Читать книгу Położna z Auschwitz - Magdalena Knedler - Страница 7
ОглавлениеI I I
Rozdział
Listopad 1944
w
Mama, przed
Łódź
Była trochę zdyszana, ale poza tym całkiem spokojna. Spieszyła się – zawsze spieszyła się do porodu, bo to był proces nieprzewidywalny, za każdym razem należało się spodziewać jakichś komplikacji, w ogóle czegoś, czego nie można z góry zaplanować. Nie wiadomo, jakie kto miał zamiary tam, wyżej. Modliła się zawsze, przed pracą, w trakcie i po, w przyjściu na świat każdego dziecka widziała małe Boże Narodzenie. A jednak tego, co Bóg przewidział dla człowieka, nie była w stanie odgadnąć. Łączyła więc swoją ludzką organiczną siłę, swoje umiejętności i zaangażowanie z prośbą kierowaną do nieba. Nic więcej zrobić nie mogła.
Tym razem wezwano ją w środku nocy. Zerwała się z łóżka i mechanicznie sięgnęła po ubranie. Bronek coś mamrotał, całkiem zaspany. Nie robił jej wymówek. Z początku z przerażeniem patrzył, jak rzuca się w wir pracy i jak rzadko bywa w domu. Nie miała już czasu, by każdego dnia żegnać go w progu i witać obiadem. Nie zawsze miała nawet czas, by samej coś zjeść. A jednak musiał przyznać, że ich rodzinne gniazdo nadal było szczelne i bezpieczne, nadal była w nim miłość i szacunek. Za to w oczach Stanisławy pojawił się błysk, którego Bronek dawniej nie widział. Wiedział, że chodzi o jej wielką pasję i spełnianie marzeń. O inny rodzaj miłości, w której teraz mogła się realizować. Tylko to nocne wstawanie…
Stanisława przygładziła sukienkę i przeczesała dłonią włosy. Były krótkie i jasne, układały się naturalnie, więc nie miała obaw, że wygląda jak czupiradło. Noc czy dzień, człowiek musi trzymać poziom. Dalej płaszcz, kapelusz, torba, z którą zawsze wychodziła do pracy. I biegiem.
Kobieta ciężkim krokiem chodziła po pokoju, od ściany do ściany, coraz bardziej przygarbiona i cierpiąca. Na widok Stanisławy westchnęła z ulgą.
– Pani Leszczyńska, jak to dobrze! Coś jest chyba nie tak. Na pewno! Niemożliwe przecież, żeby to tak bolało! Człowiek tego nie zniesie!
Stanisława dyskretnie się przeżegnała. Jak teraz boli, to co będzie za kilka godzin? Kobieta była niska i szczupła. Ciążowy brzuch zdawał się nie pasować do jej ciała, wyglądał jak wielka piłka przyczepiona do drobnej figurki. Do tego dama. Zamożna, nawykła do wygód i luksusów. Żona niemieckiego finansisty. Także Niemka. Po polsku mówiła doskonale, ale w jej głosie słychać było obcy, twardy akcent. Włosy miała w nieładzie, potargane, twarz czerwoną z wysiłku. Najbliższe godziny nie będą dla niej łatwe.
– Pani Leszczyńska – odezwała się znowu kobieta między jednym stęknięciem a drugim. – Pani zawsze tak pięknie wygląda. A to przecież dobrze po północy. Pani się w ogóle nie kładła?
Stanisława wzruszyła tylko ramionami i lekko się uśmiechnęła. Kładła, nie kładła, co za różnica. Teraz zamieniła się w dyrygenta, maestra, kazała się kobiecie położyć, zbadała ją i najdelikatniej, jak umiała, przekazała informację, że rozwarcie jeszcze małe i że długa droga przed nimi. Niemka zacisnęła zęby. Pomyślała o rozlewającym się w jej wnętrzu bólu i wolała nie wyobrażać sobie tego, co nadejdzie. Stanisława przypomniała sobie chwile, w których ona sama odczuwała pierwsze skurcze. Teraz miała już czwórkę dzieci. Trzech synów i córkę. Radość, ale i źródło wiecznego niepokoju. Córka chorowała na serce, u jednego z synów podejrzewano ropień podprzeponowy i mówiono coś o koniecznej operacji. Tutaj mogła odpocząć od trosk. Tu była tylko przyszła matka i jeszcze nienarodzone dziecko, któremu należało ułatwić przyjście na świat.
Niemka pociła się i jęczała. Stanisława przyniosła grzebień, uczesała jej włosy i zaplotła warkocze. Były wilgotne i przez to zdawały się cienkie jak mysie ogonki. Kobieta przypominała teraz małą, zagubioną dziewczynkę, nienawykłą do znoszenia cierpienia i ogarniętą strachem przed przyszłością. Wreszcie nieco się uspokoiła. Odetchnęła ciężko, poprosiła, by jej dać wody do picia.
– Pani Leszczyńska… a czy pani do Żydów też chodzi? Mówią, że tak i że nawet czasem do bożnicy. Ale czy pani też tam porody u Żydów odbiera?
– Odbieram. Czy to dla pani jakiś problem? – zapytała cicho.
– Nie… dla mnie żaden. Ale przyjaciółkę mam… z Berlina… i ona powiedziała, żebym po panią… nie posyłała. Że pani jest skażona.
Stanisława zwilżyła szmatkę i położyła Niemce na czole. Wiedziała, że już niedługo na świecie pojawi się nowy człowiek. Starała się skupić i wyciszyć. I jak zwykle modlić. Ale słowa Niemki wciąż odbijały się echem w jej głowie. Był rok trzydziesty piąty. Słyszała o tym, co działo się w Niemczech, jak tam teraz traktowano Żydów. I w Polsce, także w Łodzi, zdarzały się konflikty, i tutaj padały słowa oraz dokonywano czynów, za które – jako Polka – Stanisława się wstydziła. Uważała, że wszyscy powinni żyć razem, w zgodzie, a to, w co kto wierzy, jaki ma kolor włosów i kształt nosa, nie ma żadnego znaczenia. Ale doniesienia o tworzonych w Berlinie gettach dla Żydów, o odbieraniu majątków i uniemożliwianiu wykonywania zawodu ją przerażały. A już zwłaszcza ustawy norymberskie z września tego roku. Nowy projekt, tak ochoczo przez Niemców zaakceptowany. Nie przez wszystkich, na pewno. Stanisława mocno wierzyła w to, że nie przez wszystkich. I obawiała się jednego. Że to się rozejdzie. Będzie jak choroba zakaźna.
Zaczął się poród i Niemka głośno krzyczała. Była dzielna, już nie mówiła, że nie da rady, że człowiek czegoś takiego nie zniesie. Obudził się w niej zew natury. Ona już była matką. Miała tę siłę, która przychodzi zawsze w chwili, kiedy zyskuje się świadomość swojej wrodzonej zdolności.
Malec płakał równie głośno, jak krzyczała jego matka. Był duży, różowy, zdrowy. Piękny.
Niemka także płakała. Złapała Stanisławę za rękę i mocno ją ścisnęła.
– Dziękuję pani. Bez pani to ja bym nigdy…
– Proszę teraz odpoczywać. Nic nie trzeba mówić.
Stanisława poinstruowała kobietę w kwestii pielęgnacji i karmienia synka, po czym spakowała się i przywitała w drzwiach z ojcem dziecka. On również jej dziękował, chciał wcisnąć w dłonie jakieś dodatkowe pieniądze „za trud”, ale odmówiła. Kiedy wyszła na korytarz, zawołał ją jeszcze i z uśmiechem zapytał:
– Pani Leszczyńska, a to tak ma być? Czy pani zgubiła?
Wskazał na jej stopy i dopiero teraz Stanisława zorientowała się, że przybiegła tu w jednym pantoflu.
•
W tym jednym pantoflu wracała później przez Łódź, która szykowała się ponownie do snu. W mieszkaniu Niemki spędziła prawie dwadzieścia godzin. Nic nie jadła i w ogóle nie spała. Czuła, jak ogarnia ją znużenie, powieki ciążą, krok spowalnia. Jeszcze chwila i będzie w domu. To już Bałuty. Nieobuta stopa osunęła się w kałużę i Stanisława poczuła przenikliwe zimno. Mąż Niemki chciał jej pożyczyć jakieś pantofle, ale nie chciała. Postanowiła, że dziś położy się od razu spać. Zazwyczaj tak nie potrafiła. Musiała coś jeszcze przed snem zrobić, coś wydziergać na drutach albo wyhaftować, coś ugotować albo sprzątnąć, wstawić kwiaty do wazonu albo przyciąć łodyżki. Tkwiło to w niej, ta wieczna potrzeba ruchu i działania. Musiała mieć zajęte ręce, inaczej wydawało się jej, że jest nieprzydatna.
Dziś jednak…
Poczuła mocne szarpnięcie i zatoczyła się do tyłu. Bosą stopą nadepnęła na ostry kamień i przeszył ją silny ból. Zmęczenie natychmiast minęło, dłoń instynktownie zacisnęła się na rączce torby. Ktoś chciał jej tę torbę wyrwać. Bała się, ale zerknęła na napastnika. Był wysoki, barczysty, bardzo silny. Powinna puścić torbę i uciekać, a jednak siłowała się z opryszkiem nadal, coraz energiczniej i z niezrozumiałą dla siebie zawziętością.
Nagle szarpanie ustało, oprych puścił torbę i Stanisława prawie się przewróciła. Ktoś ją podtrzymał i postawił prosto. Zobaczyła, że to Ślepy Maks, tutejszy bandzior, który przyszedł kiedyś do niej, by „obejrzeć sobie tę Leszczyńską”. Powiedział: „Bo pani tu bardziej znana jak ja. To, wiadomo, musiałem sprawdzić”. Nie rozumiała. Nie sądziła, że może o sobie mówić „znana”. A teraz Ślepy Maks swoją wielką łapą poprawiał jej przekrzywiony kapelusz. Nie wiedziała, co ją zaskoczyło bardziej: atak czy niespodziewana interwencja.
Obcy oprych uciekł, przegoniony przez kompanów Maksa. Sam Maks ukłonił się niezgrabnie i powiedział:
– Ja panią przepraszam, ale to jakiś nietutejszy. On musiał pani nie znać.
– Dziękuję – odparła, kiedy już bandzior upewnił się, że kapelusz Stanisławy tkwi na właściwym miejscu.
– Ja panią teraz do domu odprowadzę. A pantofelek? To też tamten wziął?
