Читать книгу Położna z Auschwitz - Magdalena Knedler - Страница 8
ОглавлениеI V Rozdział
Grudzień 1944
j
e
d
n
y
m
My (ja), z Mamą i bez
Dla innych dziewczyn byłam tym, czym one były dla mnie. Aktorką, która pojawi się na scenie i zaraz z niej zniknie. Grałam swoją rolę dobrze, jak my wszystkie. To były nasze role życia. Dina, Alina, Rosjanka Tasza – matka karmicielka, Jaśka z Olkusza, która wyszła z obozu, Krysia, której odebrali syna i którą dokądś przenieśli, matki bez pokarmu, dziewczyny przynoszące grypsy, Polka z zielonym winklem, żydowska matka, której kładziemy dziecko na pryczę, pod koc, a ona płacze, bo nie wie, co z nim zrobić – przytulić, przyzwyczaić się czy może raczej od razu odrzucić, bo przecież i tak zaraz przyjdą zabrać. Rytka, Estera. Claudette i jej mały Francuz. Z żadną nie mam teraz kontaktu. Są w różnych barakach, z dziećmi lub bez, a nawet te, które trafiły do tej samej izby na BIIe, oddalają się ode mnie i są już jakby gdzie indziej. Może nie chcą tworzyć ze mną więzi, a może czują, że to ja nie chcę.
Tuż po wojnie poznałam inne kobiety, które przeżyły obóz. To z nimi połączyła mnie głębsza więź. Nie wiem, czy można to już nazwać przyjaźnią, ale na pewno serdecznym koleżeństwem. Korespondujemy. Opowiadamy sobie o swoich przeżyciach, ubierając je w słowa, budując je. Kiedy już nadajemy słowa tym naszym przeżyciom, przekazujemy je innym, lecz mamy też jedno przeżycie, nasze wspólne. Z tymi kobietami jest łatwiej. Z jednej strony wiem, że mnie rozumieją, z drugiej czuję ulgę, że mnie nie widziały w tamtych łachach, brudnej i śmierdzącej. Gdyby widziały, już bym taka dla nich została na zawsze.
Dziewcząt z siedemnastki, a później z baraku na BIIe już na wolności nie widziałam. Ani Mamy. O Mamie myślałam nieustannie, przez cały czas wyrzucałam sobie, że przy pożegnaniu powiedziałam jej za mało. Zasługiwała na więcej. Ale jak podziękować za ocalone życie?
Trzy lata po wojnie przyszło mi do głowy, że już to wiem. Ułożyłam sobie całe przemówienie z mnóstwem słów, z wieloma ozdobnikami i pochwałami. Dwudziestego piątego lipca miałam wyjechać do Paryża. Kupiłam już bilet, spakowałam walizkę. To właśnie jedna z obozowych koleżanek poznanych na wolności namówiła mnie na podróż do Łodzi, powiedziała, że ona w Warszawie wszystkiego mi przypilnuje, a z Francji będzie mi trudniej tę rzecz załatwić. Zbierałam się na odwagę i tchórzyłam na przemian. Najbardziej bałam się tego, że Mama mnie nie pamięta. Obozowa koleżanka wystarała się nawet o jej aktualny adres. Wsunęłam swoje przemówienie w kopertę i zamierzałam powtórzyć je w pociągu, choć każde słowo znałam już na pamięć. Kwiaty postanowiłam kupić po dotarciu do celu, aby nie zwiędły po drodze. Pomyślałam, że z pewnością gdzieś je dostanę. Nie czytałam gazet i nie miałam radioodbiornika, dlatego wyruszyłam dwudziestego drugiego lipca o świcie, nie wiedząc, co to za dzień dla Łodzi. Dopiero na miejscu, w puściutkiej kwiaciarni powiedziano mi, że właśnie trwa zbiorowy pogrzeb siedemnastu łódzkich harcerek, które kilka dni temu utonęły w jeziorze Gardno.
– Pani kochana! Co to za tragedia była! Ja nie wiem! Że Panu Bogu mało śmierci niewinnych? Pani sama powie, dopiero co wojna była, dopiero co tu obok, niedaleko, getto zrobili, a tam dalej stacja Radogoszcz, co ją Niemcy Radegast nazywali. I stamtąd tylko te pociągi odchodziły, te wagony bydlęce, a w nich ludzie też jak bydło, stłoczone i bez powietrza. Mnie to ominęło i Bogu chyba dziękować trzeba, ale znowu jak Jemu dziękować, jak co i rusz nowe nieszczęście. Pani nic nie wie?
– Nie wiem – przyznałam. Nie wspomniałam już, że ja także, choć z innej stacji, wyjeżdżałam do obozu w bydlęcym wagonie.
– Aj, jakże to nie wiedzieć? Cztery dni temu nasze dziewczynki, z Łodzi harcerki, na obóz letni pojechały nad jeziora. I, pani kochana, one pomysł taki miały, żeby przez Gardno nad morze do Rowów popłynąć. Jakieś dwie łodzie im dali, rybackie, i ponoć ich na tych łodziach było za dużo czy źle rozłożone, czy też jedna przeciekała, szczegółów nie znam, ale to się ustali, proszę pani, się ustali i oni do więzienia pójdą, ja pani mówię, bo tak nie może być, że się dziewczynki do łódek sadza bez sprawdzenia, czy wszystko jest jak należy. I łódki się wywróciły, i dziewczynki się potopiły, pani rozumie? – Kwiaciarka zaczęła płakać. – Pani rozumie? Razem wszystkich dwadzieścia pięć się potopiło, dwadzieścia jeden małych i cztery dorosłe. Pani to się w głowie mieści? Że Pan Bóg jeszcze ofiar niewinnych żąda? A tu ziemia z krwi wojennej dobrze nie wyschła…
Podziękowałam za informacje i wyszłam z kwiaciarni. Było mi słabo i niedobrze. Ulice Łodzi opustoszały, tylko gdzieniegdzie widać było przemykającą w pośpiechu postać, pewnie też na cmentarz. Kwiaciarka krzyknęła za mną jeszcze, że na pogrzeb tłumy ciągnęły i pewnie będzie z całego miasta ze dwadzieścia albo i trzydzieści tysięcy. Ruszyłam i ja na Ogrodową, na Stary Cmentarz. Na trawnikach zrywałam stokrotki, aż uformowałam z nich bukiet. Jeden. A dziewcząt dzisiaj chowanych było siedemnaście i żadnej nie znałam. Pomyślałam, że zostawię kwiatki pod kaplicą dla nich wszystkich. I jeszcze jedno przyszło mi wtedy do głowy. Że ona też gdzieś tam jest, wśród tych dwudziestu lub trzydziestu tysięcy łodzian. Modli się, płacze i śpiewa. Wierzy na przekór rozsądkowi, że w śmierci dwudziestu jeden niewinnych dziewczynek jest jakiś głębszy sens, że Bóg wie, co robi, i nic się nie dzieje bez przyczyny. Mnie było bliżej w tamtej chwili do sceptycyzmu kwiaciarki i zastanawiania się, czy nie wystarczy już przedwcześnie zmarłych.
Idę przez miasto, którego nie znam, choć wydaje mi się nagle dziwnie czytelne. Kroczę wśród opowieści Mamy, a jednocześnie zauważam zmiany i zniszczenia. To nic w porównaniu ze zrównaną z ziemią Warszawą, ale Łódź też nie jest już ta sama co dawniej. W spoconej dłoni ściskam bukiet stokrotek więdnących w lipcowym upale. Mam na sobie chabrowy kostium, który koleżanka uszyła mi z obrusa, i kapelusz podarowany przez sąsiadkę.
– Pani przecież niełatwo, sama pani ze wszystkim, do tego jeszcze studiuje. A jaka zdolna. Trzeba pomóc. Pani kiedyś wspomni o mnie, kartkę wyśle. Przecież pani z tego Paryża nie wróci, bo i po co?
Teoretycznie jechałam do Francji na tydzień z grupą innych, najlepszych na roku studentów, których prace zamierzano pokazać na zbiorowej wystawie w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Pięknych. Praktycznie jednak przygotowałam już sobie cały plan. Na początek zamierzałam zostać wolnym słuchaczem na zajęciach w pracowni Paula Niclausse’a. Nawiązałam kontakty z polskim środowiskiem, które obiecało mi pomoc w znalezieniu pracy. Musiałam zarabiać na życie. Nazwisko zmieniłam rok po wojnie na takie, które bardziej niż moje wcześniejsze pasowałoby do artystki rzeźbiarki. Nikogo już nie miałam. Nikt mnie nie będzie szukał. Chciałam – i musiałam – zacząć od nowa. Nie wiedziałam tylko, dlaczego akurat ja wciąż spotykam na swojej drodze ludzi, którzy chcą mi pomagać. W jakiś sposób powinnam spłacić ten dług. Mam wobec świata mnóstwo
zobowiązań.
Mój chabrowy kostium z obrusa i kapelusz od sąsiadki nie pasują do uroczystości pogrzebowych, dlatego mimo upału okrywam ramiona cienkim czarnym szalem, który wzięłam na wypadek niepogody. Docieram wreszcie do cmentarza, widzę tłum. Wszyscy płaczą. To dramat całego miasta. Śpiewam pieśni, bukiet zwiędniętych stokrotek ze wstydem kładę pod ścianą kaplicy. Idę za tłumem w stronę świeżo usypanych mogił i za tłumem wychodzę z cmentarza. Nie chcę podejść za blisko, nie chcę zawłaszczać dla siebie przestrzeni, która dziś należy do rodzin tych dziewczynek.
