała mleko, śpi i je, z każdym dniem nabiera sił, głośniej płacze, skóra jej różowieje. A ja nabieram sił, patrząc na nią. I czuję, że muszę zostawić za sobą to miejsce, nawet jeśli nie jestem pewna, czy to będzie kiedykolwiek możliwe. Obóz w nas zostanie. Zostanie w naszych dzieciach, będzie płynął w ich krwi. Jednak wyjść trzeba. Trzeba podjąć wysiłek i spróbować żyć na zewnątrz. Inaczej – co nam zostanie?
Mama się zgadza, mówi, że pójdziemy razem, do Oświęcimia, do stacji, a później wyruszymy do Krakowa, do domu opieki nad więźniami Rady Głównej Opiekuńczej. Tam nam dadzą jakieś zaświadczenia. Później, kiedy uruchomią komunikację, ona wróci z córką do Łodzi, bo tam jest jej dom, i tam też wróci cała jej rodzina. Nie ma co do tego wątpliwości. Nie wie, co prawda, gdzie będą teraz mieszkać i jak wygląda miasto, ale wrócić absolutnie muszą.
Patrzę na Mamę przez chwilę bez słowa. Wiem, że ona nic mi nie może zaoferować, bo tak jak ja niczego nie ma. Nie zaprosi mnie do domu na obiad, nie pościeli łóżka, bym się wreszcie porządnie wyspała, nie da czystych i ciepłych ubrań. Wraca tam, gdzie zacznie od nowa jak my wszyscy. Nie ma nic, ale i tak chce mi coś dać – nadzieję, przyjaźń, ramię, którego mogę się uchwycić. Pocałunek w czoło, jak gdybym rzeczywiście była jej córką.
Kręcę głową. Dziękuję. To jedno słowo nie wystarcza, lecz kiedy się spojrzy na naszą nieodległą przeszłość, kiedy się spojrzy na rzeczy, które za sobą zostawiamy, trudno powiedzieć więcej. Ona jest naszą matką. Nie nazywam jej tak teraz, ale przecież wie.
Idziemy przed siebie. Mama i Sylwia odwracają się, by jeszcze raz spojrzeć na obóz.
My (ja), bez Mamy
Moja pierwsza wystawa w Paryżu. Rok 1953. Mam trzydzieści osiem lat, na sobie długą czarną sukienkę, włosy zaczesane gładko do tyłu, pomalowane rzęsy i usta. Buty na płaskim obcasie. Po wojnie nie umiałam już chodzić na wysokich obcasach, choć chciałam się tego od nowa nauczyć. Ilekroć jednak sięgałam po takie pantofle, tylekroć przychodziło mi do głowy, że nie dam rady w nich biegać. A co, jeśli mi przyjdzie przed kimś uciekać? To się dzieje w głowie, jest silniejsze niż wszelkie racjonalne argumenty, oporne na autosugestię. Pantofle mam więc na płaskich obcasach. Ktoś proponuje mi szampana, ktoś, kogo powinnam pewnie nazywać przyjacielem. Odmawiam. Denerwuję się, wszystko zamierzam dziś przyjąć świadomie. Oczywiście boję się krytyki. Tego, że jakiś człowiek moją ciężką pracę podsumuje jednym zdaniem i zblazowaną miną. I co mu powiem? Że byłam w obozie? Że to Mama i dziewczyny, wszędzie, nawet jeśli na pierwszy rzut oka nie widać? Że on nic nie rozumie? Nie powiem, rzecz jasna. Będę cierpieć w milczeniu, mam już w tym wprawę. Wstydzę się mówić głośno, że cierpię.
Patrzę na swoje dwie rzeźby umieszczone pośród innych. Jestem zazdrosna o pozostałych twórców, o ich umiejętności, talent, o ich swobodę. Mama wcale by tego nie pochwaliła, powiedziałaby, że zawiść jest czymś, co nas niszczy, co nie powinno mieć do nas dostępu. W każdym trzeba widzieć człowieka. Tak by powiedziała. Na pierwszym miejscu stawiać Boga, później człowieka, a dopiero potem wszystko inne. Staram się więc nie myśleć o innych rzeźbiarzach i ich dziełach. Myślę o formie Mamy, którą odnalazłam w kamieniu. Pierwsza rzeźba przedstawia matkę karmiącą swoje dziecko. Obie figury wydobyłam z jednego bloku marmuru, są gładkie, smukłe, złączone w czułym uścisku, w naturalnej, przypisanej przez odwieczne prawa symbiozie. Alma Mater. Matka Żywicielka. Druga rzeźba przedstawia anioła. Jest nim niska kobieta w prostej sukni, która wyciąga przed siebie dłonie w geście ofiarowania bądź też przyjmowania czegoś. Wiem, że to nie są te dłonie. Nigdy nie znalazłam dla nich odpowiedniego kształtu. Anioł to odlew z brązu. Chciałam, by jego siłą była prostota. Żadnej rozbuchanej formy, żadnego grania na uczuciach i próby wymuszania emocji.