Stanisława spojrzała na swoją stopę w przemoczonej pończosze.
– Nie. To ja sama…
– Aha?
I wróciła do domu w asyście Ślepego Maksa.
•
W trzydziestym dziewiątym do jej drzwi znowu zapukała tamta delikatna Niemka. Przyprowadziła synka, czteroletniego uroczego chłopca. Mieszkanie Leszczyńskich w porównaniu z jej własnym było bardzo skromne, ale kobieta i tak zachwycała się stylowymi meblami, obrusami, serwetkami i firankami. A jeszcze bardziej, kiedy Stanisława wyznała, że zrobiła to wszystko własnoręcznie.
– Pani Leszczyńska! Pani to jest człowiek renesansu. A to?
Podeszła do stołu i delikatnie uniosła z blatu instrument.
– Cytra. Moje dzieci na niej grają.
– Naprawdę?
– Tak. I na pianinie. I dużo śpiewamy. Lubimy muzykę.
Niemka usiadła na krześle i spuściła głowę.
– Spodziewam się kolejnego dziecka.
– To wspaniale! Gratuluję. Chwileczkę, poczęstuję panią herbatą, albo może chociaż wody?
– Pani Stanisławo, proszę tu ze mną usiąść.
Stanisława posłusznie zajęła miejsce obok Niemki. Jej synek stał nieopodal i przyglądał się wiszącym na ścianie obrazkom i zdjęciom.
– Czy coś się stało? Ma pani kłopoty ze zdrowiem, boi się, że dziecko…
– Pani Stanisławo, czy zgodzi się pani poprowadzić poród?
Niemka pobladła i zacisnęła palce mocno na materiale spódnicy. Wyglądała jak człowiek, który przyszedł prosić o coś nielegalnego. I wtedy Stanisława sobie przypomniała, który jest rok i że Łódź zmieniła się w Litzmannstadt. W mieście mieszkało ponad sześćdziesiąt tysięcy Niemców i wielu z nich wyszło we wrześniu na ulice, by powitać Wehrmacht kwiatami. Czy i ona była wśród nich? Ta drobna blondynka?
Stanisława z trudem przełknęła ślinę.
– Oczywiście, że się zgodzę. Wykonywałam swoją pracę przed… przed wrześniem i będę ją wykonywać nadal, niezależnie od tego, kto mnie wezwie.
– Potrzebne będzie specjalne pozwolenie. Jestem Niemką. A pani Polką.
– Rozumiem.
– Dobrze więc. Bardzo się cieszę. Dziękuję. – Kobieta nerwowo wyrzucała z siebie słowa i nadal gniotła materiał spódnicy. Wreszcie wstała i dodała jeszcze: – Bardzo panią przepraszam, pani Stasiu.
– Za co?
– Za to. Za to, że teraz trzeba mieć pozwolenie.
Wyszła, zanim Stanisława zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.
My (ja), z Mamą i bez
Kolejna Polka w Paryżu. Tym razem ponoć dziennikarka, od razu odnalazła swoich i wzięła się za współtworzenie polskiej prasy na obczyźnie. Poznałam ją na wystawie, przedstawiła się, ale nie pamiętam jej imienia. Skupiłam się przede wszystkim na tym, że przed wojną mieszkała w Łodzi. Być może nieco zbyt natarczywie zaczęłam pytać o Bałuty, a później o Litzmannstadt i żydowskie getto. Nie poczuła się urażona, wręcz przeciwnie. Oczy jej rozbłysły i zaangażowała się w rozmowę. Wyglądała przy tym jak nagle podlany kwiat. Być może brakowało jej miasta, które dawniej znała i do którego nigdy nie wróciła. A może brakowało jej kogoś, kto także za czymś tęskni i jednocześnie nie próbuje tego ukryć.
Tęsknota i brak są u mnie widoczne, są widoczne w mojej sztuce. Ja i moja sztuka jesteśmy tęsknotą i brakiem. Dziennikarka powiedziała, że przywiozła ze sobą trochę starych łódzkich gazet i jeśli chcę, mogę je pożyczyć i przejrzeć. Pożyczyłam. Rozłożyłam je na podłodze w pracowni i usiłowałam zbudować z tekstów i fotografii dawną Łódź. Tę Łódź, w której mieszkała Mama. Wzięłam do ręki „Echo” z września trzydziestego piątego i przebiegłam wzrokiem nagłówki artykułów. „Nowa ustawa o żydach w Niemczech. Żydom nie wolno wywieszać flag państwowych ani zatrudniać kobiet-aryjek w swem mieszkaniu”. „Nowy wywiad z Mussolinim. Włochy nie boją się wojny”. Dalej – dwa wycięte artykuły, trudno powiedzieć, skąd pochodzą. „Zagadka rodziny Wasiaków”. „Żona czy dożywotni więzień? Mąż sznurami przywiązywał żonę do łóżka”. 1933, „Strajk w przemyśle włókienniczym. Akcja ma przebieg zupełnie spokojny. – Większość włókniarzy wczoraj pracowała. – Dlaczego związki nie czekały na wynik interwencji rządu”. Listopad 1936, „Echo”, „Masowy przemyt jaj i masła z Polski do Niemiec”, „Hołd ministra spraw zagranicznych Rumunii u trumny Marszałka Józefa Piłsudskiego”, „Pierwsza ofiara ślizgawki. Chłopiec utonął w rzeczce”.
Czy w domu Mamy czytało się gazety? Czy jej mąż siadywał w fotelu i przeglądał najświeższą prasę, czy komentował głośno artykuły, czy rozmawiali o nich z Mamą? Wyobrażam sobie Mamę nad tymi nagłówkami, wyobrażam sobie, jak jej wzrok zatrzymuje się na jednym, konkretnym, o chłopcu, który utonął w rzeczce. Nie wiem, czy go faktycznie przeczytała, ale jestem pewna, że on właśnie obudziłby w niej największe zainteresowanie i najgłębszy żal. Zareagowałaby na krzywdę dziecka. Przenoszę się do jej Łodzi, widzę ją przed i po. Położną z Bałut, która biega od pacjentki do pacjentki, zapominając o zmęczeniu, i tę drugą – położną z Birkenau. Być może i ona odczuwa to pęknięcie, to podzielenie życia na przedwojenne i powojenne, tę szczelinę, którą teraz usiłuję przedstawić w formie płaskorzeźby i w której próbuję pomieścić nas z czasu wojny. Myślę jednak, że Mama znalazła sposób na ciągłość. Dzięki miłości – do swoich synów i córki, do swojej pracy, do ludzi, do dzieci, które witała na świecie i dawniej, i w obozie, i które wita teraz. Myślę, że skupia się na tym, co pewne i stałe, co nigdy nie mija. I wiem, że poza nią niewielu to potrafi.
•
Oddycham paryskim marcem. Poruszam się między obrazami i formami, barwami i dźwiękami. Ja sama także jestem obrazem, formą, kształtem i dźwiękiem. Mam już pięćdziesiąt trzy lata, ale nadal chcę być młoda. Noszę szerokie spodnie i bluzki w kwiaty jak dzisiejsza hippisowska młodzież. Włosy farbuję na głęboki brąz. Po wojnie postanowiłam, że nie będę już dłużej blondynką, lecz siwowłosą starszą panią także być nie zamierzam. Trzymam się prosto, choć plecy bolą mnie po długich godzinach rzeźbienia. Noszę okulary, ale teraz to modne. Pudruję twarz i maluję usta na czerwono. Dziś jest chłodno, więc wkładam ciepły płaszcz w kratę, za kolano, z paskiem i dużymi kieszeniami. Pasuje do szerokich spodni, lecz nie pasuje do kwiecistej bluzki. Na szczęście nie widać jej, kiedy się zapinam. Jeszcze kapelusz. Myślę, że wyglądam śmiesznie lub żałośnie. Jak karykatura młodości. Nie chodzi o to, by się postarzać i nosić babcine sweterki, ale o to, by się nie oszukiwać. Nie jestem dwudziestoletnią hippiską, buntowniczką, która pali skręty, krzyczy o wolnej miłości, obaleniu rządów i życiu we wspólnotach. Nie jestem też jedną z tych ułożonych młodych kobiet z tradycyjnych domów, które noszą czyste białe pantofelki i spinają włosy w schludne koczki, i wprawdzie studiują, ale tylko dla własnej satysfakcji, bo po ślubie i tak nie pójdą do pracy. Hippiskę rozumiem jednak lepiej z uwagi na to jedno hasło: Make love not war. Trudno się nie zgodzić. Wojna w Wietnamie wciąż trwa, a w Paryżu powietrze aż wibruje od skumulowanej złej energii. Mówią, że wybuchnie rewolucja, że na ulice wyjdą robotnicy i studencka młodzież. Że sytuacja dojrzała.
Na razie wchłaniam paryski marzec. Dzień jest wyjątkowo chłodny, trzęsę się z zimna i po krótkim namyśle wchodzę do Le Café de Flore. Siadam przy małym okrągłym stoliku, zamawiam kawę, popatruję na mężczyznę i kobietę pod ścianą, którzy właśnie zaczynają się całować. Ich sąsiad delikatnie się odwraca, uważnie studiuje gazetę. Może jest zgorszony, a może chce im dać więcej prywatności, odgrodzić od siebie, by poczuli się swobodniej. Ludzie wokół nie są tym widokiem szczególnie poruszeni. Przed wojną byliby. Jeszcze dwadzieścia lat temu także. Teraz jednak wszystko się zmienia, a ja nie jestem już młoda. Gdybym była i gdybym znalazła się tu z Adamem, przypominalibyśmy parę spod ściany. Zazdroszczę im. Gładkich twarzy i pocałunków, krótkich włosów, książek i zeszytów, którymi zarzucili stolik, wolności, tego, że urodzili się później ode mnie.
Piję kawę i zastanawiam się nad zagadnieniem pamięci. Dawniej chciałam sfotografować pamięć, a teraz chciałabym umieć ją wyrzeźbić. Myślę, że wszystko może się sprowadzać do tworzywa. Trzeba wybrać odpowiedni surowiec. Jest jednak wiele rodzajów pamięci – te, które zasługują na marmur, granit, spiż, na odlew z brązu i poliuretanu, na gips, akryl, plastik, magmowatą asfaltową masę. I jeszcze kształt. A raczej – wiele. Kształty pamięci wciąż się mnożą, przeobrażają i wprawiają człowieka w dezorientację. Wiem, że należy pamiętać, ale nie wiem jak. Być może właściwa forma dla Pamięci to instalacja utworzona z setek sit o różnej gęstości. Czasem szczelna, a czasem dziurawa.