– I za co? – łka jedna z przechodzących obok mnie kobiet. – Za co je to spotkało? Co one złego zrobiły w życiu, żeby zaraz taka kara?
Stoję na uboczu i nagle do mnie dociera, że z tego zbiorowego smutku płynie jakaś pociecha. Karmię się widokiem płaczących ludzi, cieszę nim, bo widzę zdolność do odczuwania emocji, zdolność do płaczu i żalu, do empatii i wspólnego przeżywania. Przypominam sobie marsze obozowych heftlingów mijających sterty trupów pod ścianami baraków, przypominam sobie naszą rosnącą obojętność. Bo tak było. Codziennie nie da się uderzać w płacz i rwać włosów z głowy, o ile oczywiście ktoś miał włosy. Bo tak było każdego dnia i następnego, i jeszcze następnego, więc należało po prostu iść. Iść, a nie leżeć tam razem z nimi. A tutaj ludzie płaczą. Przedwczesna, tragiczna śmierć niewinnych dziewcząt znowu jest czymś budzącym grozę i rozpacz, czymś poruszającym, co nie pozostawia człowieka obojętnym.
Patrzę więc jeszcze przez chwilę i pozwalam sobie na ten ból w sercu. Szukam jej w tłumie, choć wiem, że nawet jeśli tu jest, nigdzie nie dojrzę tak dobrze mi znanej drobnej, niskiej postaci. Mama nie rzuca się w oczy.
Wracam na dworzec. Wyrzucam kartkę z przygotowanym przemówieniem, które zamierzałam wygłosić przed Mamą. To nie był dobry plan. Mama nie chciałaby takich słów. Wolałaby, żebym popatrzyła jej w oczy.
Mama, przed
Łódź – Oświęcim
Przychodzili polscy żołnierze, którzy ukrywali się przed Niemcami, przychodzili chłopcy z tajnych organizacji i wszyscy inni poszukiwani przez gestapo, z getta przemykali się Żydzi, w tym dziewczynka, Nesia. Nesię chciała zatrzymać. Nie bardzo wiedziała, jak to zrobić, gdzie ją ukryć, ale propozycja wyszła naturalnie. Stanisława uznała po prostu, że coś wymyśli, że jej się uda, tak jak się udawało do tej pory w innych sytuacjach na pozór bez wyjścia. Nesia jednak wróciła do siebie. Przyszła tylko po pokrzepienie. Często ludzie przychodzili do niej po pokrzepienie, choć przecież ona niczego konkretnego im nie ofiarowała. Mówiła, że się będzie modlić. I słuchała. Zawsze w ciszy, aż ktoś, kto przyszedł porozmawiać, wypowiedział ostatnie słowo. Usłyszała później, że też i o to chodziło. Każdy, kto przychodził, czekał, aż ona wysłucha i zabierze głos. Bo to ponoć rzadkość, że się tak w skupieniu słucha i nie przerywa. Mało komu się udaje.
Nesia wróciła więc do getta, ale wcześniej wyznała Stanisławie, że Wajnsztok, jej dawny sąsiad, właśnie w tym getcie zginął. Zastrzelono go przy drutach. Podszedł do strażnika i o coś zapytał. Ten nawet się nie odezwał, nawet nie zaczął krzyczeć: „Ty zawszony Żydzie”, ani nic podobnego, a to się przecież zdarzało nagminnie. Wyciągnął broń i strzelił od razu. Nie zawahał się, na jego twarzy nie było emocji. Chyba już lepiej, jak wrzeszczą. Bo wtedy widać, że coś przeżywają, a przeżywać może tylko człowiek. Tamten strażnik nie przeżywał. Nie czuł. Był jak maszyna, obrót, głowa w bok, szybkie spojrzenie, dłoń do kabury, broń, spust, nacisnąć, strzał, koniec. Odszedł, pogwizdując.
Dziewczynka wymknęła się z domu i wróciła do rodziny za murem, a Stanisława przysiadła na brzegu łóżka i chwyciła się za szyję. Miała wrażenie, że coś ją dusi, zmora, diabeł, coś bardzo złego i pierwotnego, co istniało na tym świecie od zawsze. Wojny już się zdarzały, mówiła, ta też kiedyś się skończy. Jeśli płakała, to tak, by nie przestraszyć dzieci. One też działały. Nie wszystko jej mówiły, ale wiedziała. Nie zabraniała. Uważała, że tak trzeba, że nie wolno zabronić. Teraz jednak pochyliła się i rozpłakała. Wspominała Wajnsztoka, jego cichość i skromność, jego dobrotliwy uśmiech i radosne: „Dzień dobry, pani Leszczyńska”, wołane już z daleka, jak tylko się ujrzeli. A przecież nie tylko on tam był i nie tylko on próbował zagadnąć esesmana. Co się stanie z Nesią, jeśli ją kto przyuważy? Stanisława jeszcze mocniej chwyciła się za szyję, jak gdyby chciała odciągnąć od gardła zaciskające się na nim niewidzialne dłonie. Ile jeszcze? Jak długo tak można? Nie wiedziała wtedy, że to dopiero początek.
•
Słyszała o dokumentach przerzucanych do getta. Cieszyła się. Jej mąż zecer potrafił się spisać. Wiedziała też, czym to grozi. Kiedy przyszło gestapo, przestraszyła się, ale właściwie nie była zaskoczona. Martwiła się tylko o Bronka, jednego ze swoich synów. Nie było go w domu i gestapowiec zapowiedział, że oni tu sobie usiądą i poczekają. Marzyła o tym, by choć jednemu się udało. Nie miała wątpliwości, co czeka resztę, w tym ją samą. A najgorsze było czekanie. Gestapowcy kazali im położyć się do łóżek i pogasić światła. Stworzyć wrażenie normalności, by Bronek niczego się nie domyślił. Posłuchali. Stanisława wsunęła się pod kołdrę i gorączkowo myślała, co tu zrobić. Tyle że nic już zrobić się nie dało.
Bronek wrócił późną nocą. Miała wrażenie, że serce wyskoczy jej z piersi, kiedy usłyszała skrzypienie podłogi i dźwięk odmykanych drzwi. Później wszystko działo się szybko. Jeden gestapowiec usiłował zapanować nad chaosem w mieszkaniu, drugi rzucił się w pościg za Bronkiem, który zaczął uciekać. Stanisława zerwała się z łóżka i krzyknęła:
– Nie uciekaj, bo cię zastrzeli!
Wołała ile sił, ale głos miała zachrypnięty, zdławiony paraliżującym strachem. Zakręciło jej się w głowie i opadła na podłogę. Zanim się podźwignęła, zobaczyła, jak gestapowiec szarpie się z Bronkiem, jak podbiega do nich Sylwia i zaczyna Niemca drapać i gryźć. Co ona robi, myślała Stanisława, przecież on ich oboje za to zabije. Niemiec odepchnął Sylwię i wypadł na klatkę schodową. Bronek był już przy schodach, więc Sylwia, nie zastanawiając się ani sekundy, skoczyła gestapowcowi na plecy, on ją zepchnął, ona chwyciła końce jego szalika i zaczęła ciągnąć. Stanisława nie wiedziała, skąd w niej tyle siły. Ani też dlaczego Niemiec w ogóle się z nią szarpie, dlaczego od razu nie strzela. Wreszcie mocno odepchnął dziewczynę i wybiegł na podwórko. Sylwię odrzuciło na ścianę, ale kiedy się pozbierała, także wybiegła na zewnątrz. Stanisława wstała, opanowując silne zawroty głowy. Trzeba się modlić, przeszło jej przez myśl. Dwaj synowie stali już przy niej, jednego uderzył drugi Niemiec. W mieszkaniu nie było widać męża. Rozejrzała się dyskretnie. Nie, nie było go. Zbiegł, korzystając z tego całego zamieszania. Stanisława wbiła wzrok w otwarte drzwi. Zamajaczyły w nich wreszcie dwie postaci. Gestapowiec. I Sylwia. Bronka z nimi nie było. Stanisława spojrzała na córkę i zobaczyła, że ta ma podbite oko, a z nosa cieknie jej krew. Dziewczyna była jednak zadowolona. Potrząsnęła lekko głową i Stanisława zrozumiała, że Bronka nie złapano. Kiedy zakuwano ją w kajdanki, jeden Niemiec mruknął do drugiego:
– Sie lächelt.
Ona się uśmiecha.
•
Wybebeszyli jej torebkę. Zaświadczenie uprawniające do wykonywania zawodu położnej rzucili na podłogę. Patrzyła na nie przez chwilę. Wreszcie schyliła się, podniosła je i wygładziła. Czekała na coś. Na cios, na obraźliwe słowa. Przyszło jedno i drugie, ale zaświadczenie zdołała ukryć. Pytali, kto ją odwiedzał. Nazwiska. Komu pomagali jej synowie i mąż. Nazwiska. Nic nie powiedziała. Później posadzili ją twarzą do ściany i do pokoju wprowadzili Sylwię. Nie widziała córki, ale wiedziała, że tam jest. Słyszała jej głos, drżący, choć pewny.