Mama także nie usiłowała wymuszać emocji. Wszystko przychodziło jej naturalnie, nawet bohaterstwo. To na pewno dlatego w ogóle o niej teraz nie słychać. Nie ujawnia się. Nie upomina o honory, o bycie docenioną. Ale gdzieś tam jest. Wciąż na nią czekam. To właśnie o Mamie myślę tamtego wieczoru w galerii, ubrana w czarną sukienkę. Nie jestem sama. Pokrzepiam się tą myślą. Ponownie odmawiam szampana i spaceruję po sali. Pozostali rzeźbiarze stoją razem, zbici w grupkę pod jedną ze ścian. Integrują się. Wołają mnie. Uśmiecham się i mówię, że zaraz przyjdę, a później wolno zmierzam ku swoim rzeźbom, które przyciągają mnie jak magnes, dużo mocniej niż żywi ludzie. Przed Matką Żywicielką ktoś stoi. Chudy, przygarbiony człowiek z przydługimi i lekko przetłuszczonymi włosami. Idę jeszcze wolniej, wlekę się, nogi mi ciążą. Wreszcie wrastam w podłogę metr przed nim. Odwraca się. Chciałabym zobaczyć twarz Adama, ale to nie on. Uśmiecha się do mnie obcy mężczyzna, w którego twarzy dostrzegam jednak coś znajomego. Wiem już, że chodzi o wspólnotę doświadczeń. Mężczyzna wskazuje moje rzeźby.
– Auschwitz? – pyta.
– Tak – odpowiadam od razu. – A pan?
– Auschwitz, Monowitz, Mauthausen, Buchenwald.
– Rozumiem. Straciłam kogoś w Monowitz. Nie obudził się pewnego dnia, podobno serce mu stanęło.
– Wielu nie wytrzymywało. Często też ci, którzy na pozór wydawali się silni.
Mówi o tym, że żył myślą o końcu wojny. Wszyscy z roku na rok powtarzali, że Niemcy wreszcie przegrają i długo to już nie potrwa, trzeba się więc uchować w obozie, a później wyjść na wolność, odnaleźć rodzinę, odbudować życie. W Monowitz pracował ponad siły. I kiedy już myślał, że jednak nie wytrzyma, przyszedł styczeń czterdziestego piątego. Więźniów wyprowadzono z obozu i ewakuowano pieszo do Gliwic, a później pociągiem do Mauthausen i Buchenwaldu. Dla niego wolność przyszła właśnie w Buchenwaldzie.
– Załapałem się jeszcze do powstania. Zaraz przed przyjściem Amerykanów zbuntowaliśmy się, objęliśmy najważniejsze posterunki w obozie, mieliśmy nawet broń. Nie wiem skąd, ja tylko dostałem ją do ręki. I przyjąłem. Ledwie miałem siłę ją unieść, ale jak nie przyjąć? Dostałem możliwość, by wycelować w esesmana. Żadnego nie zabiłem, a jednak wycelowałem. I wie pani? Podobało mi się to uczucie, podobał mi się strach w jego oczach i moja nad nim przewaga. I jeszcze, że on nie wierzył w rzeczy, które się działy na jego oczach. Przez całe lata wszystko było dobrze, zabijało się, kradło, biło i nikt nic nie mówił. Nikt nie myślał, że za to przyjdzie kiedyś zapłacić, a dobra passa się skończy. Że to ich przekonanie o rasie panów i podludzi było jednak wypaczone i innym nie przypadło do gustu. Wziąłem więc broń, tak, wziąłem. I chłopak tam był, z Bydgoszczy. Gwidon miał na imię. Krótkofalowiec. Zbudował radiostację. Jak? Nie wiem. Ale udało się przez tę radiostację wezwać Amerykanów. I był koniec.
I był koniec. A później początek, tak inny od wyobrażeń o wolności. Jako pierwsze posypały się złudzenia, że można to wszystko za sobą zostawić.
Rozmawiamy, stojąc naprzeciwko siebie w eleganckiej galerii, w której pięknie ubrane kobiety i mężczyźni w garniturach dyskutują o wartości sztuki. Patrzę na kieliszki w dłoniach i misternie upięte włosy, na błyszczące lakierki i torebki na cienkich paseczkach. Jestem wśród tych wszystkich ludzi, a jednocześnie tak daleko.
Mężczyzna ma na imię Jan. Pytam, czy pójdzie ze mną jutro na kawę.