Przetrwałam. W obozie myślałam, że jeśli wyjdę na wolność, z zapałem i zachłannością rzucę się na życie. I próbowałam. Nadal próbuję. Jest we mnie sprzeczność. Z jednej strony pierwotny, dziecięcy zachwyt światem, który się odrodził i który odzyskałam, a z drugiej tkwiąca gdzieś głęboko, może w sercu, zadra, która nie pozwala niczym cieszyć się w pełni. Zadra lub okruszyna lodu. Utkwiła w sercach nas wszystkich, tyle że u niektórych się stopiła, a u innych stwardniała. Nie wiem, jak pamiętać i czy mam prawo do dzielenia się osobistymi doświadczeniami. Czy nasze doświadczenie nie powinno być jedno, zbiorowe i niepodzielne. Tyle że tak się nie da. Opowieść o przeszłości to zawsze zbiór osobistych przeżyć. Indywidualna perspektywa. Nie istnieje jedna właściwa historia obozu, rewiru, sztuby położniczej, Mamy. Jest ich wiele, tak jak wiele jest nieokreślonych form pamięci, której nie da się sfotografować i wyrzeźbić. Tę opowiadam ja. Póki co – samej sobie. Trzeba opowiedzieć coś samemu sobie, by móc to później przekazać innym.
Nie wiem, czy mam prawo do traumy. Czy mogę mówić, że śni mi się obóz i że od tego snu nie mogę się uwolnić. Albo że nie umiem zasnąć w ciszy, bo na bloku obowiązywała w nocy Lagerruhe i słychać było wtedy tylko stłumione szepty i brzęczenie drutów pod napięciem. Czasem ktoś na te druty szedł, a do brzęczenia dołączały się krzyk i strzał. Boję się ciszy. Wieczorami zawsze słucham muzyki, głośno śpiewam, mówię sama do siebie, otwieram szerzej okno, z którego roztacza się widok na ruchliwy bulwar, i chłonę dźwięki, słyszę w nich dobre i złe emocje, słyszę w nich życie. Okna nigdy całkiem nie zamykam, zostawiam je uchylone nawet zimą, muszę słyszeć głosy, kroki na chodniku, samochody, czyjś pijacki śpiew nad ranem, śmiech, płacz, wyznania miłosne i awantury. Wszystko, tylko nie Lagerruhe. Tylko nie brzęczenie drutów.
Czy mogę mówić, że utraciłam młodość na wojnie i dlatego teraz na próżno próbuję ją odtworzyć? Czym jest moje pięć miesięcy w obozie w porównaniu z kilkunastoma miesiącami, w porównaniu z latami? Czym jest moje leżenie na sztubie położniczej, odganianie szczurów, targanie kotła z kaszą, przygotowywanie się do porodu i wreszcie poród, a to wszystko w strachu i wobec niepewności jutra, w porównaniu z wyniszczającą pracą w komandach zewnętrznych, w polu i fabrykach, w trupiarni? Jak pamiętają obóz kobiety, na których przeprowadzano eksperymenty medyczne? Dziewczyny z bloku 30, o których mi opowiadano, ale których nigdy nie poznałam? Ile obozu widziałam ze swojego miejsca? Czy mam prawo do gniewu i żalu?
Jak pamiętać?
Jak pamięta Mama?
Napisałam do koleżanki w Polsce list, w którym poprosiłam, by dowiedziała się czegoś o Mamie. Przyszła odpowiedź i przeczytałam, że Mama pracowała po obozie jako położna, a teraz jest na emeryturze. Nigdy się na nic nie skarżyła, do nikogo nie miała pretensji. Cieszyła się życiem, wspierała dzieci, by mogły skończyć studia. Kochała swoją pracę, przyjmowała porody, wyciągała ręce po nowe życie. Łączniczka między dwoma światami. Nadal taka jest. Pogodna. Ufająca Bogu. Jej raport ukazał się późno, bo choć z jednej strony chciała go wykrzyczeć, z drugiej bała się, że skłoni to ludzi do nienawiści i obwiniania. Cała ona. Tak właśnie myślałam. Wydaje mi się, że nienawiści bała się i boi nadal najbardziej jako tej najstraszniejszej niszczącej siły.
Jej mąż, o którym mówiła z błyskiem w oku, nie przeżył. Zginął w powstańczej Warszawie. Był tam, gdzie ja. Może się nawet minęliśmy.
•
Jedna z dziewczyn przynosi mi gryps. Wcześniej dostałam gryps tylko raz, ten o zakopanych fotografiach. Rozwijam go dyskretnie i robi mi się gorąco. Na maleńkim świstku papieru napisano:
Jakiż to był zimny pocałunek! Uczuł lód aż w głębi serca, które – jak wiemy – już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło bardzo prędko i zrobiło mu się lepiej. Nie czuł już wcale zimna*.
Zaciskam w dłoni gryps. Wiem, że nigdy nie zdołam go podrzeć, że jeśli coś się teraz wydarzy, to będzie ostatnia pamiątka. Poznałam charakter pisma, poznałam cytat. Pochodzi z Królowej Śniegu. Lubiliśmy tę baśń, czytywaliśmy ją sobie czasem na głos, a później prowadziliśmy długie dyskusje o drobince śniegu w sercu Kaja. O zlodowaceniu tego serca, o uczuciu przerażającego, morderczego zimna, do którego można się przyzwyczaić. I zapomnieć o wszystkim, co się wcześniej ceniło. O wyznawanych wartościach i ukochanych osobach. O tym, że się w ogóle kochało ludzi. Adam powiedział mi tuż przed powstaniem, że tak sobie ich wyobraża. Tamtych z drugiej strony. Nie tyle Niemców, ile w ogóle ludzi podporządkowanych ideologii, która wyklucza. Oni również musieli to przez chwilę poczuć, musiało im się zdawać, że umierają. Ale to minęło. I zrobiło im się lepiej.
Dziewczyna, która przyniosła gryps, podchodzi do mnie znowu i mówi:
– Coś jeszcze muszę ci przekazać.
Odciąga mnie w głąb baraku i szepcze do ucha:
– Tego lepiej było nigdzie nie zapisywać. Wysłali go do Monowitz. Żyje albo żył jeszcze, kiedy stąd wyjeżdżał. Nawiązał kontakt ze Służbą Rozpoznawczą. To on zasugerował, byś była jedną z osób, które się dowiedzą o zakopanych zdjęciach.
Dziewczyna odsuwa się ode mnie, odwraca i odchodzi. Czuję silny ból w klatce piersiowej.
Żyje.
Żyje!
Żył jeszcze, kiedy stąd wyjeżdżał.
Chciałam go zobaczyć, ale nie wiedziałam, jak się do tego zabrać. Kogo pytać, o co się postarać. Nie rozumiem obozowego życia, nie umiem kombinować i organizować, nie jestem sprytna i dość odważna. Nie potrafiłabym się włączyć w tutejszy ruch oporu, walczyć i ryzykować. Nigdy tak naprawdę nie umiałam walczyć i ryzykować. Tylko mi się przez chwilę zdawało. W Powstaniu zresztą było zupełnie inaczej – na własnym gruncie, jawnie i głośno, wśród ludzi zarażonych tym samym entuzjazmem. Tutaj trudno o entuzjazm i wiarę w wolność. Chodzi bardziej o to, by przekazywać informacje na zewnątrz i pozyskiwać stamtąd rzeczy najpilniejszej potrzeby.
Coś mi nagle przychodzi do głowy. Odnajduję dziewczynę, która przyniosła gryps, i odciągam ją na powrót w głąb baraku.
– Czy oni przesyłają zdjęcia na zewnątrz?
Rozgląda się nerwowo. Użyłam słowa „oni”, bo nie wiem właściwie, kto miałby to robić. Czy więźniowie ze Służby Rozpoznawczej, czy ruch oporu, czy jakieś inne komórki. Nic nie wiem.
Patrzy mi w oczy i lekko kiwa głową. Jest profesjonalistką, nie wdaje się w rozmowę, niczego nie omawia. Odchodzi, żebym przypadkiem nie zaczęła o nic wypytywać. A zatem wysyłają zdjęcia na zewnątrz. Gdyby Adama nie wysłali do Monowitz, on także by się w to zaangażował. Znalazłby sposób. Może jeszcze znajdzie. Nie wiem, czy tego chcę, czy nie wolałabym, by nic nie robił, by tylko czekał jak ja. Obserwował, słuchał, zapamiętywał. A później mnie odnalazł.
•
Na sztubie położniczej wszystkie jesteśmy w podobnej sytuacji. Jesteśmy matkami próbującymi się odnaleźć w nowej roli. Każda z nas skupiona jest na dziecku, które ma przyjść na świat albo już przyszło i teraz je trzeba wykarmić, lub też na dziecku, którego już nie ma. Alina miała rację, wstrzymano akcję gazowania, nikt też jak dotąd nie przyszedł, by uśmiercić dwoje żydowskich noworodków, które Mama powitała wczoraj na świecie. Jeden ssie teraz pierś matki, a drugi głośno płacze z głodu. Widzę tę scenę chyba po raz setny. Powtarza się wciąż od nowa i od nowa i najbardziej boję się przyzwyczaić. Mama boi się nienawiści, ja przyzwyczajenia. Skręca mnie w żołądku na myśl, że pewnego dnia obudzę się, zobaczę, jak jedna matka błaga drugą, by ta nakarmiła jej dziecko, i nie tylko nie poczuję nic, ale i pomyślę, że mogłyby dać spokój. To też broń, którą w nas wycelowali. Sposób, by nas zniszczyć. Jeśli stąd wyjdziemy, to jacy? Czy będziemy w stanie poczuć w sobie dawną wrażliwość?
„Zdawało mu się, że umiera, ale to minęło bardzo prędko i zrobiło mu się lepiej”.
Alina patrzy na matkę karmiącą i matkę, która płacze razem z głodującym dzieckiem. Zaciska wargi.
– Wcześniej nigdy bym nie pomyślała, że można tego chcieć. Nigdy nie rozumiałam. Wiem, że kiedyś zatrudniało się mamki, jeszcze tuż przed wojną, jeśli kobieta sama nie chciała lub nie mogła karmić. Ale ja nie rozumiałam. Myślałam, że byłabym zazdrosna o moje dziecko, które pije mleko z obcej piersi i przez to tamta staje się także w pewnym sensie jego matką. Karmicielką. Prawda?