– Nie znam nazwisk.
– Żadnego nazwiska nie słyszałam.
– Nikt nie przychodził.
– Ja się na kogoś rzuciłam? Proszę na mnie spojrzeć. Ja? Taka mała, chuda, drobna? Miałabym rzucać się na rosłego mężczyznę? Bić go? Doprawdy?
Dostała za to rzemieniem po głowie. Stanisława obróciła się lekko, tak że Sylwia to dostrzegła. Nic nie mogła powiedzieć, ale miała nadzieję, że córka zrozumie. „Nie narażaj się”. „Nie prowokuj ich”.
Sylwię bili po głowie i łydkach, kopali ją po plecach, wrzeszczeli, że już po niej. A jeden był całkiem spokojny. Stanisława słyszała, jak powiedział:
– Twoja gwiazda już zbladła.
Za chwilę córka:
– A to się jeszcze okaże.
Stanisława zdrętwiała i poczuła przenikliwe zimno. Znowu na coś czekała. Na cios. Na strzał. Ten najstraszniejszy, bo wymierzony w jej dziecko. Nie mogła postanowić, że zacznie się modlić, bo modliła się przez cały czas. Cała była prośbą. Wiedziała, że teraz tylko cud może im pomóc.
Przypomniała sobie wtedy tamten dzień, kiedy u jej syna był korepetytor. Po skończonej lekcji przyjął pieniądze, ale Stanisława poprosiła, by został na obiedzie. Wpadli jeszcze szkolni koledzy syna i ich także zaprosiła. Lubiła przyjmować gości, cieszyła się, słysząc gwar wesołych rozmów, śmiechy, żarty. Kiedy chłopcy i korepetytor jedli, ona wróciła do przeglądania zeszłorocznych jesiennych płaszczy, by wybrać te, które należało wyczyścić. Zbliżały się chłodne dni. W pewnym momencie między ubraniami znalazła kolorowego motyla. Wzięła go delikatnie w dłonie. Pomyślała, że nie żyje, ale i tak pochyliła głowę i ogrzała go własnym oddechem. Skrzydełka zadrżały. Motyl poruszył się i po chwili wzbił do lotu. Patrzyła, jak fruwa pod sufitem, i nagle ogarnęło ją wzruszenie na widok tej energii, tego odzyskanego małego życia.
Chciała ogrzać teraz własnym oddechem córkę. Sprawić, by już ją zostawili.
W pociągu, który wiózł później Sylwię i ją do obozu, zastanawiała się, co teraz nastąpi. I co trzeba będzie zrobić, by ocalić życie własnego dziecka. By nie stracić wiary, że synowie żyją, a mąż, cały i zdrowy, skutecznie wymyka się zagrożeniom. Że spotkają się znowu.
Josef, Herr Hauptsturmführer
Grudzień. Śnieg, mróz, szarość. Tutaj zima nie ma w sobie nic pięknego. Brakuje jej wyrafinowania, lekkości, czystości i ciszy, która polega na przytłumieniu agresywnych dźwięków, zwolnieniu tempa, niespiesznym smakowaniu krótkiego dnia i delikatnej senności. Josef snuł wyobrażenia o rynkach w małych niemieckich miasteczkach, o stłoczonych wokół ratusza kamieniczkach, kolorowych lampkach, ustrojonych choinkach, wybrukowanych uliczkach i śniegu przykrywającym wąskie chodniki. O wirujących płatkach, które – jeśli spojrzeć w niebo – zlewają się w jedno z gwiazdami na grudniowym ciemnym granacie. O takiej właśnie zimie musiał myśleć Vivaldi, kiedy komponował Cztery pory roku. Co by powiedział, gdyby mu przyszło napisać o zimie tutaj? Jak wykorzystałby hasło imitazione della natura?
Kiedy Josef odtwarzał w myślach Zimę, wyobrażał sobie Vivaldiego w obozie, jego dłonie, jego skrzypce, jego nuty, jego wirtuozerię. Wyobrażał sobie, jak maestro kreśli nuty na pięciolinii i próbuje zapisać melodię, usiłuje stworzyć utwór, który dołączy do trzech pozostałych, i jak wszystko razem opatrzy tytułem Le quattro stagioni, po czym wyda w obszernym zbiorze koncertów skrzypcowych opus 8 pod wspólną nazwą Il cimento dell’armonia e dell’inventione. Spór między harmonią a wyobraźnią. Josef widzi Vivaldiego, który z kolei patrzy na obóz i przeprowadza swoje eksperymenty w dziedzinie wirtuozerii, a zarazem zmaga się z tworzywem, z narzędziami twórcy, próbując wytworzyć język muzyki programowej. Tutaj, w obozie. Gdyby Vivaldi widział obóz, Zima brzmiałaby inaczej. Josef jest prawie pewien, że maestro musiałby zmodyfikować część środkową koncertu, tę idylliczną, rozmarzoną, i upodobnić ją do części pierwszej i trzeciej, uczynić bardziej dramatyczną, obfitującą w spięcia. Trzyczęściowy schemat koncertu uległby tym samym zachwianiu i wymógł na Vivaldim wypracowanie innej struktury. Jak więc brzmiałaby Zima w Birkenau?
Krematoria pracowały nadal, bo ludzie wciąż umierali, ale w obozie nastał czas innej ciszy niż ta, która kojarzyła się Josefowi z zimą. Innej także niż to, co się powszechnie rozumiało jako Lagerruhe. Teraz cisza w obozie wydawała się złowieszcza, pełna napięcia i znaków zapytania. Niepokoiła zarówno załogę, jak i heftlingów. Ci drudzy słyszeli różne rzeczy, bali się mieć nadzieję i nie wiedzieli, co się z nimi stanie. Ci pierwsi czuli, że wszystko się kończy. Piękny sen o rasie panów, sen, który miał szansę się ziścić i którego nikt właściwie nie zrozumiał. Co będzie później, kiedy po nich przyjdą? Jak im wytłumaczyć głęboki sens segregacji i selekcji, oczyszczania świata, badań przełomowych dla medycyny, jak im wytłumaczyć, że się myślało właściwie i miało dobre intencje? Że ludzkość tylko by na tym skorzystała?
Wstrzymano zagładę. Tak to nazywał i pewnie tak też nazywali to inni. W „łaźniach” nikt już nie związuje butów sznurówkami, nikt nie usiłuje zapamiętać numeru swojego wieszaka, nikt nie krępuje się rozebrać przy innych, by iść się „umyć”. Nadzy ludzie nie tłoczą się w sali z czterema blaszanymi rynnami, nie zatrzaskują się szerokie dwuskrzydłowe drzwi, nie gaśnie światło, nie podjeżdża karetka Czerwonego Krzyża, nie wysiadają z niej oficerowie SS i sanitariusze z SDG, nie niosą blaszanych, pomalowanych na zielono puszek, nie wchodzą na płaski dach, nie podchodzą do komina, nie zdejmują pokrywy, nie wkładają masek, nie otwierają puszek i nie wsypują ich zawartości przez otwór. W puszkach nie ma zielonkawych kryształków. Po zetknięciu z powietrzem nie wydziela się gaz. Gaz nie wypełnia całego pomieszczenia, w którym tłoczą się nadzy ludzie. Nadzy ludzie nie zaczynają się krztusić i panikować, nie zaczynają wspinać się na siebie, kiedy instynkt im podpowiada, że na dole jest najgorzej i trzeba szukać powietrza wyżej. Nie tratują się, najsilniejsi, przeważnie młodzi mężczyźni, nie depczą po starcach, dzieciach, kobietach, ich ciała nie znajdują się później na samej górze ludzkiej piramidy. Po pięciu minutach nie jest po wszystkim. Po dwudziestu minutach nie włączają się wentylatory, nie otwierają się drzwi, Sonderkommando nie ładuje na ciężarówki rzeczy przywiezionych przez tych, którzy myśleli, że idą do kąpieli. Sonderkommando nie wkłada masek, nie wchodzi do pomieszczenia z gumowymi hydrantami, nie kieruje w stronę ciał mocnego strumienia wody. Ciał nie rozplątuje się i nie ciągnie po podłodze do windy, a z windy w stronę pieców. Ludzie nie zmieniają się w popiół, który można po prostu wywieźć, wysypać do rzeki. A przecież tak to działało jeszcze do niedawna. Sprawnie, bez problemu. On sam także wskazywał na prawo i na lewo. Również sprawnie i również bez problemu.
Wszystko dla świata, dla dobra nauki i ludzi. Akuszerka – Mutti – mogła szanować życie we wszelkich jego przejawach, mogła chcieć walczyć o każdego małego Żyda, Polaka czy Cygana, o płacz i oddech, o budzące się zmysły i kształtujący się mózg. Nie rozumiała, że w tym wszystkim nie chodzi o jakiekolwiek życie, ale o życie bardzo konkretne, o życie sensowne, pełnowartościowe. O eliminację defektów i dziedziczenie wartościowych cech. Musi się dokonać arytmetyka. Musi się dokonać selekcja.
„Łaźnie” są puste, Niemcy przegrywają wojnę. Tyle wysiłku na marne. A przecież byli już na dobrej drodze. Byli tak blisko. Co na to wszystko powiedziałby Vivaldi? Jakim układem nut rozegrałby ten spór między harmonią a wyobraźnią?