•
Nie znałam go wcześniej, więc poznawałam człowieka, którym się stał po obozie. Pomagał mi w warsztacie i malował. Ponoć nigdy tego wcześniej nie robił. Jego obrazy były dobre, miały w sobie niepokój, ale przez to wzbudzały też strach. Nie sprzedawały się dobrze, wiedziałam jednak, że są dla niego formą terapii. Nie byliśmy bogaci, pieniędzy nam jednak wystarczało. Wojna nauczyła mnie już, że niczego nie warto gromadzić, że najlepiej inwestować w samego siebie, swoje umiejętności, wykształcenie, w swoją wartość, bo tego nikt nie może odebrać. Żeby zniszczyć dom, wystarczy bomba, czołg albo odpowiednio zmienione prawo. I znika dorobek życia. Być może faktycznie dom trzeba nosić w sobie.
Mama nie była zamożna, a jednak w sensie duchowym była najbogatsza z nas wszystkich. Pewnie stąd się brał jej spokój, jej pogoda ducha i nieumiejętność odczuwania nienawiści. Nie truła się myślami, że wszystko straciła, że na nic poszedł jej wysiłek. Bo przecież jej wysiłek w obozie zaprocentował. Miałam wrażenie, że to właśnie do tej roli przygotowywała się wcześniej przez całe lata.
Jan opowiedział mi o swoim obozie. Tak to nazywam. Każdy ma, tam w środku, swój obraz obozu. Podzieliłam się z nim tą refleksją, a on odparł, że powinnam nazbierać więcej takich obrazów. Nie posłuchałam go wtedy. Skupiłam się na naszym wspólnym życiu. Widziałam, że się męczy, że jest chory. Wiedziałam, że to płuca. Zdominowały moją twórczość, szukałam kształtów dla płuc, kształtów dla chorób płuc. Usiłowałam nie mieć pretensji do świata, do losu, że znowu nas doświadcza, usiłowałam odgadnąć, jak zachowałaby się Mama. Starałam się więc nie chować w duchu urazy, że Jan umiera przez obóz. Wyobrażałam sobie jego płuca otoczone drutem kolczastym i jednocześnie widziałam, jak mało to oryginalne, jak oczywiste. Przypomniałam sobie o Królowej Śniegu i odłamku zwierciadła złego czarodzieja, który zamraża serce. Jan powiedział, że on nie zdążył poczuć chłodu. Że tylko tęsknił i kochał. I szukał. Rodziny, której nigdy nie odzyskał, żony, która zginęła na Pawiaku, córki, która nie przeżyła obozu, i syna, który działał w podziemiu i pewnego dnia zniknął pod gruzami zbombardowanej kamienicy. To prawda, że zaczęliśmy od nowa, ale od nowa nie zawsze znaczy z czystą kartą. Nie da się nas wyczyścić. Jesteśmy poorani bruzdami, poskręcani w środku, pełni żalu i gniewu, naznaczeni pamięcią. Walczymy. Ze wspomnieniami i ze sobą. Mama powiedziałaby, że trzeba po prostu wybaczyć.
Jan powtarzał, że jest ze mnie taki dumny. Znał o mnie prawdę jeszcze wcześniej, niż poznałam ją ja. Mój ukochany, chudy, przygarbiony staruszek. Dzięki niemu zbieram opowieści, obrazy obozu. Rozmawiam z ludźmi. Próbuję stworzyć panoramę miejsca, które poznałam we fragmentach, i jednocześnie wiem, że nigdy mi się to nie uda. Jan zmarł osiem lat temu. Kilka dni po piętnastych urodzinach mojej – a może naszej – córki.
Mama, po
Łódź
Całego obrazu nie dało się odtworzyć. Nie wróciła już tamta atmosfera, uczucie błogości, które nigdy nie mijało mimo natłoku obowiązków, pojawiających się od czasu do czasu rodzinnych problemów, kłopotów finansowych, chorób. Mimo zmieniającej się sytuacji politycznej, która, choć ważna, nie ingerowała jeszcze w ich prywatne życie. Błogość mająca swoje źródło w istnieniu drugiego człowieka.