Przyznaję jej rację, bo odkąd pojawiłam się na naszej sztubie, myślę o tym każdego dnia. Kim jest dla dziecka kobieta, która je karmi? Kim jest matka, która wykarmić nie może?
– A teraz? Co będzie, jeśli i ja nie dam rady? Niemcy boją się, że przegrają wojnę, więc widzisz, nawet dzisiaj trochę więcej mleka przysłali. Ale co to jest za mleko? Prawie skisłe, niedobre. Dziecko po czymś takim będzie miało brzuch jak balon. Zatruje się i umrze.
– To się już tutaj zdarzało – mówię cicho.
Alina nie odpowiada. Dotyka swojego wielkiego brzucha, minę ma wciąż zaciętą. Ona także wie, że coś jest nie tak i że powinna już urodzić.
Odzywa się dopiero po dłuższej chwili.
– Niedługo się zacznie. Będziesz przy tym? Możesz mi opowiedzieć o Królowej Śniegu.
– Podczas porodu?
– Tak. Boję się bólu. Zawsze się bałam.
Nalewają kaszę, więc Alina odchodzi ze swoją miską w stronę kotła. „Przy tym”. Z jednej strony mówi o zazdrości o inną matkę, która miałaby karmić jej dziecko, a z drugiej określa poród w sposób całkowicie odarty z emocji. Jest chłodna i oschła, ale wiem, że jej serce nie zamarzło. Płakała w nocy. Nie pocieszałam jej, bo nie byłam pewna, czyby tego chciała. Teraz trochę żałuję.
•
Dzieci żydowskie nadal żyją, matka, która ma pokarm, karmi też dziecko tej drugiej kobiety, ale krócej, co widzę dobrze i pewnie nie tylko ja. Martwi się, że pokarmu nie starczy dla jej dziecka, z drugiej strony nie potrafi odmówić pomocy. Dzieje się przy tym dziwna rzecz, bo kobieta uśmiecha się pewnego razu do nie swojego dziecka. Gładzi je po policzku, śpiewa mu cicho piosenkę w jidysz. Mam wrażenie, że jaśnieje.
– Miałam przed wojną więcej dzieci – odzywa się do tej drugiej, bez pokarmu. Wysławia się teraz po polsku, ale z twardym akcentem. – Troje. Odesłałam je do krewnych na wieś i odtąd słuch po nich zaginął. Po całej trójce. Najmłodsze miało pięć lat. Męża tutaj od razu popędzili do gazu, esesman pokazał laską na lewo, tylko tyle zdążyłam zobaczyć. I ja tak sama z brzuchem zostałam. Z tymi pytaniami, co z resztą dzieciaczków się stało. I nie wiem, co to będzie z nami, czy tutaj, czy jak wyjdziemy. Ja z tym maleństwem. Sama. Dom daleko albo i już go nawet nie ma. Pomoże nam kto, jak pani myśli?
Druga matka nic nie odpowiada. Jest blada i ledwo stoi. Podchodzi do niej Mama, mówi, że nie powinna tak długo stać, że może odejść na chwilę, położyć się i odpocząć, i dopiero wtedy wrócić po już nakarmione dziecko. Druga matka kręci głową i splata chude ramiona na klatce piersiowej. Widzę, że nie ma zamiaru odejść. Zbyt ją zmartwiła więź rodząca się między jej dzieckiem a obcą kobietą. Właśnie o tym mówiła Alina.
Mama wyrasta obok mnie, spoglądam w bok i widzę czubek jej głowy. Jest ode mnie sporo niższa. Patrzy na kobietę bez pokarmu, która tkwi na swoim miejscu, coraz bardziej zbolała i zrozpaczona, ale nieruchoma. Nie wyrywa dziecka, nie każe tamtej przestać karmić. Trzęsie się tylko, może z zimna, może z bólu. Mama zbliża się do niej, pociera jej ramiona, bije ją pięścią w plecy, by pobudzić krążenie i rozgrzać ciało. Karmienie dobiega końca. Kobieta odbiera swoje dziecko, patrzy na nie przez chwilę, pokazuje Mamie. A później zwraca się do tej, która je uratowała od głodu, i mówi nieco sztucznie, ale wyraźnie i głośno:
– Dziękuję.
Mama głaszcze dziecko po główce. Jest spokojna i opanowana, nic jej w tej scenie nie zaskoczyło.
Ponad głosy kobiet wybija się krzyk Aliny. Zaczęła. Biegnę więc do niej, bo przecież obiecałam, że przy tym będę. Mama znowu zmienia się w dyrygenta, mówi Alinie, jak ma się położyć, uspokaja ją, a mnie wydaje dyspozycje. Pierwszy raz będę asystować przy porodzie. Wcześniej tylko się im przyglądałam, ale teraz jestem tak blisko, że bliżej już nie można. Mój brzuch też mocno mi ciąży, jednak mimo to ruszam się wciąż z dużą zwinnością. Mama uśmiecha się do mnie, posyła mi pokrzepiające spojrzenie. Biorę głęboki wdech. Jej spokój jest dla mnie nieosiągalny, ale próbuję się opanować i być pomocna. Alina naprawdę źle znosi ból. Pochylam się i zaczynam opowieść.
– Na początku było czarodziejskie zwierciadło. Jeden złośliwy czarodziej uwielbiał uprzykrzać ludziom życie i przedstawiać każdą rzecz i zdarzenie z jak najgorszej strony. Pewnego dnia wymyślił szczególne zwierciadło, które wszystko ukazywało w fałszywy sposób. Rzeczy piękne wyglądały w nim szkaradnie, wykrzywione i zniekształcone. Rzeczy złe za to widać w nim było doskonale…
•
Asystowałam przy narodzinach dziecka Aliny z zaangażowaniem i fascynacją. Myślałam o wszechpotężnej Naturze, która dla mnie zawsze była jedynym Bogiem, o kobiecym ciele – najbardziej tajemniczym zjawisku na świecie – i byłam pewna, że jeśli przetrwam, właśnie na nim się skupię. Uczynię z niego przedmiot swojej sztuki.
Jak większość rzeźbiarzy podziwiam Michała Anioła i staram się od niego uczyć. Analizuję nie tylko rzeźby, lecz i malowidła. W kaplicy Sykstyńskiej byłam tylko raz, ale później udało mi się zdobyć zdjęcia, które ukazują freski z bliska i umożliwiają analizowanie detali. Kiedy chodziłam po kaplicy z zadartą głową, patrzyłam na malowidła jak na całość. Miałam wprawdzie lornetkę, lecz nie zwracałam uwagi na szczegóły, niczego też nie odnosiłam do siebie, swojej przeszłości i ludzi, których poznałam. Nad zdjęciami było inaczej. Zobaczyłam coś, czego nie widziałam, przemierzając kaplicę z zadartą do góry głową. Zobaczyłam fascynację Michała Anioła matkami. Są wszędzie i stanowią przeważnie centralne figury kompozycji. To na nich skupia się wzrok innych postaci, to do nich lgną inne postaci, wyciągają dłonie, obejmują je. Pramatka Ewa obecna jest już w zamysłach Boga, kiedy stwarza On Adama, zyskała też swoją własną, dużą scenę, Stworzenie Ewy, w której znajduje się na wprost wielkiego Kreatora, z szeroko otwartymi oczyma, być może jeszcze niewidzącymi, a może już zdolnymi do patrzenia. Matki u Michała Anioła są silne, o mocnych sylwetkach, imponujące, odważne, potężne. To wokół nich organizuje się cała przestrzeń.
Największe wrażenie zrobił na mnie fresk Przodkowie Chrystusa: Salomon. Tyle że to nie Salomon jest głównym bohaterem tego malowidła. To zwykła, codzienna scena, w której nadrzędną postacią zostaje ponownie matka. Matka, do której przytulają się dziecko i mąż, matka, która zajęta jest swoją pracą – krojeniem materiału. W dłoni trzyma duże nożyce. To właśnie na te dłonie wszyscy patrzą. Zręczne, pewne, silne, będące symbolem bezpieczeństwa i ukojenia, lecz także dostatku. To Salomonowa Pochwała dzielnej kobiety.
To Mama. Jej ręce nawykłe do pracy, jej ruchliwe palce. Dłonie wciąż czegoś szukające, nigdy puste. Córka Mamy opowiedziała mi raz, że u nich w domu też tak było. Nawet kiedy Mama wracała zmęczona do domu po wielu godzinach wytężonej pracy, nigdy nie kładła się od razu spać. Siadała jeszcze choć na chwilę w fotelu i brała do ręki robótkę. Haftowała i odbierała porody z jednakową zręcznością, jak prawdziwa artystka. Dzisiaj, choć bardzo tego nie chcę, jej obraz zaciera się w mojej pamięci. Jej twarz zlewa się z twarzą kobiety z fresku. A może jestem w błędzie? Może to na fresku widzę już teraz tylko Mamę?
Mama, przed
Małe niebo
Niekiedy wszystko wydawało się snem. Zwłaszcza gdy brakowało tego zwykłego, fizjologicznego snu, który pozwoliłby odpocząć umysłowi i ciału. Nie potrzebowała go wiele, potrafiła zwalczyć uczucie zmęczenia. Myślała jednak o rzeczach wartościowych i dobrych oraz o rzeczach brzydkich i złych, które widziała dookoła siebie, każdego dnia, w nieidealnej symbiozie. To wciąż w niej tkwiło, świat, który poznawała, rzeczywistość bez wygładzonych kantów, chropowata i szorstka, a na jej płaszczyźnie wyspy piękna. Płynęła ku nim. Wierzyła, że dobro zaczyna się w rodzinie i stamtąd idzie dalej.
Po powrocie z Warszawy bała się trochę, a jednocześnie z utęsknieniem wypatrywała nowych obowiązków. Postanowiła dążyć do ideału, swoją pracę wykonywać z całkowitym zaangażowaniem, a w domu urządzić dzieciom mały raj. Miejsce, do którego będą mogły wracać, jeśli nie osobiście, to chociaż we wspomnieniach. Źródłem siły człowieka jest zawsze dom rodzinny, bezpieczna przystań, kotwica. Człowiek bez kotwicy jest jak samotny okręt wystawiony na łaskę kapryśnych fal. Kiedy świat wali się w gruzy, trzeba mieć miejsce, do którego się ucieka, wewnętrzny azyl wypełniony dobrymi myślami. Każdy człowiek ma prawo móc kiedyś powiedzieć: „Była taka przestrzeń, którą zwałem domem. Byli tam ludzie, którzy mnie kochali”.