My (ja), z Mamą i bez
Dzieje się, tu i teraz. To za wcześnie. Zginam się wpół, pode mną rośnie kałuża. Chcę wstać, ale kręci mi się w głowie i wymiotuję przydziałową kaszą na mleku. Czuję na sobie czyjeś dłonie i już wiem, że to ona. Prowadzi mnie na piec, który dotąd tylko obserwowałam. Teraz i ja jestem kobietą na piecu. Trzęsę się, chyba płaczę.
– To za wcześnie – powtarzam.
Wyliczyłam przecież, że dziecko powinno urodzić się w styczniu. W nowym roku. Nie wiem, dlaczego tak czekałam na ten nowy rok i dlaczego mi się wydawało, że z nim przyjdzie wielka zmiana. Pięć lat czekamy przecież na zmianę, za każdym razem to samo. Ale teraz jest popłoch wśród Niemców, te złe wieści z frontu, które dla nas są dobre. Widzę plecy mojego kochanka, widzę, jak obraca się przez ramię, widzę jego uśmiech, ostatni. W myślach idę z nim do Monowitz, choć nie znam drogi, nakazuję mu, by przeżył, był ze mną, bo to przecież też jego dziecko. Nie pozwalam mu zginąć, nie zgadzam się na złe zakończenie.
Jest dwudziesty pierwszy grudnia, i to za wcześnie. Za wcześnie na choinkę. Moja matka mówiła, że ubierać trzeba w Wigilię, mój mąż był tego samego zdania, a Adam uważał, że choinkę można ubrać wtedy, kiedy człowiek ma ochotę. Skoro lubi i cieszy się na jej widok? Co to komu przeszkadza. To samo z kolędami. Mama, że w Boże Narodzenie, mąż, że ewentualnie przy wieczerzy, a jeszcze przed pasterką, Adam, że wtedy, kiedy człowiek… ma ochotę… bo skoro mu to sprawia radość… Może więc ubiorą choinkę i nie będzie za wcześnie? Ostatecznie tutaj nigdy nie wiadomo, co będzie jutro, jutra może w ogóle nie być, przyjdzie Mengele w wypastowanych butach, przyjdzie Schwester ze strzykawką i nie trzeba będzie iść pod prysznic, tylko wszystko skończy się szybciej, a ja mam jasne włosy i dziecko też pewnie będzie miało, bo i ojciec blondyn, mąż był brunet, ale kochanek biały jak śnieg, dobraliśmy się, Niemiec powiedziałby: sehr gut, więc dziecku nic przecież nie grozi. Można ubrać choinkę, nawet jeśli jest za wcześnie…
Ktoś klepie mnie po twarzy, znalazła się nawet woda, czuję zimne krople na skórze, pewnie któraś zaryzykowała i wyszła z baraku, by przynieść śnieg i go roztopić, albo pobiegła na koniec odcinka do umywalni. Czy jest tam woda? Czy rury nie zamarzły? Czy to naprawdę woda ze śniegu? Płaczę, bo tak jestem za nią wdzięczna.
– Już dobrze – mówi Mama. – Zostań z nami. Zostaniesz z nami, prawda?
Kiwam głową. Cieknie mi z oczu i nosa. Mama jest blada i chyba modli się głośniej niż zazwyczaj, bardziej dramatycznie domaga się od Matki Boskiej interwencji, dziś to prawie rozkaz. Chcę powiedzieć, że ja niekoniecznie wierzę, choć sama już dokładnie nie wiem, ale chyba jednak nie. Nic nie mówię, to zły moment na takie deklaracje. Boli.
Mama radzi, jak się ułożyć i jak oddychać. Oddychać da się na różne sposoby, teraz można na przykład oddychać tak, by pomóc dziecku przyjść na świat. Jestem oszołomiona, nie wiem, czy krzyczę, lecz ze słów Mamy wynika, że chyba nie. A przecież boli. Szarpie od środka.
– No i co, moje dziecko? Wiem, że przyjechałaś z Warszawy, ale skąd jesteś? Właśnie stamtąd?
Stękam, że tak, a przed oczami robi mi się szaro, prawie siwo, jak gdyby ktoś zapalił papierosa i wydmuchał dym w moją stronę.
– A ojciec dziecka? Gdzie się poznaliście?
– W zakładzie fotograficznym. Przyjął mnie do pracy.
– Jesteś więc fotografem?
– Tak.
– A kim chciałabyś być?
Nie wytrzymuję i krzyczę, a ona głaszcze mnie, uspokaja, dotyka brzucha, marszczy brwi.
– Kim chciałabyś być?
Skąd ona wie, że nie fotografem?
Dalej marszczy brwi, dotykając mojego brzucha. Nie mogę oddychać, tak mam zatkany nos, tak bardzo płaczę. I wiem, że to nie z bólu ten płacz, ale ze strachu. Czuć ode mnie potem i moczem, znowu mi niedobrze.
– Rzeźbiarką – jęczę. – Zawsze chciałam… być rzeźbiarką.
– Masz więc coś do zrobienia po wojnie – odpowiada.
Siwo, mgła. Wyłania się z niej twarz Mamy, znika i wyłania się znowu.
– Zostań z nami. Zostań. Oddychaj, teraz spokojnie, nie za szybko. A imię? Wybraliście imię?
Nie odpowiadam od razu, bo nie mogę dobyć głosu. Mam wrażenie, że długa ostra igła wbija mi się w sam środek głowy, a serce bije tak szybko, że jeszcze chwila i tego nie wytrzymam. Mama też trzyma mnie za nadgarstek i uparcie się modli. Jest źle, nawet nie musi nic mówić.
– Adam. Dla chłopaka – charczę. Jeśli umrę, przynajmniej będzie wiedziała.
– A dziewczynka? Ewa?
– Może… może Ewa.
Leżę w czymś mokrym i lepkim. Klei mi się to coś do pośladków i pleców. Do woni potu i moczu dołącza inna woń, świeża, metaliczna, trochę słodka. Słychać krztuszenie, a zaraz potem płacz. Nic nie widzę, dźwięki się oddalają, są niskie, buczące.
– Łożysko całe – mówi Mama.
Z trudem rozklejam powieki. Nachyla się nade mną, uśmiecha.
– Nie umarłam? – szepczę.
– Ani ty, ani żadna przed tobą. Masz córkę. Ewusię.
Ewusia. Mama kładzie ją obok mnie. Córka także pachnie krwią. Ślini się i kwęka. Bije od niej ciepło.
•
Moje dziecko jest ciche. Raczej kwili, niż płacze, jak gdyby doskonale orientowało się w sytuacji i wiedziało, że na więcej nie może sobie pozwolić. Kąsa moją pierś, z której ciekną pojedyncze krople pokarmu. Nie wiem, skąd się wziął, ale Mama mówi, że mam dużo szczęścia. Chociaż te pojedyncze krople. Większość i tego nie ma. Boimy się, a jednocześnie rośnie w nas nadzieja. Trudno powiedzieć, co się teraz stanie. Tulę córkę. Ogrzewam ją własnym ciałem. Mama opowiedziała mi tamtą historię z motylem, którego ożywiła własnym oddechem, i ja także wyobrażam sobie, że mój oddech ma ożywczą moc. Poza oddechem i kilkoma kroplami pokarmu nie mam nic. Mama mówi, że muszę wierzyć. Że teraz chyba łatwiej nie tracić nadziei, bo przecież Niemcy uciekają, a przed rokiem, na przykład, nikt nie wiedział, ile to jeszcze potrwa i czy kiedykolwiek się skończy. Człowiek wyczerpany łatwiej zdobywa się na nadludzki wysiłek, jeśli widzi metę. Najgorzej, kiedy nie umie powiedzieć, jak długo będzie musiał biec.
Śpiewam córce piosenki i kołyszę ją. Opowiadam jej różne historie, choć przecież wiem, że ich nie zapamięta. Chcę jednak coś jej od siebie dać. To ważne chwile, nasze pierwsze, być może jedyne. Mam nadzieję, że w jej umyśle i ciele zostanie zapis mojego dotyku i mojej wielkiej miłości. Że zapamiętają to jej kości i skóra. Miała kiedyś matkę. Miała jej ramiona. Serce. Kiedyś dla kogoś była całym światem i nic poza nią się nie liczyło. Może gdzieś to zostanie. Moja córka odnajdzie mnie w swoich oczach i włosach, w zębach, w kształcie ramion i paznokci. W uwielbieniu dla kina, fotografii i rzeźby, które nagle się w niej obudzi. Mama mówi, że na pewno odnajdzie. Powtarza też te słowa o nadziei. Mieć nadzieję, nie tracić nadziei. Są tu przecież matki, którym nie zabrano dzieci. Każdego dnia budzą się z pytaniem, co teraz. I trwają. I może tak przetrwają.