Teraz było inaczej, choć rodzina wróciła do domu prawie w komplecie. Znowu przychodzili goście. Krewni, przyjaciele. Ci, którzy potrzebowali porady w różnych kwestiach. Znowu każdego słuchała w milczeniu aż do ostatniego słowa, a dopiero później zabierała głos. Znowu śpiewała, choć coraz rzadziej sięgała po robótkę. Bolała ją ręka, niekiedy tak bardzo, że zupełnie nie mogła ruszać palcami. Postarzała się jak wszyscy. Czuła na plecach bagaż przeżytych lat, ale najbardziej tych oświęcimskich, z obozu. Dzieci studiowały. Żył jeszcze jej ojciec, człowiek, którego dawno temu armia cara wysłała do Turkiestanu. Wszyscy nazywali go dziadziusiem. Była też Łódź, ale jakaś inna, zwłaszcza Bałuty. Tu i ówdzie wyrastały bloki, a małe domki, których nie zrównały z ziemią czas i wojna, wyglądały przy nich niepozornie, skromnie i biednie. Nie było już warsztatów tkackich, nie było nawoływań w jidysz, nie było Żydów. Do jej drzwi nie pukały żydowskie kobiety, które zachodziły, by chwilę porozmawiać o modzie. Nie chodziła już z rodziną na żydowskie uroczystości, a kiedy chorowała, rabin nie przysyłał delegacji i nie zapewniał, że będzie się za nią modlić. Rabina spotkała jednak raz po wojnie. Jeden jedyny raz. Rozpłakał się, kiedy ją zobaczył.
Czegoś zabrakło w tym mieście, do którego powróciła jako położna z Birkenau.
Nie było też jej męża. Wiedziała, że pustka po nim nigdy się nie wypełni. Wracając do domu, wierzyła z całego serca w ponowne spotkanie, wyobrażała je sobie po wielekroć – Bronka przed domem, Bronka idącego ulicą, Bronka w drzwiach. Smukłego i wysokiego, z twarzą, na której szukałaby nowych zmarszczek. Tak jak się domyślała, poszedł do Powstania, a tam, na placu Grzybowskim, zranił go odłamek pocisku. Zajął się nim lekarz, zrobił operację, choć nadziei na uratowanie pacjenta nie miał. Bronek wiedział, że umiera i że dzieje się to z dala od jego bliskich. Pytał ponoć o jakąś kobietę, która miała przekazać rodzinie wiadomość. Jego ostatnie słowa, ostatnie pożegnanie. Lekarz, który operował Bronka, miał żonę, a żona trafiła do Birkenau, gdzie znalazła się pod opieką Stanisławy. Jeszcze wtedy nie wiedziała, że ich mężowie – wśród ruin płonącej Warszawy, przy prowizorycznym stole operacyjnym zbroczonym krwią – również się poznali. Nie ma przypadków. W życiu po prostu nie ma przypadków.
Wracała myślami do dziewcząt z Powstania, które z barykad trafiły do obozu. O ich gasnącej nadziei na wygranie walki podejmowanej przecież chwilę temu z taką ochotą i z taką energią. O ich wspomnieniach związanych z umierającym miastem. Nawet jeśli się domyślała, że Bronek też tam był, nie wierzyła, że zginie.
Szukała jego twarzy w rysach swoich dzieci, w ich oczach i uśmiechach. Szukała jego głosu w głosach swoich synów. Przeglądała zdjęcia, na których byli wciąż tacy młodzi, aż wreszcie znalazła to jedno, szczególne. Ona w jasnej sukience, dzieci w marynarskich ubrankach, Sylwia z wielką kokardą we włosach, Bronek w ciemnym garniturze i pod krawatem. Wciąż pamiętała, jak rozgrzewała lokówkę, by zakręcić sobie loczki nad uchem. Wciąż słyszała szelest swojej sukienki, kiedy wygładzała odzież na dzieciach, a mężowi wiązała krawat. Nigdy się tego nie nauczył. Na pewno nie włożył krawata ani razu, odkąd ją zabrali. Zresztą po co miałby go wkładać?
Zdawało się jej czasem, że mąż siedzi przy stole i czyta gazetę. Czasem – że śpiewa. Albo że mówi: „Jeśli się państwo nie zgodzą, przyjdę umrzeć na tym progu”. Pamiętała kolory kwiatów, którymi zasypywał jej okno. Mówią, że nie ma idealnej miłości, ale Stanisława zawsze uważała, że jednak jest, że jednak się czasem zdarza.
Bronek odszedł. Nie mogła nawet pokrzepiać się myślą, że zaginął, że nic nie wiadomo o jego losie i dlatego będzie czekać, stać przy oknie, wyglądać, szukać, aż do samego końca. Ona znała prawdę, pojechała z synem i córką na ekshumację zwłok, widziała martwe ciało swego męża. Przeżyli to wszyscy, cała trójka, ale Stanisława po raz pierwszy miała wrażenie, że zawalił się jej na głowę cały świat. Nie czuła się tak przygnieciona nawet w gestapowskim więzieniu, nawet w obozie. Dopiero ta chwila odebrała jej wszelką nadzieję. Syn szeptał: „Nie płacz”. Nie chodziło o to, by nie płakała, ale o to, by dać sygnał, że nie jest sama, że może nie wiadomo, jak ją pocieszyć, ale zawsze ma się na kim oprzeć, ma komu podać rękę. Usiłowała się wyprostować, pożegnać męża godnie jak silna, młoda, zdrowa dziewczyna, którą poznał wiele lat temu. Ilekroć jednak ściągała łopatki i unosiła dumnie głowę, targał nią spazm. Tak się nie dało. Nie dało się z dumą i wyprostowanymi plecami. Ta druga postawa – zgięta wpół sylwetka – była właściwsza, zawierała w sobie więcej prawdy.