Wciąż czuła pulsującą podskórną energię, wciąż myślała o rzeczach, które jeszcze są do zrobienia. Zawsze coś było. Zawsze chciała coś zrobić. Choćby powieki opadały, jeszcze igła i nitka. Można się ukłuć w palec, ale to przecież nic nie szkodzi. Jej dłonie są silne. To dłonie pracującej kobiety, nawykłe do wysiłku, odporne na skaleczenia. Na obrusie wyhaftuje swoje ukochane kwiaty, a na imieniny męża zrobi rybę w galarecie. Tyle że słychać dzwonek do drzwi. Zaraz po nim niecierpliwe pukanie. Domownicy śpią, trzeba biec otworzyć, zanim się wszyscy obudzą. Gdzie drugi pantofel? Biegnie w jednym, już widzi tę twarz czerwoną z wysiłku, czający się w oczach niepokój. „Pani Leszczyńska, proszą panią do porodu”. Idzie. Kwiaty wyhaftuje, jak wróci.
Lubiła te chwile, kiedy wychodzili dokądś całą rodziną. Na przyjęcie do kogoś, do opery. Wkładała suknię z tafty, a później jej falbany szeleściły przyjemnie, kiedy lekkim krokiem biegała między synami, córką i mężem, poprawiając u każdego poszczególne elementy garderoby. U chłopców i męża krawaty. Robiła piękny, idealny węzeł. U córki duża kokarda na głowie. Dzieci ubrane na biało. To nic, że materiał szybko się pobrudzi. Uwielbiała biel, uważała, że dzieciom wyjątkowo ta barwa pasuje. Mąż w ciemnym garniturze, gładko ogolony. Ona sama czekała jeszcze, aż nagrzeje się lokówka, po czym zawijała na nią dwa kosmyki znad czoła. Zapalała zapałkę, gasiła, opuszką palca dotykała zwęglonej końcówki i lekko czerniła brwi. Bronek podarował jej piękną puderniczkę, więc obsypywała pudrem policzki, czoło i nos, a na koniec przygryzała wargi, by poczerwieniały. Byli gotowi do wyjścia.
Małe niebo. Sen o pięknie.
Josef, Herr Hauptsturmführer
Żydów ze Słowacji nie wolno skierować na lewo. Odgórny nakaz, świeżutki. Teraz nikogo już nie można skierować na lewo. Żydzi ze Słowacji idą więc na obóz, czy są tego warci, czy nie. Wszyscy, łącznie ze starcami i dziećmi. Wloką się na BIIe, tam gdzie akuszerka. Ucieszy się. Może już wie o zakazie. O każdym innym pomyślałby, że czuje satysfakcję, że triumfuje, ale nie akuszerka. Mówią o niej „mama”, „mutti”. Mutti więc tylko się cieszy. Jest wdzięczna. Pewnie Bogu, do którego się modli. Ona nie triumfuje i nie czuje się lepsza, bo zwyczajnie tego nie potrafi. Trudno stwierdzić, czy to przez jej rasowe wybrakowanie, czy może raczej duchową wyższość. Niewątpliwie jest w niej coś dziwnego. Josef wie, że ona nie umie go znienawidzić i dlatego tak trudno akuszerkę zdyscyplinować, ukarać za niewykonanie rozkazu.
Człowiek, pozostać człowiekiem, nie, nigdy, nie wolno zabijać dzieci. Ona i jej umiłowanie życia. Teraz ma. Swój prezent od losu. Choć przecież i ona musi przeczuwać, że raczej nigdy stąd nie wyjdzie.
Josef tłumi myśli o akuszerce i pozwala sobie pokarmić przez chwilę własną irytację. Nie wolno już wypisać na klatce piersiowej więźnia odpowiedniego skrótu, który w prosty sposób informuje, że to materiał do badań i nie należy go wrzucać do pieca. A przecież widok tylu ciał może powodować dezorientację. Nie, Josefowi nie wolno już zlecać wstrzykiwania dzieciom fenolu i doprowadzać do jednoczesnej śmierci bliźniąt. Jak więc ma kontynuować badania?
Zanim przyszedł rozkaz, zdążył przynajmniej wyłapać dwóch Żydów z likwidowanego łódzkiego getta. Ojciec był garbaty, a syn miał jedną nogę krótszą. Kiedy Josef kazał patologowi zająć się nimi, zobaczył w oczach lekarza błysk rezygnacji. Pomyślał pewnie, że jeszcze to. I co dalej? Nawet się nie domyślał. Josef kazał mu zbadać garb ojca i nogę syna. Przeprowadzić wywiad, wszystko dokładnie spisać. Później ojca i syna rozstrzelano w kotłowni, a patolog przystąpił do sekcji zwłok. Był zmęczony. Obaj byli. A jednak po sekcji Josefowi zależało, by wypreparować z nich szkielety i następnie przesłać je do muzeum antropologicznego w Berlinie. A8450 na jedną krótką chwilę zacisnął mocno zęby. Wziął głęboki wdech, po czym powoli wypuścił powietrze i powiedział, że najkrótszą i względnie prostą metodą oddzielenia mięśni od kości jest wygotowanie. Później kości trzeba zamoczyć w benzynie, by je wybielić. Josef przysłuchiwał się temu z dużym zainteresowaniem. Rzeczywiście, to logiczne. O takich rzeczach wie w zasadzie każda głupia kucharka.
– Gotowanie zatem – powiedział i oddalił się, nakazując węgierskiemu lekarzowi wrócić do swoich obowiązków.
Z zainteresowaniem czekał na efekty. Więzień lekarz musiał jakoś wykonać polecenie, znaleźć sposób na ugotowanie zwłok ojca i syna. I znalazł. Zorganizował skądś dwie żelazne beczki, zbudował na podwórzu krematorium duże palenisko i wykonał zadanie. Na oględziny poskładanych, gotowych szkieletów Josef przyprowadził kilku innych wysoko postawionych lekarzy SS. Oglądali je w skupieniu, zadowoleni, może nawet zachwyceni. Oceniali anomalie w budowie. Garb i krótszą nogę. Josef mówił, że to doskonały przykład fizycznej degeneracji Żydów. Że trzeba to pokazywać ludziom jako żywy dowód skarlenia i ostatecznego upadku długowiecznej rasy. Koledzy po fachu kiwali głowami. Pod ścianą stał patolog. Tym razem na jego twarzy widać było pogardę. Josef wiedział, o czym więzień myśli. Że to anomalia jak każda inna i nie ma się czym ekscytować, że może się przytrafić każdemu, niezależnie od rasy i narodowości, niezależnie od wykształcenia i stanu majątkowego. Na wszystko można jednak spojrzeć pod odpowiednim kątem. Wszystko można zasugerować. I Josef to właśnie robił. Mówił o degeneracji rasy i pokazywał dowód, a inni ten dowód akceptowali.
Nie wątpił, że patolog zapoznał się z tymi ludźmi, z ojcem i synem. Zadał im serię pytań, uciął sobie z nimi pogawędkę, wymienili spostrzeżenia na temat wojny, zwierzyli się sobie ze swoich wojennych przeżyć. Do niedawna te dwa szkielety miały dla niego imiona i nazwiska, twarze i głosy, przemyślenia i obawy. I przede wszystkim – własne historie. Linie życia. Teraz stał pod ścianą i patrzył na to, co ostatecznie zostaje z każdego człowieka. Czy gra jest rzeczywiście warta świeczki? Co powiedziałaby akuszerka?
Mama, teraz i wcześniej
Pozostać człowiekiem, zawsze.
– Słucham, niech pani mówi. Przy porodzie – ile dzieci i ile matek?
Milczała. Wiedziała, że ma na imię Josef, i zadawała sobie pytanie, co by się stało, gdyby się tak do niego zwróciła. Czy wreszcie wydałby na nią wyrok. Ktoś mu to imię nadał. Może matka. On też był kiedyś dzieckiem, urodził się nagi, ubrudzony krwią. Pił mleko z piersi, słuchał kołysanek i cieszył się z pierwszych zabawek. Śmiał się szczerze jak wszystkie dzieci. A może wcale nie, może ktoś go skrzywdził, może nigdy nie miał matki? Nie znała go. Wiedziała tylko, jak ma na imię. Patrzyła na lśniące cholewki jego butów i zastanawiała się nad momentem, w którym zaszła przemiana. A raczej procesem, bo przecież Josef nie stał się doktorem w jeden dzień. Musiał przejść własną drogę i dojść do własnych wniosków. Pod wpływem czego?
Podniosła wzrok i spojrzała na jego ładną twarz. Który to już raz stali tak naprzeciwko siebie, lekarz i położna, on, który kazał jej zabijać, i ona, która odmówiła? Uśmiechnął się. Miał białe zadbane zęby, z diastemą między górnymi jedynkami. Dodawała mu uroku. Kiedy się tak uśmiechał, zawsze na sekundę budziła się w niej nadzieja. Zawodził ją jednak. Raz za razem zawodził.
– Śmiało, proszę mówić. Ile dzieci zmarło, a ile matek? Ile zakażeń okołoporodowych? Niech pani mówi, czekam.
– Żadnych – odpowiedziała.
Podszedł do niej i splótł ramiona na piersi.
– Żadnych zakażeń okołoporodowych?
– Żadnych zakażeń, żadnych zgonów.
– Jak to? Co mi pani próbuje wmówić?
– Niczego nie próbuję wmówić. Informuję tylko, że na mojej sztubie położniczej nie umarło przy porodzie ani jedno dziecko i ani jedna matka. Bywa… bywa, że dzieci umierają później. Z głodu, brudu, chorób, zakażeń… Ale rodzą się żywe. Rodzą się po to, by żyć.
– Ależ to niemożliwe! Pani na pewno nie mówi prawdy! To się nie zdarza w najlepszych niemieckich klinikach mimo doskonałych warunków, wyspecjalizowanego sprzętu i wykwalifikowanego personelu, z najlepszymi niemieckimi lekarzami na czele! A tutaj przecież…
– A jednak mówię prawdę – odparła spokojnie.