•
Wigilia. Mama zorganizowała różne rzeczy, ale większość z nas nie wie skąd. Mam wrażenie, że ona zna tu wszystkich, podobnie jak zna każde miejsce. Jednocześnie pozostaje prawie zawsze z nami. Może jest więc tak, że trafia od razu do ludzi i miejsc, do których dotrzeć potrzebuje. Może ktoś ją faktycznie prowadzi. Ona uważa, że to Bóg, ja – że Natura, Los, że po prostu ma szczęście. Dziś zorganizowała skrzydło drzwi wyjęte z zawiasów, które nakryła dość czystym prześcieradłem. Na tak przygotowanym stole położyła zieloną gałązkę i małe kanapeczki – były to uzbierane skądś kawałki chleba cienko posmarowanego margaryną. Dzieliłyśmy się nimi jak opłatkiem, Mama się modliła, składała życzenia, żebyśmy przeżyły, wyszły, cieszyły się naszymi dziećmi, tymi, które wciąż są przy nas. I oby przy nas zostały.
Zaintonowała kolędę i nawet ja dołączyłam się do śpiewu o Bożym Narodzeniu. My wszystkie zresztą, Polki, Żydówki, Niemki, Sowietki, wierzące i ateistki, wszystkie jednakowo. Mama podchodziła do każdej, ściskała nas, całowała. Tylko odrobinę się spięła, kiedy nagle skądś wyrósł Mengele.
– Co tu pani wyrabia?
Patrzyła przez chwilę na jego buty, po czym podniosła wzrok.
– Świętuję Boże Narodzenie.
Przyglądał się jej przez chwilę w milczeniu, z zaciętą miną. Zamarłyśmy. A on pokręcił głową, obrócił się na pięcie i skierował do wyjścia. Mruczał coś pod nosem. Mama zmarszczyła brwi i miałam wrażenie, że chciwie łowi te słowa. Usłyszałam coś o człowieku. Że się przez moment poczuł człowiekiem albo jakoś tak. Nie byłam w stanie uwierzyć, że to powiedział. Nie mógł przecież, nie on.
Mama spojrzała na nas i zapytała, czy i my słyszałyśmy jego słowa. Żadna nie potwierdziła.
•
Mama. Alma Mater. Matka Żywicielka. Żywiła nas tym, czym mogła. Jeśli nie miała nic, karmiła własnym spokojem i nie-
gasnącą nadzieją.
Myślę o niej, pracując nad rzeźbami, które utworzą instalację z kobiecych piersi. Na sztubie położniczej nic nie liczyło się bardziej niż kobieca pierś pełna mleka. Kobieca pierś pełna mleka oznaczała ocalenie dla jednego, a czasem nawet dla dwojga dzieci. Mama prosiła, byśmy próbowały, przystawiały maleństwa, bo to stymuluje gruczoły, a ludzkie ciało lubi zaskakiwać, pokazywać, że nie możemy w pełni przewidzieć wszystkich jego reakcji. I rzeczywiście. U niektórych z nas pokarm się pojawiał, choć przecież ledwo żyłyśmy z wyczerpania. Słuchałyśmy jej. Teraz też jej słucham. Buduję ludzkie ciała z tworzyw sztucznych i wiem, że nigdy nie będą tak doskonałe jak te zbudowane z organicznej materii. Nawet jeśli przetrwają dłużej. Rzecz jednak rozbija się o serce i krew, o umysł, o odruchy, o miłość, śmiech i płacz. O to, co najprostsze i przypisane przez naturę. O szczeliny.
Nigdy nie stałam się naprawdę wierząca. Myślę, że po śmierci dokądś zmierzamy, że to nie jest ostateczny koniec wszystkiego, a jednak trudno tę postawę nazwać wiarą, wpisać w konkretny system religijny. Niemniej każdego roku świętuję Boże Narodzenie. Teraz, w Paryżu, śpiewam francuskie kolędy i piję czerwone wino. Na stole zawsze stawiam talerz, na którym układam kanapki z ciemnego chleba cienko posmarowanego margaryną. Stół przykrywam białym prześcieradłem. Może to i dziwne, lecz wspomnienie tamtej Wigilii jest jedynym z obozowych przeżyć, które nazywam dobrym. I chcę je pielęgnować.
Wciąż pamiętam wyraz twarzy Mamy, kiedy przysłuchiwała się słowom lekarza. Dopiero później zrozumiałam, co oznaczał. Mama chciała, by on to powiedział. Chciała, by wśród nas, nad blatem pokrytym prześcieradłem poczuł się człowiekiem. Trudno to pojąć, chyba jednak widziała w tym dla niego ratunek.
Mama, teraz
To nie jest dobra zima. Ubiegłoroczna także nie była dobra, ale ta będzie jeszcze gorsza. Czuję to w kościach, które bolą, w głowie, która staje się osobliwie ciężka. Wstrzymano pracę w komorach i krematoriach. Dziwnie w tym kontekście brzmi słowo „praca”, lecz teraz lepszego nie znajduję. A zatem pracę w komorach i krematoriach przerwano, a jedno krematorium wysadziło Sonderkommando w ramach swojej wielkiej ucieczki. Wiadomo, że dobrze się to nie skończyło. Do bunkra poszły też dziewczęta z Union-Werke, które im pomagały. Niby więc wstrzymano wielkie dzieło zniszczenia i śmierci, ale tak naprawdę wcale nie, bo chaos także prowokuje do tego, by siać zniszczenie i zadawać śmierć.
Niemcy panikują. Stanisława to czuje, widzi. Nie są już tak dokładni i metodyczni, stają się nerwowi i sfrustrowani. Na wojnie już im się nie wiedzie. Wszyscy tutaj nadal są skazani na zagładę, tyle że zagłada robi się mniej zorganizowana, a nadzieja obudzona w więźniach może się okazać zgubna. Stanisława boi się, że przyjdzie moment, w którym załoga obozowa zgodnym chórem stwierdzi: „Teraz to już wszystko jedno”. Wtedy bowiem przestaną się pilnować. Ich sytuacji nic już nie polepszy ani nie pogorszy. Mimo to do końca będą próbowali zatrzeć ślady, aż w końcu uciekną, zostawiając za sobą tylko śmierć.
Na położnice zwraca się teraz mniejszą uwagę. Więcej matek zatrzymuje na bloku dzieci, a niektóre z tych dzieci ciągle żyją. Dotąd mówiło się, że trzeba przeżyć, by innym wszystko opowiedzieć, ale w tych słowach kryła się cicha rezygnacja. Wolność i przyszłość stawały się mglistymi pojęciami, zjawiskami, od których człowiek się odzwyczajał. O przeżyciu i opowiadaniu swoich historii tylko się teoretyzowało. Teraz mówi się o przeżyciu „jeszcze przez jakiś czas”. Krótki czas, liczony w tygodniach, a może nawet dniach. Bo to się kończy, naprawdę. Widać przecież. Tracą grunt pod nogami i już nie bardzo wiedzą, co robić. Musi więc przyjść ratunek. Takie rzeczy jak ten obóz nie trwają wiecznie, los się wreszcie odwraca. Zawsze.
Stanisława również ma nadzieję, a jednak ona ma akurat również swoje konkretne zadania. Na bloku wciąż jest mnóstwo ciężarnych. Bywa, że jedzenie nie przychodzi o regularnych porach, różnie też wygląda dostarczanie paczek od bliskich. Idzie mróz i pada śnieg, a blok pozostanie nieogrzany. Stanisława czuje, że ta zima zbierze najobfitsze żniwo. Bo one wszystkie są jeszcze chudsze i słabsze niż przed rokiem. Bo wojna trwa już tak długo i każdy jest po prostu śmiertelnie zmęczony. Jeśli faktycznie zbliża się ocalenie, niech się trochę pospieszy. Źle by było akurat teraz go nie doczekać.
Trzeba się przygotować. Przynajmniej kolejne Boże Narodzenie już za nimi i udało się je jakoś zorganizować. W ubiegłym roku więźniarki Birkenau dziesiątkował tyfus, a wszystko rozpinało się pomiędzy drastycznymi kontrastami. Opowiadano, że w Kanadzie urządzono wigilię, na której był ponoć nawet makowiec. Nie widziała tego na własne oczy, ale pamiętała, co mówiły polskie lekarki z rewiru. Makowiec i wino, pewnie z jakiegoś „dobrego” transportu albo może z paczki nadanej przez kogoś śmiałego i ufnego, że podarunek dotrze do adresatki. Tej akurat już jednak w obozie nie było. Odeszła przed dwoma dniami, tyfus, wiadomo. Posłało się wiadomość, ale paczka zdążyła już wyjść. Przecież się nie odeśle. Jeszcze przez jakiś czas można by w imieniu zmarłej pobierać przesyłki, ktoś na tym na pewno skorzysta. Makowiec całkiem jak na wolności, wino jak z innego świata, a nawet puszka domowych pierników. I nad tym w Kanadzie płakano. Bo przecież ktoś to tutaj wiózł z nadzieją, że się przyda. Pomoże przetrwać trud podróży, a później pokrzepi w miejscu, do którego się trafi. I rzeczywiście krzepi – innych ludzi. Nie tych, którzy pakowali w strachu, ale ze słowem pocieszenia na ustach, kierowanym może do żony, może do dzieci.