Wiedziała jedno. Musiała wrócić do pracy. Do kobiet spodziewających się dzieci, które potrzebowały przyjaciela. Musiała być z nimi, chodzić z nimi, oddychać z nimi, pocić się z nimi i śpiewać z nimi. Mówić im, że potrafią, bo każda kobieta potrafi. Trzeba tylko uwierzyć i słuchać swojego ciała. Myśleć o dziecku, które toruje sobie drogę na ten świat. I mieć nadzieję, że na tym świecie warto będzie żyć.
My (ja), bez Mamy
Jeszcze przed wyjazdem do Paryża, podczas jednej ze studenckich wypraw do Krakowa, poznałam Alfreda Woycickiego z kierownictwa literackiego Teatru im. Słowackiego. Krążyłam bez wyraźnego celu wokół Sukiennic i musiałam wyglądać dość dziwnie, bo w pewnym momencie dołączył i zaczął krążyć razem ze mną. Był rok czterdziesty siódmy, córkę zostawiłam z sąsiadką w Warszawie. Nie wiedziałam, czy mam w ogóle ochotę z nim rozmawiać, bo przecież świeciło słońce, było ciepło, włożyłam na siebie lekką sukienkę i mogłam po prostu chodzić. W ręku ściskałam papierową torbę, a w niej krakowskie obwarzanki. Było mi dobrze. Nie poczułam tego naturalnie, raczej musiałam sobie wytłumaczyć, że tak jest. Zaakceptowałam pozytywne emocje i przystosowałam się do nich. Powtarzałam sobie, że mogę.
Woycicki krążył więc ze mną, najpierw w milczeniu, a później rzucając neutralne uwagi o pogodzie. Wdaliśmy się w rozmowę i naprawdę nie wiem, jak to się stało, że zaczęliśmy mówić o obozie. Miał tatuaż. 39247. Zobaczyłam go, kiedy uniósł rękaw koszuli, żeby się podrapać. Rozmawianie o obozie wcale nie było dla nas swobodne i bezproblemowe. Raczej nie umieliśmy o tym mówić. Ale Alfred wspomniał o swojej pracy w jednym z komand i zaczęłam zadawać pytania. Przypomniałam sobie o zdjęciach, które miałam wykopać spod ściany jednego z baraków. Może widział ten moment, kiedy je zrobiono?
Opowiadał mi o zatrudnieniu na bloku 26, w Erkennungsdienst. Chciałam, by podał techniczne szczegóły, więc mówił o szerokim na około półtora metra podłużnym podium, na którym zamontowano statyw i aparat fotograficzny z zapadką. Wszystko przystosowane specjalnie do zdjęć policyjnych w trzech pozycjach, tak dobrze mi już znanych. Na końcu podium krzesło obrotowe, przestawiane za pomocą dźwigni umocowanej przy statywie.
– Dziewczyny wspominały o jakiejś sprężynie, która miała wyrzucać więźniów z krzesła – wtrąciłam.
Pokręcił głową.
– Chodziło im chyba o to, że tą dźwignią można było krzesło szybko obrócić i wtedy faktycznie człowiek spadał.
Mówił o tym rzeczowo, spokojnie, ale nadal – z czego raczej nie zdawał sobie sprawy – kręcił głową. Z niedowierzaniem, z brakiem zrozumienia i akceptacji.
– Głównym fotografem był Wilhelm Brasse – kontynuował. – Używał niemieckiego nazwiska, jego dziadek i ojciec byli Austriakami, ale matka była Polką. I on także uważał się za Polaka. A mógł podpisać papier, że jest Niemcem, i nawet by się nie zbliżył do obozu. Nie podpisał. Siedział tam od czterdziestego, fajny chłop, zdolny, dobre zdjęcia robił. Skonstruował nawet obiektyw z plusowego szkła okularowego o ogniskowej pięćdziesiąt centymetrów, dostosowanej do kamery zawodowej Zeissa. Bo wiesz, ona miała obiektyw o jasności półtora, który rysował za ostro, kiepski był do zdjęć portretowych. A ten wynalazek Brassego rysował miękko i nie trzeba było dużo retuszować.