Krążył teraz po pokoju jak niespokojna ćma, pobudzony, zaskoczony i zły. Usłyszał o niej, że wciąż dobrze sobie radzi; czeska więźniarka, lekarka, asystentka doktora, przychodziła na sztubę, by obserwować Stanisławę przy pracy, sporządzała notatki i szeroko otwierała oczy ze zdumienia. Zadawała pytania. Wreszcie – uczyła się. Doktor usłyszał też, że na sztubie dzieją się rzeczy niezwykłe, że ta mała kobieta ma w rękach przedziwną moc. Nie uwierzył. Musiał ją wezwać, zapytać. Bo to przecież obóz. Urządzony tak, by ludzie tutaj umierali, a nie rodzili się i żyli.
Ponownie przed nią stanął. Miał zaczerwienione policzki i krople potu na czole, które nieco psuły jego nieskazitelny, wymuskany wizerunek.
– Może pani odejść.
Odwróciła się powoli i noga za nogą powlekła przed siebie.
Pozostać człowiekiem. Tutaj to trudne i dla więźniów, i dla tych po drugiej stronie. Jedni muszą walczyć z rezygnacją i zobojętnieniem, podsycać głód wiedzy, głębokich przeżyć i miłości, pilnować, by myśli nie koncentrowały się tylko na jedzeniu, ogrzaniu się i fizycznym trwaniu. Drudzy już dawno przestali pilnować granic. Dotychczasowa bezkarność powodowała, że przekraczali je jedną za drugą, zuchwale, nie oglądając się na konsekwencje. Nie wyobrażali sobie, że w ogóle mogą być jakieś konsekwencje. I kiedy spotyka ich coś takiego jak przed chwilą doktora, nie wierzą. Nie wierzą, że ich system może puszczać w szwach, że coś może nad nimi triumfować. Że nie mają racji.
Doktor zaplanował dla tych dzieci śmierć, a one rodzą się żywe. Na przekór logice, nauce, warunkom, oczekiwaniom. I co teraz zrobi z tą informacją?
Pozostać człowiekiem.
Dość szybko zorientowała się, na jakich zasadach działa obóz i w kogo miał je przeistoczyć. Rozumiała to już wtedy, gdy jej drewniaki po raz pierwszy ugrzęzły w tutejszym błocie. Zachwiała się, usiłowała wyszarpnąć stopę, a później wydobyć z błota uwięziony w brei trep. Stała na jednej nodze jak bocian i machała rękami, by utrzymać równowagę. Jedną stopę wyszarpnęła, ale co z drugą? Mijały ją starsze więźniarki, jedna za drugą, niektóre spojrzały na nią przelotnie. Żadna nie pomogła. Wreszcie podbiegła któraś z zugangów, podała długi kij i Stanisława wydostała się z bagna. Ubłocona po kolana, zziębnięta, obróciła się wolno wokół własnej osi. Każdy dbał tu o siebie. Każdy żył w nieustającym pośpiechu, by zdążyć na apel, po ziółka, po zupę, do ustępu, znowu na apel, do baraku, do roboty, na spanie, po blankiet na list, napisać list, zorganizować coś, wymienić, raz na jakiś czas do umywalni, bo skoro już wpuścili, to chociaż na chwilę pod ten prysznic, pod tę lodowatą wodę, rozpuścić brud, bo nie wiadomo kiedy znowu. Praca dzień w dzień na pełnych obrotach wśród ponagleń i krzyków. Nie można na chwilę zwolnić, rozejrzeć się, pobyć samemu i pomyśleć. Każdy skupiony na sobie. Nie ma kiedy dojrzewać, nie ma kiedy zauważyć drugiego człowieka. Hodowla egoizmu. Budzenie woli przetrwania za wszelką cenę, niezależnie od kosztów. Spojrzała na żyjące jeszcze szkielety pod barakiem. Jeden kiwał się w przód i w tył, drugi zdzierał z trupa bluzkę, a materiał darł później na pasy i owijał sobie nimi głowę i stopy. Dalej stał jeszcze jeden, już obwieszony w taki sam sposób różnymi szmatami. Muzułmanki. Wyżebrać jedzenie, owinąć się w coś, oddychać. Stanisława z trudem przełknęła ślinę. Gardło miała suche i ściśnięte.
Pozostać człowiekiem…
Wtedy gdy dookoła słyszy się plugawe słowa i wyzwiska najgorszego rodzaju. Kiedy trzeba znosić rzeczy urągające ludzkiej godności. Zanim trafiła na sztubę położniczą, znosiła takich wiele. Nie tylko od strażniczek i blokowych, ale i od więźniarek. Bo i one się zmieniały. Słuchała, jak same sięgają po plugawe słowa, widziała, jak między sobą walczą, wiedziała, że niektóre młode dziewczyny zgłaszają się dobrowolnie do pufu w zamian za chleb i ubranie. Była świadkiem kradzieży oraz dramatycznej walki, by ukryć to, co się ma, i jak najdłużej zachować. Chomikowanie i kradzież, i tak w kółko. Bywały takie, które dzieliły się wszystkim, co miały, bywały takie, które dzieliły się rozsądnie, bywały takie, które nie dzieliły się niczym. Te, które nie dostawały paczek, zazdrościły tym, które dostawały. Te, które dostawały paczki skromne, zazdrościły tym, którym przysyłano więcej. Te, które nie znały niemieckiego, zazdrościły tym, które znały, bo niemiecki wiele spraw w obozie ułatwiał, poza tym nie trzeba się było prosić o tłumaczenie, o pomoc w pisaniu listów. Zazdrość przeistaczała się w tępą zawiść, złorzeczenia, a wreszcie w głębokie pragnienie, by każdy, absolutnie każdy miał w obozie jednakowo źle. Bo nawet tutaj istniała hierarchia. Stanisława patrzyła, jak w ludziach budzą się niskie instynkty, i zastanawiała się, ile trzeba przeżyć i znieść, by stać się właśnie takim. I co trzeba zrobić, by tego uniknąć. Czy w ogóle można. Rosło w niej współczucie, które odtąd nie opuszczało jej ani na chwilę. Myślała o Bogu. O tym, że zsyła na ludzi tyle, ile mogą znieść. Że nic nie dzieje się bez przyczyny. Nawet jeśli grzęznąc w obozowym błocie i patrząc na robiące pod siebie muzułmanki, nie sposób było w niczym dostrzec sensu i celowości.
Po raz pierwszy zwątpiła w tę celowość na kwarantannie.
– Aufstehen! Aufstehen!
Nie była śpiochem, ale nawet ona nie mogła rozkleić powiek, obudzić się, działać szybko jak automat, czego tutaj najwidoczniej od wszystkich oczekiwano. Poczuła gwałtowny ucisk w skroniach i przyspieszone bicie serca, otworzyła wreszcie oczy, poderwała się z posłania i grzmotnęła głową w pryczę piętro wyżej. A przecież była niska. Rozcierając czoło, szukała trepów, tak jak kiedyś, w dawnym życiu, wzywana w środku nocy do porodu, szukała pantofli.
– Zahlappel! Zahlappel! Wyłazić, stare cytryny, jazda, jazda! Wyłazić, cholery!
Przed blokiem noc, ciemno, gwiazdy. Zimno. Sylwia już kaszlała, nos miała czerwony. Stanisława stanęła za córką i zaczęła bić ją pięścią w plecy, by pobudzić krążenie. Nie wiedziała, że później będzie to powtarzać wielokrotnie. Część kobiet boso. Wszystkie zziębnięte, zmęczone i zalęknione. Ustawiono je piątkami.
– Która godzina? – pytał ktoś.
– Druga, może trzecia?
Naprawdę tak wcześnie? Wokół szepty. Kiedy pozwolą odejść? Kiedy będzie się można znowu położyć? Kiedy koniec? Najbardziej marzną nogi i głowa, uszy bolą aż po samą szyję, w skroniach i na czole ucisk. Swędzi w oskrzelach, kiedy człowiek próbuje oddychać. Liczenie. Wzdłuż piątek ustawionych blokami chodzą aufzejerki. Wolno. Więźniarki czekają na moment, w którym Niemki podejdą wreszcie do pulpitu, do którego podjedzie na rowerze esesman i przyjmie apel. Później odjedzie. Na rowery wsiądą także aufzejerki. Gwizdek, koniec apelu. Jeśli oczywiście wszystko się zgadza i nikogo nie trzeba szukać. Jeżeli trzeba, stoi się dłużej, czasem godzinami.
– Która teraz?
– Chyba koło szóstej.
Naprawdę, już szósta? A może dopiero? I na wizę. O świcie zimno, później za gorąco, bo kiedy słońce w zenicie, trudno o cień. Do zupy daleko. Baraki, latryny, blok 25 całkiem blisko. Nic zupełnie do roboty. Starsze więźniarki mówią, że każda jeszcze się zdąży napracować, ale ta bezczynność, to wystawanie na wizie wydawały się Stanisławie wyjątkowo dokuczliwe. Pytała więc, co jest gdzie. O dwudziestce piątce już słyszała.
– Zobaczysz zresztą przy najbliższej selekcji. Jak je pędzą na blok śmierci, nam akurat każą siedzieć w barakach, ale to się później widzi i tak. I słyszy. I wszystko jasne. Zresztą, kto wie? My pewnie też tam kiedyś trafimy. Albo na rewir, a później na stertę trupów pod rewirem i do któregoś domku tam z tyłu. Tak czy owak, cel zawsze ten sam.
Stanisława słuchała więc o domkach czerwonym i białym, a jedna starsza więźniarka uściśliła, że tam się teraz coś rozbudowuje, ale ona nie wie co. Jeśli jednak powstanie więcej takich domków, to pewnie i tutaj zrobią drugą Kanadę i Efekt. Po drugiej stronie torów trwają przecież prace, obóz się rozrasta. Jeśli zrobią, ktoś tam będzie musiał pracować, a to przecież dobra praca, pod dachem. I organizować można dużo łatwiej, nie trzeba przez tych z macierzystego. Wszystko byłoby tutaj, na miejscu. Bardzo wygodnie. Trzeba być dobrej myśli.
Dobrej myśli. Że powstaną kolejne domki i kolejne Kanady. Stanisława spojrzała na dymiący komin w oddali. Tylko tyle widziała, reszta budynku tonęła wśród zieleni. Jedna ze starszych więźniarek, która przyszła na wizę w celach handlowych, zerknęła w kierunku, w którym wciąż patrzyła Stanisława.
– Gałęzie powtykali w płot. Żebyśmy za wiele nie widziały. Zresztą stąd to i tak daleko – mruknęła i machnęła ręką.