Załoga lagru świętowała w zeszłym roku bardzo głośno. Pito, śpiewano, także tańczono. Śmiech i tupot pląsających stóp niosły się echem po obozie. Przy Lagerstrasse stanęła choinka, którą obwieszono lampkami. Jeśli się pod nią stanęło w odpowiednim miejscu, widziało się w tle, pod jednym z baraków, stertę martwych ciał. Stanisława opuściła na chwilę sztubę położniczą – wtedy jeszcze całkiem nową, na siedemnastce, i poszła pod choinkę. Chciała choć po cichu albo w myślach zaśpiewać Dzieciątku kolędę. Kręciły się tam jednak podchmielone aufzejerki, zarumienione blokowe, wszystkie zadowolone, rozluźnione. Stanęła więc tylko pod drzewkiem w milczeniu. Nie miała dużo czasu, była potrzebna pacjentkom. Spojrzała w górę na kolorowe lampki i zielone, pachnące gałązki. W sercu czuła radość, jak zawsze w Boże Narodzenie, ale ta radość mieszała się jednak z goryczą, że nie każdy potrafi uszanować te święta. A przecież trzeba wiedzieć, co się stało w Betlejem. Od czego wszystko się zaczęło. Trzeba wierzyć, że całe ludzkie życie ma głębszy sens i zmierza ku wyższemu celowi. Odnaleźć w sobie dobrą wolę. Chcieć odwrócić się od zła. Stanisława wyszeptała: „Bóg się rodzi, moc truchleje”, i poszła na rewir, do bloku 24, w którym do niedawna pracowała. Durchfall i tyfus obojętne na Boże Narodzenie wciąż zbierały żniwo, lekarki Konieczna, Tetmajerowa i Łaniewska uwijały się wokół chorych, same także w mało odświętnym nastroju. Torwachy, nachtwachy, pflegerki i chore, które mogły już stać o własnych siłach, zorganizowały skądś lepsze sukienki i biały materiał do nakrycia stołu. Jedna z pacjentek dostała pocztą małą prawdziwą choinkę, jakaś inna kobieta świeczki. Tło dla świątecznych uroczystości tworzyły dwie siedzące chore, które usiłowały wysmarować się własnym moczem, by zwalczyć świerzb, i chore leżące. Większość nie była się w stanie poruszać, wołały pić, przede wszystkim pić, bo gorączka wzmagała pragnienie, które zagłuszało wszystko inne. Ktoś próbował śpiewać kolędę, a na koi obok ktoś umierał. Doktor Konieczna przemknęła przez sztubę, rzuciła tylko, że ma trochę leków, chłopcy z macierzystego przesłali dziś rano na wozie Scheisskommanda. Kogoś wynosili i układali w śniegu. Ktoś płakał, że przecież dopiero rozmawiały. Ktoś nadal cicho śpiewał. Po polsku. Wśród nocnej ciszy…
Stanisława wróciła na swój blok. Tam zaintonowała tę samą kolędę, tyle że głośno, pewnie. Dołączyły inne kobiety. Niektóre z nich opowiadały później, jak spędzały święta w domu, i czytały na głos fragmenty listów od rodziny. I trzeba było oczywiście doszukiwać się właściwego znaczenia pomiędzy wierszami, wśród chłodnych, neutralnych zdań pisanych po to, by usatysfakcjonować i uspokoić cenzurę. A jednak właściwe znaczenie tam było. Ludzie znajdowali klucz, aby się porozumieć. Przekazywali sobie życzenia zdrowia i pomyślności, słali zapewnienia miłości. Pamiętali, czekali, tęsknili. Oni tam, one tu. Każdy odmieniony, bardziej doświadczony przez los. Marzyli o ponownym spotkaniu i jednocześnie wiedzieli, że nie da się zacząć od punktu, w którym wszystko się przerwało. Trzeba będzie więź tworzyć od nowa. Może całkiem inaczej.
W tym roku postarała się nawet o biało nakryty stół. Prawdziwy cud. Rozdzieliła między więźniarki maleńkie kanapeczki, które zdołała przygotować z produktów uzbieranych z paczek. Podzieliły się nimi jak opłatkiem. I przyszedł Josef. Otworzył usta, wszystkie kobiety schyliły głowy i wbiły wzrok w podłogę. A on tak stał. I nic nie mówił. Wycofał się i wtedy usłyszała, jak szepcze: „Przez chwilę poczułem się człowiekiem”. Zapytała później swoje towarzyszki, czy one też to słyszały, ale albo wzruszały ramionami, albo kręciły głowami. A jednak powiedział to. Stanisława była pewna.
Myśli teraz wciąż o tych słowach, karmi się nimi i ma niezrozumiałą nadzieję, że wtedy w baraku nastąpił jakiś przełom. W głębi duszy wie, że nie, że on jest taki, jaki był dawniej, że robi to, co robił, a teraz dodatkowo się boi. Musi myśleć o przyszłości i na pewno nie zamierza się poddać. Nie podniesie rąk w poddańczym geście, nie przyzna się do popełnionych zbrodni, nie pójdzie dobrowolnie do aresztu ani na śmierć. Ucieknie i ukryje się gdzieś daleko, gdzie nikt go nigdy nie znajdzie. Uniknie sprawiedliwej kary, ale najważniejsze i tak będzie jego sumienie. To, co poczuje – i czy poczuje cokolwiek, czy choć przez chwilę będzie żałował. Stanisława właśnie tego mu życzyła. By przyszedł żal, bo bez żalu nie ma przebaczenia.
•
Wciąż pamiętała tamte dni, kiedy przyjechały z córką do obozu. Była noc. W pociągu tłok i duchota. Wszyscy głodni i zmęczeni, większość wyciągnięta z więzienia, pobita i chora. Była Lagerstrasse, jakaś szopa. Poranek pełen znaków zapytania. Tatuowanie numerów, obcinanie włosów, trepy i pasiaki. Zabierano im wszystko, więc Stanisława, choć zmęczona i niepewna, co będzie dalej, otworzyła szybko swoją torebkę i wyjęła zaświadczenie uprawniające do wykonywania zawodu położnej. Zwinęła je pospiesznie tak, by mieściło się w zamkniętej dłoni. Innego wyjścia nie miała, przed włożeniem pasiaków kazali im się rozebrać i oddać całą garderobę. Trzymała tak to zaświadczenie w pięści i popatrywała na Sylwię okrutnie pobitą w łódzkim więzieniu, która teraz w milczeniu wkładała brudną koszulkę ze sznurkami zamiast ramiączek, a na stopy wsuwała trepy – trafiły się jej dwa lewe. Później była jedna koja na osiem osób, brudny koc, zbyt mały, by przykryły się nim wszystkie, wszy i gnidy w szwach pasiaków. Za toaletę musiała wystarczyć taczka stojąca kawałek od bloku. I do niej mało kto chodził, bo jak miał się później wcisnąć z powrotem na koję? Długie apele, miseczka z ziółkami, które z trudem dawało się przełknąć, ale których i tak się łaknęło, żeby zwilżyć wysuszone gardło. Wody ciągle brakowało. Kiedy Stanisława dzieliła rano czarny gliniasty chleb tak, by wystarczyło go trochę na wieczór, myślała, że zupełnie nic tu nie ma. I one na tym niczym muszą przeżyć. Od początku wiedziała, że dostaje się tu nowe role, a każda z nich prowokuje człowieka do innego typu zachowań. Najpierw została zugangiem. Tak określali ją Niemcy, blokowe – to było coś niespodziewanego, że ich blokową była Polka – i inne więźniarki o dłuższym stażu. Zugangi miały prawo do naiwności nowicjusza, do niewiedzy, do wyrazu zaskoczenia i niedowierzania na twarzy, do rozpaczy i wrażenia, że przybyły w sam środek piekła. Z zugangów można było drwić. Można im było mówić, że to dopiero początek, że za tydzień, dwa będą inaczej wyglądać, myśleć, mówić i postępować. Że się zmienią, bo tutaj zmienia się każdy. Zugang dostawał numer i wyzbywał się nazwiska. Kiedy wyczytywano numer Stanisławy lub Sylwii, nie od razu reagowały. Aż wreszcie blokowa syknęła:
– A królewny co? Ogłuchły?!
Nauczyły się numerów. Przedstawiały się numerami. Z początku myślały, że przecież tak się nie da, że dlaczego wszyscy tego słuchają, zgadzają się, kiwają głowami, z dnia na dzień pokornieją i podkulają ogony jak bite psy? Później i one słuchały. Posłusznie wkładały znoszoną bieliznę, niepraną, a ledwie odparowaną, w którą wsiąkły płyny ustrojowe innych osób. Posłusznie szły gęsiego do latryn i słuchały, jeśli akurat gdzieś znalazła się jakaś starsza stażem więźniarka, że te latryny może ohydne, może się zapychają i śmierdzą, ale dawniej nawet takich nie było, tylko rów i deska, żeby się złapać podczas załatwiania potrzeb. Tyłek się nad tym rowem wystawiało, a jak któraś była słaba i puściła deskę, leciała w szambo i tonęła. Stanisława doceniała więc śmierdzącą latrynę, nawet jeśli rozgrywały się w niej każdego dnia dantejskie sceny. Przez środek biegła betonowa ława – w niej dwa szeregi otworów. Po obu stronach bloku doły kloaczne. Przybytek otwierany był na krótko, więc kilka tysięcy kobiet wręcz ze sobą walczyło, by zająć dla siebie miejsce i załatwić potrzebę. Więźniarki spychały się do śmierdzących dołów, zrzucały się z siedzisk i bez żadnego skrępowania zajmowały komuś miejsce, do każdego siedziska długa kolejka zdawała się nie mieć końca. Wrzaski, ponaglenia, wyzwiska. W baraku błoto, a raczej „szajsa”, tyle że „błoto” brzmiało lepiej, pozwalało nie myśleć, w czym się tak naprawdę stoi po kostki każdego dnia. Cierpiące na biegunkę błagały, by je przepuścić, płakały, aż wreszcie załatwiały się, gdzie popadło. Dozorczyni przychodziła z kijem i waliła na oślep, jeśli hałas, jej zdaniem, przekraczał wszelkie normy. Stanisława pomyślała, że przecież żadnych norm już tu chyba nie ma.
