Читать книгу Położna z Auschwitz - Magdalena Knedler - Страница 6

Оглавление

I I

Rozdział

Październik 1944

c

h

o

ć

Mama, przed

Warszawa

Kiedy zatracała się w nauce i pracy, prawie nie myślała o domu. Dom był jednak w niej. Głosy męża i dzieci, lokatorów z piętra niżej, dźwięki muzyki, wszystko to, co dobiegało z zewnątrz, trzask tkackich czółenek, nawoływania żydowskich kupców, gdakanie kur. Dzwon kościelny i śpiew z synagogi. Były też jej znajome, piękne i eleganckie dziewczyny, które przychodziły, by porozmawiać o modzie. Wśród nich młode Żydówki. Te śmiały się, że Stasia to jak rabin. Coś powie i wszyscy słuchają. Nigdy nie traktowała ich słów poważnie. Oczywiście cieszyła się, ale uważała, że przesadzają. Nie sądziła, by było w niej coś wyjątkowego, by to coś chciała w sobie odnaleźć i wyeksponować. A jednak sprawiały jej przyjemność te wizyty. Pozwalała sobie wtedy na chwilę beztroski, przeglądanie żurnali i dyskutowanie o falbankach i koronkach. Na co dzień nosiła proste suknie i zaczesywała włosy gładko do tyłu, ale od święta lubiła się wystroić. Stroiła zresztą nie tylko siebie, lecz całą rodzinę. Uśmiechała się zawsze na widok eleganckich dziecięcych ubranek, malutkich garniturków, sukieneczek, białych podkolanówek, miniaturowych pantofelków. Piękny ubiór wiązał się z wrażeniami estetycznymi, z jakimś wyższym przeżyciem podobnym do tego, które rodziło się pod wpływem przyozdabiania domu.

Tak, tęskniła. Odkryła jednak, że potrafi żyć z tą tęsknotą, pracować z nią, zaakceptować ją. Nie spotykała się często z rodziną, zaledwie w święta, raz czy dwa do roku. Patrzyła wtedy, jak zmieniają się dzieci, myślała, że rosną tak szybko, że być może nauczą się żyć bez niej. Zadawała sobie pytanie, co traci, nie będąc w Łodzi, i czy ten czas da się nadrobić. Mimo wszystko miała jednak pewność, że postępuje właściwie i że nic nie dzieje się bez przyczyny.

Stolica była piękna, choć pozostawała tylko tłem. W niedzielę po mszy – i przy ładnej pogodzie – Stanisława wybierała się na spacer i nigdy nie patrzyła pod nogi, ale zawsze dookoła. Warszawa była trzecim miastem, jakie poznała, innym niż Łódź i Rio de Janeiro, jednak tak jak tamte żywym organizmem, pełnym kontrastów, zalet i wad, miejsc urokliwych i budzących grozę. Po plaży nad Wisłą biegały młode kobiety w czarnych kostiumach kąpielowych, radosne, wolne, bose i z krótkimi włosami. Kiedyś na niebie pojawiły się sterowce i wszyscy jak na komendę zadarli głowy. Przed Pałacem Saskim spacerowały damy z wózkami, na Chmielnej akurat naprawiano ulicę. „Meble Kuchenne”, „Kapelusze. Czapki”, „Magazyn Mód Franciszka (w podwórku)”. Kolumny Teatru Wielkiego – który naprawdę wydał się jej wielki – i plac przed nim, krzyżujące się tory tramwajowe, zaparkowane w rzędzie samochody. Kapelusze „Henriette” na Mazowieckiej. Wszystko to barwne, dźwięczne, budzące zachwyt i oszołomienie, ale jednak – wciąż w tle. Na pierwszym miejscu była szkoła.

Stasia szybko polubiła swój biały fartuch i czepek. Jeszcze bardziej chyba – również białe – drewniane ławki, z których obserwowała plansze przedstawiające narządy wewnętrzne człowieka, układ kostny, przekrój mózgu. W rogu, przymocowany do ramy, wisiał ludzki szkielet, a na stoliku obok stały preparaty przeznaczone do celów naukowych. Dwie tablice, kreda, szmatka do wycierania. Pod ścianą zawsze stała starsza położna, ubrana w ciemną suknię i schludnie uczesana, z długim wskaźnikiem.