Mówienie o detalach technicznych przynosiło mu chyba pewnego rodzaju ulgę. Słuchałam więc dalej o trzech ciemniach, jednej do wywoływania negatywów, drugiej do kopiowania i kolejnej – do powiększania. O jakimś malarzu, który wykonywał retusz, ale i rysował karykatury, w tym takie, które przedstawiały pracę w Erkennungsdienst. I wreszcie mówił, co było dla niego najtrudniejsze. Że słuchanie. Słuchanie o obozie. Dowiedział się na przykład, że Brasse fotografował kiedyś przedstawiający raj tatuaż na plecach więźnia. Duży tatuaż, piękny, wykonany przez prawdziwego artystę. Więzień był palaczem okrętowym. Fotografię tatuażu kazał wykonać Lagerarzt Friedrich Entress. Później Brasse widział skórę z tym tatuażem rozłożoną na stole, na tyłach krematorium. Przygotowaną do garbowania. Lagerarzt chciał sobie zrobić z niej oprawę do książki.
Ja też słuchałam o obozie. Nadal tam byliśmy, oboje, a jednocześnie wciąż nie znaliśmy tego miejsca.
Dla Alfreda najtrudniejsze okazało się słuchanie o Birkenau. O kobietach, o warunkach, w jakich żyły. Brasse przyznawał, że on do Birkenau na zdjęcia nie lubi jeździć. Nie może patrzeć, nie może fotografować. Nie może myśleć o kobietach żyjących w barakach bez światła i wody, tłoczących się na kojach po osiem, głodnych i obdartych. Przyznawał, że jemu w obozie lepiej. Ma szczęście i to docenia. Jest więźniem funkcyjnym i dużo wie, więc Niemcy coś pewnie dla niego w końcu przyszykują, ale póki co nie umiera z głodu, chorób i wycieńczenia.
Woycickiego widziałam tylko raz, ale spotkanie z nim uważam za jedno z najważniejszych w moim życiu. Doklejam jego historię do innych, które polecił mi zbierać Janek. Mam już mozaikę sporych rozmiarów. Wiem, że nigdy nie zatrę rys pomiędzy poszczególnymi elementami. Zawsze będziemy wyglądać ze szczelin.
•
Wrażenie tymczasowości. Nigdy się od niego nie uwolniłam. Po obozie każdego dnia budziłam się i zasypiałam z poczuciem, że coś jest, ale już za chwilę może tego nie być. Zauważam kruchość rzeczywistości wokół mnie, brak solidnego gruntu, po którym szłoby się pewnie przed siebie, nie patrząc pod nogi. Świat w każdej chwili gotów jest się ponownie rozsypać, a ludzie – zapomnieć, że byli katami, ofiarami albo czymś pośrodku. Codziennie pojawiają się nowe rzeczy, o które chcemy lub powinniśmy walczyć. To się nigdy nie zmieni. Wrażenie pewności wydaje mi się teraz śmieszne i nieprawdziwe, a jednocześnie wiem, że świadomość tymczasowości i kruchości wszystkiego, co znamy i co wydaje się nam, że posiadamy, prowadzi do zachwiania równowagi i spotęgowania wewnętrznego lęku. Ten lęk nigdy mnie nie opuszcza. Każdego dnia boję się złych rzeczy, które mogą się zdarzyć, i nie znam słowa „nieprawdopodobne”. Gdyby ktoś przed wojną powiedział mi, że powstaną obozy koncentracyjne, uznałabym to za nieprawdopodobne, bo nie umiałam sobie takich obozów wyobrazić. Nikt nie umiał i nikt by w to nie uwierzył. Obozy pokazały, że nie ma rzeczy niemożliwych i że człowiek potrafi przekroczyć wszelkie granice. Dlatego nie istnieje „nieprawdopodobne”.
Budzę się z myślą, że coś złego się stanie, i wiem, że może się stać. Lęk o córkę tkwi głęboko we mnie, jest pierwotny, nie do okiełznania. Jedynie wtedy, gdy jesteśmy razem, ulegam złudnemu przekonaniu, że wszystko kontroluję i póki na nią patrzę, nic się nie wydarzy. Stanę w jej obronie, zrobię wszystko, by zapewnić dziecku bezpieczeństwo. Kiedy córka znika mi z oczu, lęk wraca. Do głowy cisną mi się myśli o wypadkach, chorobach, złych ludziach, na których może trafić. Wyobrażenie, że ktoś ją krzywdzi, jest boleśniejsze od wspomnienia moich własnych prawdziwych krzywd. Patrzenie wstecz wydaje się łatwiejsze niż bycie w teraźniejszości i próba spojrzenia w przyszłość. Teraźniejszość jest zbyt ulotna, bym w pełni umiała ją przeżyć, a przyszłość może przynieść złe rzeczy, o których nic nie wiem. Przeszłość zaś jest bezpieczna, bo już się wydarzyła. Obfitowała w tragedie, cierpienia, krew i śmierć, naznaczyła nas, wypaczyła, zmieniła, ale minęła. Niczym nie może nas zaskoczyć. Jest czymś znanym, prawie solidnym. To czas, w którym cierpiałam, lecz w którym także przetrwałam. Nie boję się przeszłości, nawet kiedy wraca. Cierpię, ale się nie boję. Strach ma swoje źródło w tym, co nieznane. W zjawiskach, na które nie mam wpływu i o które nikt mnie nie zapyta. Łatwiejsze jest więc patrzenie wstecz. Łatwiejsze, mimo że nie chce się pamiętać.