Szybko poznała, czym jest obozowa furia. Wszystkie strażniczki i prawie wszystkie blokowe nie odzywały się do nikogo zwyczajnie, normalnie, tylko syczały, warczały, szczekały, jak gdyby całkiem zapomniały, do czego służy ludzka mowa. I biły. Policzek był na porządku dziennym i nie uchodził już nawet za bicie. Stanisława wzdrygnęła się i poczuła upokorzona, kiedy otrzymała swój pierwszy. Nie uznawała bicia. Starsze więźniarki szybko ją jednak poinformowały, że to właściwie nic. Takiego klapsa po gębie z czasem się nawet nie czuje. Przekonała się, że faktycznie, nawet dziś, kiedy w obozie teoretycznie zakazano bicia heftlingów, uderzenia w twarz wciąż były na porządku dziennym.
Pierwsze dni w obozie wspominała jako najgorsze, bo wtedy patrzyła jeszcze na starsze więźniarki tak, jak patrzy człowiek z zewnątrz. Kiedy przechodziły kwarantannę, pojawiały się czasem pod budynkiem wychudzone figury z wyłupiastymi oczami, cudacznie ubrane w jakieś szmaty nie do pary, wyciągały patykowate ręce i błagały o tę ciecz zwaną zupą, o breję, w której pływały patyki i chrzęścił piasek. Zugangi były głodne, ale nie aż tak, by to coś zjeść do końca. Tamte szkielety jednak z pocałowaniem ręki przyjęły resztki i wychłeptały wszystko. Jakaś funkcyjna szybko zugangom wyłuszczyła, że one niedługo też tak będą. Że jeśli się jest naprawdę, ale to naprawdę głodnym, zje się wszystko.
Stanisława odbywała więc z towarzyszkami kwarantannę, uczyła się jeść obozową zupę, drapała pokąsaną przez wszy skórę i wychodziła na wizę. Wiese – po niemiecku łąka. Tutejsza łąka była klepiskiem rozciągającym się między kolczastym drutem a blokami. To właśnie tam Stanisława po raz pierwszy zobaczyła ułożony pod umywalnią stos martwych ciał. Nie chciała patrzeć, ale wzrok wciąż uciekał w to miejsce. Modliła się.
– Sylwuś, pomódl się ze mną – prosiła córkę.
I modliły się razem. Dołączyły i inne zugangi, niektóre bezbrzeżnie zrozpaczone i przerażone zarówno widokiem ciał, jak i tłumem greckich Żydówek, które także wypędzono na wizę. Tym, że one, te Greczynki, wcale się widokiem trupów nie wzruszały. Nawet nie patrzyły w ich kierunku, skupiały się głównie na tym, by im wreszcie pozwolono usiąść, zdjąć łachy i powyciągać z nich w miarę możliwości wszy.
Kiedy Stanisława z córką i kilkoma innymi polskimi więźniarkami modliły się w intencji zmarłych, nagle wyrosła skądś więźniarka z zielonym winklem.
– Tu się modlić nie wolno, kurwy jedne! Raus do kamieni!
Stanisława nie wiedziała, o co chodzi, ale szybko jej wytłumaczono, że trzeba nosić kamienie spod sauny na drogę. Dopiero po chwili zobaczyła, że inne więźniarki, już obeznane z sytuacją, zdążyły pouciekać i uniknąć werbunku. Jedna parsknęła obłąkańczym śmiechem, kiedy kapo formowała szereg z wyłapanych do pracy kobiet.
– Przecież dopiero co się te kamienie z drogi pod saunę nosiło!
Kapo pomachała batem i więźniarka umilkła jak na komendę. I poszły nosić kamienie.
Kobiety różnie reagowały na głód. Stanisława znosiła go z początku bardzo dobrze, już wcześniej, na wolności, zdarzało jej się całe dnie nie jeść, jeśli miała akurat dużo pracy. Skoro była u pacjentki i ta przez kilkanaście godzin rodziła w bólach, cierpiała, krzyczała, szukała wsparcia i błagała o pomoc, to jakże Stanisława miała jeść? Zdarzało się też, że zapominała. Bo ktoś z samego rana wezwał do porodu, a ona w biegu tylko łyk herbaty zdążyła wypić, spojrzała, czy na stole wszystko przygotowane dla dzieci, by do szkoły nie poszły głodne, i pędziła do położnicy. Później jej się zdawało, że przecież coś jadła. Nie pamiętała co, ale na pewno choć kęs chleba przegryzła. Tutaj patrzyła, jak niektóre jej towarzyszki słaniają się na nogach, zapadają w drzemkę nawet na stojąco i stopniowo pogrążają się w apatii, inne zaś chodzą złe jak osy, robią się opryskliwe, nieprzyjemne. Nie zawsze dało się czymś zająć myśli i odwrócić uwagę od głodu. Przychodził moment, kiedy człowiek stawał się głodem i z głodu płakał. Na łódzkich Bałutach Stanisława nie raz widziała biednych, nie raz wspierała chlebem czy groszem jakiegoś żebraka. Nigdy jednak nie zauważyła, by ktoś w taki sposób płakał z głodu.
Oblegano ją, kiedy powiedziała, że zna niemiecki i jeśli któraś potrzebuje, ona może pomóc w napisaniu listu do domu. Zaraz posypały się blankiety, a więźniarki otoczyły Stanisławę ciasnym wianuszkiem. Pisała. Cieszyła się, że coś wreszcie może zrobić, nawet jeśli tylko tyle. Na tych blankietach nie dało się dużo zmieścić. Jestem zdrowa. Żyję. Jest mi tu dobrze. Blokowa zanosiła później te blankiety do postcenzury i połowa wracała, bo na przykład w rogu była plama. Stanisława przekazała kobiecie zapisany po niemiecku druczek, a ta dotknęła go wargami, by przesłać do domu pocałunek, i słowa się w tym miejscu rozmazały. List ma być schludny, czysty. To w końcu porządny niemiecki obóz.
Wciąż myślała o papierze, który złożyła w małą kosteczkę i nosiła nieustannie przy sobie. O cudem ocalonym dokumencie poświadczającym jej zawodowe uprawnienia. Obserwowała jedną z więźniarek na bloku. Była w ciąży, jej brzuch stawał się coraz bardziej widoczny, a ona sama coraz bardziej przerażona.
– Co się tu dzieje z ciężarnymi?
Stanisława zadała to pytanie starszej więźniarce, kiedy akurat nadarzyła się okazja. Ta rozejrzała się dookoła i zniżyła głos.
– Ciężarna Żydówka czy jakaś inna?
– W ogóle.
– Jak inna, to teraz dziecka nie topią. Jak Żydówka, to topią w takiej beczce. Kiedyś topili wszystkie, a teraz, od niedawna, tylko żydowskie.
– Słucham?
– Mówię…
– Tak, przepraszam. Rozumiem.
Tak naprawdę nie rozumiała. Myśl o beczce nie dawała jej spokoju, nie pozwalała spać, nie pozwalała nawet jeść, choć jedzenia było i tak niewiele. Pewnego dnia zabrali z bloku ciężarną, mówiono, że na rewir. Stanisława dowiedziała się, że dzieci nieżydowskie są czasem matkom odbierane i wywożone z obozu z przeznaczeniem do wynarodowienia. Taki los spotkał właśnie tamtą kobietę. Dziecko zabrano, a jej kazano wrócić na blok, gdzie po skończeniu kwarantanny miała dostać przydział do jakiegoś komanda i dzięki pracy ocalić życie. Nie wróciła i nie ocaliła życia. Rzuciła się na druty. Stanisława przyjęła tę wiadomość z bólem serca. Dwoje ludzi. Czy tutaj ktoś przejmował się zniknięciem dwojga ludzi? Czy coś można było na to poradzić, zrobić choć jedną dobrą rzecz?
Funkcję położnej przejęła, kiedy jej córka była chora. Odwiedzała Sylwię w rewirze, raz nawet przyjęto ją tam w charakterze pacjentki. Wyzdrowiała. Ale Sylwia wciąż cierpiała. Gorączkowała, pociła się, chudła. Pewnego dnia jednak otworzyła szerzej oczy i lekko się uśmiechnęła.
– Mamuś, ty masz inne ubranie. Ty wyszłaś na wolność. A ja już pewnie umarłam.