Tajemnicze domki zasłania się zatem przed oczami więźniów. A w tamtym właśnie kierunku idzie wielu ludzi z rampy, tych kierowanych na lewo. Tak się przynajmniej Stanisławie wydawało. Wtedy po raz pierwszy poczuła ogarniające ją zwątpienie. Po co to wszystko? Gdzie tu sens?
Zanim została położną, maszerowały pewnego dnia, wszystkie zugangi z jej bloku, nago do sauny. Kazano im się rozbierać często, nago trzymano je na placu, nago trzymano po wyjściu z umywalni, przed inspekcją, podczas odwszenia baraków, nago trzymano przed wejściem do sauny i po wyjściu z niej. Latem, w roku przybycia Stanisławy do obozu, z okazji odwszenia kobiety stały na placu nago przez całą dobę. Miała im ta nagość zobojętnieć. Miały przestać odczuwać wstyd. Nie potrzebuję sukni. Nie potrzebuję niczego. Wszystko mi jedno, kto na mnie patrzy, kto mnie wskazuje palcem i kto się ze mnie śmieje. Czy piersi mam jędrne, czy nie, czy biodra zbyt szerokie, czy może za wąskie. Czy jestem piękna, czy brzydka. Nic mnie nie obchodzi, nawet ja sama siebie nic nie obchodzę.
Stanisława patrzyła, jak kobiety kulą się z zimna i jak drżą im sinofioletowe wargi, ale wstydu widziała w tym wszystkim coraz mniej. Myślała o Księdze Rodzaju, o stworzeniu świata, o Adamie i Ewie, doskonałych, nagich. O wstydzie, który w raju narodził się pod wpływem pierwszego grzechu. O różnicy między tą sytuacją a tamtą. Tutaj zabierano człowiekowi szatę i czyniono go nagim, ale nie przywracano mu pierwotnej, rajskiej czystości. Tak, wciąż pamiętała tamten marsz do sauny, marsz gołych więźniarek, łzy w oczach niektórych, a u innych zaciśnięte usta i napięte mięśnie. W myślach nuciła piosenkę, którą śpiewała synowi, kiedy trochę podrósł. Chciała, by wiedział, jaki los spotyka sieroty, dzieci bez rodziców, głodne, tęskniące za bezpieczeństwem i miłością.
Przez zagony, przez pole
idzie małe pacholę.
Wielki wicher, ulewa,
a to idzie i śpiewa…
Przy drodze do sauny pracowali więźniowie z obozu męskiego. Naprawiali coś. Stanisława już z daleka zobaczyła ich pasiaki. Kapo krzyczał, że idą nagusy, meine Damen, hier, hier, i wykonywał przy tym obsceniczne gesty, czytelne ruchy biodrami, oblizywał się i jęczał. Młode dziewczęta płakały, starsze kobiety odwracały wzrok. Więźniowie zaś, jak gdyby działali w porozumieniu, odwrócili się do więźniarek plecami. Kapo zdzielił jednego po łysej głowie, ale niczego to nie zmieniło, mężczyźni tkwili tak, aż przeszły wszystkie. Demonstracyjnie nie patrzyli. Było coś pokrzepiającego w tym spektaklu. Coś, co dawało nadzieję.
Pozostać człowiekiem.
Wtedy gdy komanda wychodzą do pracy za druty, a przed ambulatorium lub przed blokfirersztube między BIa i BIb gra orkiestra, bęben dyktuje rytm i kobiety kroczą w zamkniętym korowodzie między aufzejerką a postem, lewa, lewa, lewa, przez bramę lewą nogą, słuchajcie bębna, lewa, lewa, lewa! Wtedy gdy na sztubę położniczą przychodzi wieść, że Alma Rosé, dyrygentka orkiestry, najprawdopodobniej zażyła truciznę lub otruł ją ktoś inny, trudno stwierdzić. Był kwiecień, zaczynała się wiosna. Błoto coraz rzadsze, niebo coraz czystsze, latryny coraz bardziej śmierdzące. Na bloku 24 doktor Białówna opiekowała się inną lekarką – zarażoną tyfusem doktor Werkenthin, a ta zdrowiała na ciele, ale nie na duchu. I pewnego dnia, wykorzystując nieuwagę koleżanek, wyruszyła w swój ostatni marsz. Na druty. Stanisława, zajęta przy porodzie, zdążyła tylko zauważyć, jak z bloku wybiega więźniarka, doktor Tetmajerowa, jak krzyczy do wartownika, by nie strzelał, a później pędzi w stronę Werkenthin, jak wartownik jednak strzela, jak kobieta, choć trafiona, jeszcze chwyta za druty. Doktor Tetmajerowa mówiła później, że Werkenthin miała sześć ran postrzałowych w okolicy serca i dłonie poparzone prądem.
Pozostać człowiekiem, gdy się widzi stosy trupów przed każdym barakiem, a później Leichenkommando, które po te trupy przyjeżdża. Gdy się patrzy, jak je wrzucają na wóz, jak chwytają za ręce i nogi, jak próbują rozhuśtać, by łatwiej wpadło i nie trzeba było dźwigać. Jak przy tym żartują i czasem się śmieją. Myślami są pewnie gdzie indziej. Nie można przecież ciągle tego przeżywać. Człowiek się przyzwyczaja.
Pozostać…
Myślała o tym także wtedy, gdy wspominała wieści o kolonii założonej w obozie dla Żydów z Terezina. Była jesień, nie złota i ciepła, ale deszczowa, zimna, przynosząca skazańcom dodatkowe udręczenie. Terezin ulokowano na BIIb, w nowych barakach. Słyszała, że nie rozdzielono rodzin, wydawano im całkiem przyzwoite jedzenie, nie pędzono do pracy, nie bito. Mieszkańców kolonii regularnie badał lekarz. Przyszedł jednak marzec czterdziestego czwartego i na sztubę położniczą dotarła wieść, że kolonię chyba zaczynają likwidować. Mieszkańców obozu rodzinnego podzielono, z transportu wrześniowego na ciężarówki najpierw załadowano dzieci. Nie bały się, sądziły, że wiozą ich dokądś na spacer. Jak mówiono później, był to dzień, w którym do krematoriów trafiło kilka tysięcy dzieci poniżej czternastego roku życia. Stanisława nie mogła przestać o nich myśleć, wyobrażać ich sobie, jak siedzą w tych ciężarówkach, jak popiskują z radości, że jadą na wycieczkę. Dzieci. Wszystkie razem, w grupie, posłane na śmierć. Ktoś wydał wyrok i ktoś go wykonał. Patrzył na to, na nich. Niewinnych i szczebioczących. I może nie czuł nic. A później na sztubie położniczej pojawiła się Rebeka, która uzupełniła opowieść o BIIb. I okazało się, że selekcja lipcowa także objęła dzieci. Zabrano je od matek, kobietom zaś obiecano pracę w fabrykach. Im samym. Jedna blokowa prosiła ponoć Lagerarzta Mengelego, by matki mogły wziąć dzieci ze sobą, a on odmówił. Blokowa zakończyła więc swoją wypowiedź słowami: „To jest oczywiste. Dla mnie i chyba dla każdej matki. Swojego dziecka nie opuszczę”. A jednak niektóre kobiety zostawiły w obozie swoje dzieci. Przekonano je, że i tak im nie pomogą, lub też postanawiały ratować te starsze, które były już w odpowiednim wieku i stanie zdrowia, by także pojechać do pracy. Kolejna decyzja do podjęcia, kolejny niemożliwy wybór.
Doktora na rampie Stanisława zobaczyła pewnego dnia na własne oczy w maju czterdziestego czwartego. Nie pamiętała już, dlaczego znalazła się wtedy blisko drutów, za którymi stał pociąg. Przywieźli Żydów z Węgier. Wielu pięknie ubranych, widać, że bardzo zamożnych. Innych już wymizerowanych, wychudzonych, naznaczonych przez wojnę, strach i głód. W tłumie dostrzegła troje dzieci uczepionych sukienki matki. Obok ojciec, wysoki, smukły. Wszyscy urodziwi, w odświętnych strojach. Dzieci nieświadome, gdzie się znalazły i co za chwilę nastąpi. Dopiero po chwili dostrzegły druty i więźniów w pasiakach. Zaczęły pokazywać ich matce, a ona bladła i kurczyła się w sobie. Wreszcie zjawił się i on, doktor. Spojrzał na dzieci i wtedy Stanisława zorientowała się, że to jeden chłopiec, starszy, i dwie młodsze dziewczynki – bliźniaczki. Poczuła chłód. Doktor przykucnął przy dziewczynkach i coś im zaczął tłumaczyć. Wreszcie spojrzał na matkę, jej też coś powiedział. Niepewnie skinęła głową. Odczepiła rączki dziewczynek od swojej spódnicy i popchnęła córki lekko ku doktorowi. Ten dał im po cukierku i – wesoło się uśmiechając – zabrał z rampy. Matka, ojciec i młodszy brat zostali. Matka cicho płakała, a brat nagle krzyknął:
– Rosa! Rita!
Strażnik zdzielił go pałką. Matka osłoniła chłopca własnym ciałem, a ją z kolei osłonił ojciec. Stanisława odwróciła się plecami do drutu. Dłonie wciąż jej drżały, kiedy wieczorem oporządzała na sztubie noworodka. Czasem było tego po prostu za dużo.
Teraz wracała na swój blok i szukała pokrzepienia w słowach, które wypowiedziała do doktora. Żadnych. Ani jednej matki zmarłej przy porodzie i ani jednego dziecka. Triumf życia. Mimo wszystko.
My (ja), z Mamą
Jesteśmy na odcinku BIIe.
Alina na szczęście ma pokarm. Skupiła się na dziecku, prawie zniknęła mi z oczu. To naturalne, że przestałam ją interesować – my, te jeszcze przed rozwiązaniem, zawsze schodzimy na dalszy plan dla tych, które już urodziły. Obserwuję je z zachwytem i strachem. Zastanawiam się, czyj los przypadnie mi w udziale. Wiem już, że nikt nie zabije mojego dziecka zastrzykiem z fenolu i nikt nie utopi go w beczce. Nie wiem, czy będę je w stanie wykarmić i czy ulituje się nade mną jakaś inna matka, lepiej wyposażona przez naturę, jeśli nie zdołam tego zrobić. Nie wiem wreszcie, czy ktoś po moje dziecko nie przyjdzie. Przecież po maluchy matek nieżydowskich nadal przychodzą.