Córka ściąga mnie ku teraźniejszości i zmusza do zastanawiania się nad przyszłością. Jej przyszłością, światem, w którym będzie żyła i w którym będzie szukała swojego miejsca. Wiem, że ona odczytuje moje wrażenie kruchości i tymczasowości, że je rozumie. Nie chcę, by je po mnie przejęła. Wolę, by stąpała po solidnym gruncie, by wierzyła w rzeczy trwałe, które ostają się nawet w obliczu tragedii. By miała poczucie bezpieczeństwa, które ja na zawsze utraciłam. Nie wiem, czy potrafię pomóc jej to poczucie bezpieczeństwa zbudować. I czy kiedy mówię o planowaniu przyszłości, w której odnajdzie swoje własne miejsce, w moim głosie nie pobrzmiewają fałszywe tony. Czy ona wie, dlaczego zawsze pilnowałam, by zjadła wszystko z talerza, i dlaczego tak bardzo się bałam jej katarów, kaszlów i gorączek? Dlaczego żadna z jej chorób nie była nigdy zwykłym przeziębieniem, zwykłą wysypką, zwykłą infekcją wirusową, ale – dla mnie – małym końcem świata?
Ewa siedzi teraz z opuszczoną głową przy stole, zawstydzona, a jednocześnie zdecydowana. Studenci wychodzą na paryskie ulice, domagają się reform i swobód, wykrzykują hasła przeciwko skostniałym formom życia społecznego. Boję się krzyków i tłumów. Ewa o tym wie, dlatego podnosi głowę i widzę w jej wzroku prośbę o wybaczenie. Ona także pójdzie protestować. Boję się, ale nie wypowiadam nawet jednego słowa sprzeciwu. Splatamy dłonie i trwamy tak w ciszy. Za chwilę Ewa wyjdzie z domu i dołączy do swoich przyjaciół. Ja, żeby zagłuszyć strach, wezmę się do pracy, będę szukać kształtów i pytać, dokąd odchodzą upadłe anioły. Później napiszę list do Mamy. Nawet jeśli nie wiem, czy mnie w ogóle pamięta.
Mama, po
Łódź
Oczywiście, że ją pamiętała. Pamiętała je wszystkie. Matka nie może zapomnieć twarzy swojego dziecka. Myślała o nich każdego dnia, o ich codzienności, o dzieciach, które zdołały przeżyć obóz. Wyobrażała je sobie w szkole – w schludnych ubraniach nad książkami i przy zabawie. Przyszłość tego świata. Nie tęskniła za obozem, lecz za swoimi dziewczętami bardzo. Cieszyła się za każdym razem, kiedy od którejś z nich przychodził list. Myślała w takich chwilach tylko o tym, że żyją. I nie mają pojęcia, jak ważne są dla niej ich słowa.
Ta dziewczyna była fotografką, ale chciała zostać rzeźbiarką. Udało się. W liście napisała, że szuka kształtów, formy, a ta wciąż się jej wymyka. To oczywiste. Absolutna doskonałość może być tylko dziełem natury.
Pamiętała tamten dzień w lipcu czterdziestego ósmego. W Łodzi odbywał się wtedy pogrzeb harcerek. Straszna tragedia, która długo wisiała nad miastem. Kolejne niezawinione śmierci, kolejne tak wcześnie zabrane do Boga dzieci. Wszyscy płakali. Zjednoczyli się w tym dramacie, odrodziły się więzi, potrzeba pomocy, potrzeba miłości. Ona, ta rzeźbiarka, chyba też tam była. Stała pod cmentarzem i miała na sobie żakiecik w kolorze chabrów. Tak, to musiała być ona. Stanisława zwróciła najpierw uwagę na kolor, a dopiero później na twarz kobiety. Nie widziała dobrze, dzieliła je spora odległość. Chciała do niej podejść, upewnić się i – jeśli to ona – zapytać o córkę, o życie, w ogóle o wszystko.