Stanisławie zatrzęsła się broda, ale szybko się opanowała i wyjaśniła, że nikt nie umarł, a ona nosi teraz sukienkę i fartuch, bo pracuje na sztubie położniczej. I myślała odtąd o swojej córce i swoich córkach. Między jednym porodem a drugim modliła się za Sylwię, która cierpiała na biegunkę głodową, zapalenie ucha, ropowicę lewej połowy twarzy i ramienia. Twarz jej opuchła i dziewczyna nie mogła otworzyć ust, wszyscy więc mówili, że pewnie umrze z głodu. Trzeba było zatem odebrać kolejny poród, zorganizować skądś trochę cukru w zamian za jedzenie, odebrać kolejny poród, osłodzić tym cukrem obozowe ziółka, odebrać poród, poić Sylwię ziółkami z cukrem, odebrać poród, poić Sylwię, odebrać… I tak ciągle w spirali lęku, wiecznie z jakąś prośbą na ustach, wiecznie w strachu o czyjeś życie.
Pamiętała, jak sama zachorowała na tyfus i jak wówczas ją ktoś poił ziółkami. Jak się martwiła, co ze sztubą położniczą i co z dziećmi, które przychodzą na świat. Najbardziej się bała, że pojawią się następne siostry Klary i Pfani. Dlatego gdy tylko poczuła się lepiej, prosiła, by ją na noszach zanieść z powrotem do sztuby. Musiała mieć wszystko pod kontrolą. Skoro nie mogła wstać, pracowała na leżąco.
I pamiętała ten moment, kiedy dostała pierwszy list od synów z Mauthausen-Gusen. Kiedy do niej dotarło, że żyją. Była więc odtąd w kilku miejscach jednocześnie. W Birkenau, w Mauthausen-Gusen, w Łodzi, w Warszawie. Była przy córce, przy córkach, przy synach w obozie, przy trzecim synu i mężu, od których nie miała wieści. Wierzyła, że jej rodzina przetrwa. Ona nie zabiła żadnego dziecka i jej dzieci także nikt nie zabije. Wrócą do domu i usiądą wspólnie do stołu. Będzie na nim chleb i ciepła zupa. I cytra. Ktoś na niej zagra.
Mama, przed
Łódź
Ryby w galarecie. W tym była mistrzynią, sama to przyznawała. Lubiła patrzeć, jak rodzina zajada się przygotowanymi przez nią potrawami i jak na ich twarzach wykwita wyraz błogości. Byli do siebie wtedy tacy podobni, a ich radość nie miała nic z łakomstwa. Doceniali smak. To, że się dla nich tak starała. W każdą potrawę wkładała miłość, a każdy posiłek zamieniała w małe święto. Boże Narodzenie zawsze było jednak czasem szczególnym. Musieli zebrać się wszyscy razem, przy wspólnym stole, w szóstkę. Ona, Bronek i dzieci. Wcześniej odwiedzali oczywiście jej rodziców, ale Stanisława uważała, że oprócz pójścia w gościnę trzeba także świętować u siebie. Dlatego próbowała potraw przygotowanych przez matkę – za które ją zawsze doceniała – a później stawała w drzwiach, spoglądała na pogrążone w rozmowach towarzystwo i ściągała rodzinę wzrokiem. Niczego nie musiała mówić. Zaraz podnosili się jak na komendę i chwilę później Leszczyńscy maszerowali do domu, by zasiąść do kolejnej uczty. Tej najważniejszej.
Krążyła wokół stołu, stawiała na nim talerze i półmiski, a cały dom wypełniał się zapachami. Później modlitwa, osobiste życzenia i można było sięgać po sztućce. W takich chwilach robiło jej się zawsze ciepło na sercu. Czuła wdzięczność tak ogromną, że aż bolało. Miała wszystko. Popatrywała na swojego męża, z każdym rokiem przystojniejszego – mimo przybywających zmarszczek był on wciąż tamtym młodym mężczyzną, który zasypywał jej okno kwiatami. Kiedy na nią patrzył, zawsze się uśmiechał, figlarnie, zalotnie. Lubiła te chwile, gdy obejmował ją w talii i lekko kołysał w rytm jakiejś melodii. Gdy patrzyli sobie w oczy. Mogli tak siedzieć godzinami. Wciąż młodzi, wciąż zakochani.
Dzieci pałaszowały i trajkotały radośnie, talerze pustoszały, można było już przynieść makowiec. Później zbierali się wokół pachnącej choinki, wręczali sobie skromne upominki i głośno śpiewali kolędy. Przed północą tłoczyli się w korytarzu, wkładając płaszcze, buty i czapki, po czym szli na pasterkę, dzieci przodem, ona z Bronkiem z tyłu, wsparta na jego ramieniu.
W kościele całą rodziną głośno śpiewali Bóg się rodzi. Nie wymyślono nigdy piękniejszego zdania, które określałoby absolutnie wszystko. Bóg się rodzi. I tyle.
Bóg rodzi się za każdym razem, kiedy na świat przychodzi dziecko. Tak właśnie myślała, ilekroć wzywano ją do porodu. Teraz także by poszła, gdyby ją wezwano. Cieszyła się jednak, że może być na pasterce z rodziną, że może głośno śpiewać dla Dzieciątka. Że może czuć wdzięczność.
My (ja), z Mamą
Trzydziestego grudnia. Od Bożego Narodzenia minęło pięć dni. Mama ukryła na naszej sztubie kilka zabiedzonych, wygłodzonych więźniarek z innych bloków. Leżą teraz na najwyższych kojach i albo trzęsą się ze strachu, albo wszystko im jedno. Niekiedy się odzywają. Wspominają wtedy, że tak normalnie w baraku, jak człowiek przynależy do jakiegoś komanda i go codziennie pędzą do roboty, to nie wiadomo czasem, jaki to dzień tygodnia, jaki miesiąc. Zimy tylko nie dało się z niczym pomylić, bo wszyscy nagle bardziej marzli, padał śnieg, a orkiestra obozowa wychodziła grać na zewnątrz jedynie wtedy, gdy komanda maszerowały za bramę i gdy wracały. Tak to ćwiczyły w baraku. A jak ciepło, wtedy cały dzień na dworze. I kiedy żyła poprzednia dyrygentka Alma Rosé, bardzo pilnowała, by granie było na najwyższym poziomie. W niektórych barakach rewirowych bardzo dobrze się tę muzykę słyszało. Słuchały jej też dziewczyny, które pracowały w obozie gdzieś blisko grających. I czasem echo ją niosło. I człowiek na chwilę zatapiał się w melodii, zapominał. A później niektóre heftlingi, wracając z pracy na ausenie, popatrywały wrogo na muzyków, że tutaj grają, że życie w taki sposób chcą ocalić, choć szlachetniej byłoby odmówić. Szlachetniej! Każda by zamieniła kartoflisko na miejsce w orkiestrze, gdyby tylko umiała grać. Każdy chciał sobie kupić czas tak, jak potrafił.
Słucham o orkiestrze i łowię to nazwisko. Alma Rosé. Siostrzenica Gustava Mahlera. I ona tutaj. Być może cały świat musi przejść przez obóz.
Alina, której nie brakuje pokarmu i która bez słowa sprzeciwu karmi cudze dzieci, nadal zbiera różne informacje, jak gdyby chciała się możliwie najdokładniej zorientować w sytuacji. Twierdzi, że dzięki temu będziemy w stanie przewidzieć, czego się spodziewać. Niby więc mówi się o strachu Niemców, łagodniejszym traktowaniu więźniów i końcu wojny, a z drugiej strony – dziś w obozie głównym ma się odbyć egzekucja. Zabijają więc dalej, tyle że teoretycznie w majestacie prawa i po wydaniu wyroku. A wiadomo przecież, że prawo można w razie potrzeby zmienić i dopasować do czyichś potrzeb.
Dziś zginie Rudolf Friemel. Trzy miesiące temu próbował uciec z obozu, ale złapano go i wtrącono do bunkra w bloku 11. Jest Austriakiem, ponoć komunistą, który walczył w hiszpańskiej wojnie domowej, w międzynarodowych oddziałach komunistycznych. Dziewczyny sporo o nim wiedzą, bo w obozie do tej pory mówi się o szczególnym wydarzeniu związanym z jego osobą. Otóż w wyniku starań rodziny Himmler wydał zgodę na ślub Friemla z jego hiszpańską narzeczoną. Tu, w obozie. Ślub rzeczywiście się odbył, przyjechała Hiszpanka, podobno bardzo piękna; po uroczystości młoda para udała się do obozowego fotografa na pamiątkowe zdjęcia, a później na blok 24, by spędzić tam noc poślubną. Friemla spotkało więc w tym strasznym miejscu wielkie, niewiarygodne szczęście. Dlaczego zaryzykował ucieczkę? Wiedział przecież, jaka kara spotyka uciekinierów. Gdzie jest teraz jego piękna Hiszpanka i czy wie, że to się stanie dzisiaj?
•
Odszedł. To się stało podczas wieczornego apelu. Zaprowadzono go pod szubienicę, bosego, ubranego w ślubną koszulę, na której więźniarki wyhaftowały róże. Na sztubę położniczą wieści przychodzą późną nocą. Ktoś mówi, że zachowało się to ich ślubne zdjęcie zrobione w Erkennungsdienst. Ktoś ma je ukryć i ocalić od zniszczenia, a później może się uda przekazać rodzinie.
Mama słucha naszych szeptów w absolutnym milczeniu, ale nagle podnosi głowę, rozgląda się dookoła i mówi, że trzeba mieć nadzieję. Może to już ostatnia publiczna egzekucja w tym miejscu. Pojutrze zacznie się nowy rok.