Przemknęła się do nas pewnego dnia, ponoć „w odwiedziny”, więźniarka z długim stażem, do niedawna chora na tyfus, ale już nabierająca sił. Mówi, że to jej trzeci rok w obozie i teraz jest zupełnie inaczej niż kiedyś. Jej zdaniem lepiej. Nie wiem, dlaczego do nas przyszła.
Mama zwraca się do niej łagodnie, że to niezbyt bezpieczne i najkorzystniej dla wszystkich będzie, jeśli zaraz sobie pójdzie. Więźniarka nie słucha. Mam wrażenie, że czuje po prostu potrzebę mówienia.
– Co to teraz za obóz? W czterdziestym drugim, o, to był obóz! Ani paczek, ani prądu, ani nawet tych śmierdzących latryn. Ani dzieci. Nic. Dzieci tu żyć nie mogły. Dla każdego bardzo szybko stało się to oczywiste. Nawet moje, nieżydowskie przecież dziecko… też utopili. Przyszła Schwester i chlust do beczki. Ja tego nie widziałam, ale mnie dziewczyny mówiły, że ono się długo trzymało tej beczki, tak, wiesz, rączki zaciskało, jak gdyby się miało ratować. Wtedy tu nie było tej tam, niskiej. I nikt nie dyskutował. Nikomu nawet do głowy nie przyszło, żeby komuś podskoczyć, postawić się. Nikomu!
Nie chcę słuchać tej kobiety. To Polka z zielonym winklem, stara wyjadaczka. Przywieźli ją tu pewnie z jakiegoś więzienia. Kto wie, kiedy zaszła w ciążę i z kim. Przeraża mnie jej opanowany, wyprany z emocji ton. U Diny też widziałam obojętność, a u Aliny – pozornie kamienny spokój, pod którym pulsował gniew. Ale to było co innego. Ta więźniarka, zielona, naprawdę przywykła. Nauczyła się tu żyć, zaakceptowała reguły. Nie była ofiarą, objęła w obozie funkcję i czasem pewnie nadużywała władzy. Po prostu przywykła. Wiedziała, dokąd ją przywieziono, za co, jakie obowiązują tu reguły, i to wszystko przyjęła. Było źle, bez paczek, bez prądu, bez ustępu, a tylko ze śmierdzącym dołem kloacznym i deską, by się przytrzymać? Trudno. Nie było ani jednej wytyczonej alejki, samo klepisko? Kazali rozbierać domy po Polakach wysiedlonych z Brzezinki i czasem ściany waliły się ludziom na głowę? Całe transporty Żydów szły do gazu bez słowa wyjaśnienia, bez wpisu do ewidencji, bez niczego? Nowo narodzone dzieci rzucano do beczki, a później przed barak na pastwę szczurów? Trudno. Ktoś tak to urządził i ten ktoś ma władzę. Tego kogoś ludzie się boją i temu komuś się nie sprzeciwią. Obóz dało się wymyślić, założyć i uruchomić. Większość – gdziekolwiek ona jest – musiała zatem uznać pomysł za dobry. Te transporty, czerwone i białe domki, piece, szczury i stosy trupów – za dobre. Takie rozwiązanie – za dobre. Bo to musiała być większość. Wymyślić mogła jedna osoba, ale wykonać już nie. Można było dumać, że straszne, że okrutne, że ludzie zmieniają się w potwory. Można było umierać lub żyć. A jeśli ktoś chciał żyć, musiał się dostosować. I zielona Polka się dostosowała.
– Mówili, że inaczej nie będzie, że albo zostajesz tutaj, albo wychodzisz kominem. Co to za wybór? To nie jest żaden wybór.
– Ale teraz Niemcy przegrywają – mówię.
Podchodzę bliżej i patrzę jej w oczy. Płoszy się, odwraca wzrok.
– Przegrywają? I co potem? Co to znaczy? Czasem jedno słowo to za mało, by coś nazwać.
Ostatnie zdanie wypowiada inaczej niż poprzednie. Staranniej zarówno pod względem doboru słów, jak i dykcji. Wcześniej posługiwała się niechlujną polszczyzną, wtrącała niemieckie zwroty, bełkotała. Ale to jedno zdanie było świadome, wyraźne, przepełnione goryczą. Nie chodzi o to, że Niemcy wojnę przegrywają, raczej o to, że taka rzecz dzieje się w chwili, gdy ona nauczyła się tu żyć. Radziła sobie, znała to miejsce, wiedziała, jak się organizuje, jak zdobywa tyle jedzenia, by nie umierać z głodu, i co zrobić, by blokowe nie widziały ciepłych swetrów pod pasiakiem i grubych skarpet na nogach. By tu przetrwać i nie wylecieć kominem, zapłaciła najwyższą cenę. A teraz słyszy, że Niemcy przegrywają. Że może kiedyś stąd wyjdzie. I po co było to wszystko? Te kompromisy, ta cena? Może tak właśnie myśli? Że dlaczego teraz, kiedy ona już potrafi, rozumie, kiedy prawie jej tu dobrze, a tam na zewnątrz to nie wiadomo?
Oddalam się od niej, podchodzę do Mamy. Jest wczesny ranek, wszyscy czekają na kocioł z kaszą jak każdego innego dnia. Mama także żyje swoim codziennym rytmem, dostaje kawałek białego chleba przysługującego jej jako funkcyjnej, którego nie zjada od razu. Najpierw się modli, później krąży między kobietami, bada je, wypytuje, wciąga w rozmowę nawet te apatyczne i zrezygnowane. „To już chyba niedługo”, „Czy wybrałaś imię?”, „Domyślasz się płci?”, „Jak ma na imię twój mąż?”, „Jak sobie wyobrażasz pokój dla dziecka, jak go urządzisz?”. Wciąż coś mówi, cicho, spokojnie, łagodnie. Gładzi po twarzach, otwiera zaciśnięte pięści, ociera łzy. Jak zwykle jest kimś więcej niż położną. Wszystkie traktuje równo, jak prawdziwa matka, która nie faworyzuje żadnego ze swoich dzieci, ale każde kocha tak samo. Jej chleb czeka, czekają ziółka. Wiem, że chlebem się podzieli lub go na coś wymieni. Wiem, że zaoszczędzi trochę ziółek, by wykorzystać je do umycia dziecka, bo szykuje się poród i nie wiadomo, czy zdąży do studni. Wiem, że teraz przez długi czas nie usiądzie, a jeśli już, to raczej gdzieś przycupnie na krótką chwilę. I tak codziennie, wciąż od nowa. Jest tu już półtora roku. Chciałabym wiedzieć, skąd czerpie siłę, ale jeśli ją o to zapytam, powie, że się po prostu modli. Innej odpowiedzi nie dostanę, a taka mi nie wystarczy. Szukam logicznego wyjaśnienia, szukam rzeczy, które można zmierzyć i których można dotknąć. A znajduję ją, tę małą, niską, drobną postać. Jej mogę dotknąć i mogę ją zmierzyć. I nic mi się nie zgadza.
•
Jest koniec listopada, na bloku zimno, w nocy przyszedł mróz i nad głowami kobiet z górnych koi wiszą sople lodu. Nie widziałam na własne oczy ani nie słyszałam więźniów obozu cygańskiego, więc wyobrażam go sobie na podstawie przekazanych mi opowieści. Cyganie również nie byli tutaj jednolitą grupą, dzielili się na mniejsze wspólnoty, mówili różnymi językami, pochodzili z różnych krajów. Jak Żydzi. Wykluczenie to zawsze wspólny mianownik, zawsze szukanie czegoś, co można by odpowiednio uargumentować i zaprezentować innym. Wspólny mianownik zaś przekreśla wszelkie różnice. Dziewczyny mówią jednak, że tylko w obozie cygańskim ludzie mimo wszystko potrafili zbudować społeczność, wytworzyć więzi na bazie kultywowanych od lat zwyczajów, pieśni, zabaw, wpajanego od maleńkości poszanowania dla rodziny.
Zostało tu po nich trochę rzeczy. Jakieś ubrania, zabawki, naczynia. Napisy i rysunki na ścianach baraku. Wszystko przejęłyśmy, dla każdego przedmiotu znalazłyśmy odpowiednie zastosowanie. Tutaj tak się po prostu robi.
Moje myśli wciąż biegną ku Monowitz. Wiem o nim tyle, że więźniowie pracują tam w fabryce. Adam zawsze był silny, miał mocne, duże dłonie, nigdy nie chorował. Liczę na to, że praca nie zniszczy mu zdrowia. Dlaczego go przenieśli i musi być teraz jeszcze dalej ode mnie? Nie umiem powiedzieć nawet, w którym trzeba by iść kierunku, aby z naszego baraku dojść do Monowitz.
Przysiadam na piecu obok szykującej się do porodu kobiety. Dotykam brzucha. Jest mi zimno i gorąco na przemian, głowa pęka z bólu, a gardło zaciska się ze strachu. Moje dziecko kopie. Czuje mój niepokój, może nawet wie, że w tej chwili – w tej jednej krótkiej, strasznej chwili – wcale go nie chcę. Nie bez Adama. Póki myślałam, że jest gdzieś blisko, było jakoś łatwiej. Teraz stałam się naprawdę jedną z nich, tych kobiet tutaj. Teraz naprawdę w pełni rozumiem ich strach, który bierze się nie tylko ze świadomości, że trzeba urodzić dziecko, ale też z faktu, że odpowiedzialności za to dziecko nie będzie z kim dzielić.
Zbliża się Mama. Jej uwaga skupia się na położnicy, ja zaś rozglądam się za jakimś zajęciem. Wszystko leci mi z rąk, a u nas niczego nie wolno marnować. Mama wciska mi w dłonie zorganizowaną ligninę, jakiś papier i zardzewiałą żyletkę. Tnę. Ręka mi się trzęsie. Mama podchodzi do mnie tylko na moment, jest przecież taka zajęta. Ściska moje ramię.
– Pamiętaj, że tutaj jestem twoją matką.
Wypowiada te słowa niemal w biegu, przelotnie patrzy mi w oczy i już wraca do swoich obowiązków. Nie roztkliwia się, nie traci czasu na żadną pokrzepiającą przemowę. Ale to wystarczy. Czasem wystarczą trzy minuty, by zbudować więź.
* H.Ch. Andersen, Królowa Śniegu, tłum. F. Mirandola, Kraków 2012.