Przepychała się przez płaczący, pogrążony w żalu tłum. Była za niska, za słaba, by się przez niego przebić. Kiedy wreszcie dotarła do bramy cmentarza, kobieta w chabrowym żakiecie zniknęła. Stanisława zawołała ją po imieniu, ale nikt nie odpowiedział.
My (ja), znowu z Mamą
Na kolanach mojej córki leży „Przegląd Lekarski”. Patrzę na jej jasną, porcelanową cerę i delikatny profil. Blond włosy ma dziś rozpuszczone, spływają łagodnymi falami na ramiona. Wiem, że czas zadziałał na naszą korzyść. Gdybym trafiła do obozu wcześniej, gdybym wcześniej ją tam urodziła, byłaby teraz córką jakiejś Niemki. Miałaby mały tatuaż zrobiony przez Mamę. Być może patrzyłaby na niego czasem i zastanawiała się, czym jest. Może myślałaby o nim jak o skazie na swoim idealnym ciele. Może by zadawała pytania, a może nie. Ja zadawałabym je na pewno. Wyobrażałabym ją sobie, czekałabym na nią aż do samego końca. Nigdy nie straciłabym nadziei, że pewnego dnia mnie odnajdzie. Przed moimi oczami codziennie rozgrywałaby się ta sama scena. Tkwię w swojej pracowni, rzeźbię. To znowu fragment kobiecego ciała, na przykład pierś. Kształtuję ją, pozwalam jej istnieć w oderwaniu od całego organizmu jako coś całkiem osobnego. Wtłaczam w tę pierś opowieść, którą odbiorca będzie musiał odczytać. Nagle słyszę pukanie. Ręce mam brudne, czerwone i szorstkie. Nie wycieram ich, nie zdejmuję fartucha. Otwieram drzwi i widzę ją taką, jaka jest teraz. Ładną, niewysoką blondynkę, która mówi tylko: „To ja”.
Miałam szczęście i nie potrzebuję wyobrażeń. Prawda jest znacznie lepsza, a to się przecież zdarza tak rzadko. Moja córka siedzi tuż obok, patrzy w okno, za którym przesuwa się krajobraz, coraz wolniej, coraz leniwiej. Wreszcie odrywa wzrok od szyby i zerka na mnie, uśmiecha się, pyta: „No co?”. Chodzi o to, że znowu się jej przyglądam. Mogłabym tak bez końca, ale ona ma prawo nie rozumieć. Czytała wprawdzie Raport, ale ma prawo. Wiem, że i w niej tkwi szczelina, która dzieli osobowość na pół. I w niej jest to mroczne miejsce, do którego dopuści nielicznych albo nie dopuści nikogo. Musiałam jej powiedzieć. Chciałam, żeby poznała Mamę.
Wysiadamy na stacji w Łodzi. Niepokoję się i niecierpliwię, a jednak się nie spieszymy. Świeci dziś słońce, roztapia asfalt i posrebrza brukowane uliczki. Córka trzyma mnie za rękę. Mówi, że ładnie wyglądam i że jest ze mnie dumna. Chodzi jej o nową wystawę, o Aspekty ciała. Doczekałam się. Na środku pawilonu wystawowego kazałam ustawić ekspozycję utworzoną z kobiecych figur. Z początku chciałam, by wszystkie były takie same, o identycznych wymiarach co do milimetra. Uważałam, że tytuł Obóz zobowiązuje, że należy pokazać, jak bardzo próbowano nas uczynić nierozpoznawalnymi. A jednak to się przecież nie udało. Dlatego ostatecznie każda figura jest inna. W środku umieściłam chudą kobietę z ciążowym brzuchem. Ma patykowate nogi i ręce, kościste obojczyki i nienaturalnie dużą głowę. Dłonie trzyma na brzuchu. Patrzy przed siebie.
W przyszłość.
Dzwonimy do drzwi, ktoś nas wpuszcza, wchodzimy do środka. Jestem zdenerwowana i moja córka bierze na siebie odpowiedzialność za powitalne gesty i uprzejmą rozmowę o tym, jak nam minęła podróż.
– Mama zaraz przyjdzie. Udziela wywiadu. Nie chciała, ale udało się ją namówić.
Kiwam głową. Uważam, że to dobrze. Raport wzbudził zainteresowanie jej osobą, a nawet – ponowne zainteresowanie nami. W pokoju obok rozbrzmiewa przytłumiony głos Mamy i nagle czuję wielki spokój. Redaktor wyraża współczucie, mówi, że przykro mu z powodu jej obozowych przejść.
Wiem, co odpowie.
– Proszę mi nie współczuć. Ja codziennie dziękuję Bogu, że mogłam być w Oświęcimiu.