Praktyki w szpitalu na Karowej. Przyszłe położne krążyły wśród pacjentek jak białe, ciche motyle. Sala była całkiem duża, przy łóżkach matek ustawiono łóżeczka dla dzieci. Pod oknem stolik, na nim rozłożysty kwiat. Okna wysokie i szerokie, wpadało przez nie dużo światła. Posadzka lśniąca, pościel śnieżnobiała, na każdym łóżku dodatkowy ciemny koc. Wszystko tutaj było fascynujące, nowe, wszystko należało poddać obserwacji i analizie. Stanisława słyszała, że szykowano jakieś zmiany w przyszłości. Między innymi tę salę planowano zmodyfikować. Po porodzie matki powinny odpoczywać, dużo spać i jeść. Dziećmi w tym czasie zaopiekują się pielęgniarki i będą przywozić je kobietom na czas karmienia. Stanisława długo zastanawiała się nad tym projektem, porównując go z teraźniejszym – jej zdaniem lepszym – rozwiązaniem. Sala z dużymi łóżkami, przy których stały malutkie, przeznaczone dla dzieci, wzbudziła jej zachwyt. A byłoby jeszcze lepiej, gdyby te małe łóżeczka nie stały w nogach łóżek większych, tylko z boku, tak by matka mogła w każdej chwili dotknąć dziecka, wyciągnąć do niego rękę. Karmić, kiedy malec zgłasza taką potrzebę. Matka mogłaby reagować na dziecko, a dziecko na nią. Mogliby się przytulać wtedy, kiedy oboje tego pragną. Dziecku niczego więcej nie trzeba poza miłością i ­jedzeniem, poza ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa.

Noworodki otaczano na Karowej szczególną opieką. Słabsze i bardziej chorowite dogrzewano za pomocą butelek z ciepłą wodą, które wkładano w pieluchy. Trwały też prace nad wprowadzeniem sprawniejszej metody, czyli inkubatorów. Dzięki nim dzieci urodzone przedwcześnie, ważące mniej, zyskałyby większe szanse przeżycia. Położne uczyły też młode matki właściwego pielęgnowania noworodków, karmienia, kąpania i przewijania. Stanisława właśnie tę współpracę lubiła najbardziej, zwłaszcza jeśli maluszek był pierwszym dzieckiem jej pacjentki. Z przyjemnością patrzyła, jak z twarzy młodej matki stopniowo znika wyraz strachu, mięśnie ramion tulących dziecko stają się mniej napięte, a dłoń podtrzymująca główkę przestaje drżeć. Zrozumiała, że tak właśnie bardzo często bywa – matka boi się swojego dziecka, małego organizmu, który nagle zostaje od niej odłączony, o który nie należy już dbać tylko przy okazji dbania o samą siebie. Organizmu, który ma własne potrzeby i absorbuje bez reszty. Tam, w tej relacji, zawsze był lęk, brak gotowości, nieporadność, dystans, a jednocześnie ogromna miłość, ale taka, której należało się nauczyć, chaotyczna i trudna, pełna piękna, lecz i zwątpienia we własne siły.

Stanisława też to rozumiała. Odczytywała emocje każdej z tych kobiet. Chciała, by nie czuły się źle same ze sobą, by patrzyły na siebie i dziecko jak na wielki cud. Ocierała łzy, myła zakrwawione uda, wycierała pot z czoła i plotła warkocze lub rozczesywała krótkie loki. Lekarzami na Karowej byli mężczyźni, ale prawdziwymi bohaterkami okazywały się tutaj zawsze kobiety. Ich trud, ich odwaga i ich siła. Żaden mężczyzna nigdy tego nie zrozumie. Matka Natura. Wielka moc tkwiła w tym określeniu i wielka prawda. Cały świat funkcjonował dzięki matkom.

Wreszcie przyszło. Spełnienie. Wieczorami, kiedy zamykała podręczniki i kładła się do łóżka, ogarniał ją wielki spokój. Weszła na swoją własną ścieżkę, a po wrażeniu pustki nie został nawet ślad. Nie bała się o to, jak pogodzi pracę z wychowywaniem dzieci, czy Bronek będzie zadowolony z jej działalności, czy się pogodzi z jej nieobecnością w domu i przejmie część obowiązków. A jednak tak musiało się stać. Nie miała żadnych wątpliwości i jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Jej dzieci też to zrozumieją. Zaakceptują jej miłość do innych dzieci, do wszystkich dzieci w ogóle. I do tych kobiet, ich matek, które niczego innego nie potrzebują tak bardzo, jak poczucia bezpieczeństwa i opieki ­zaufanego przyjaciela.

Kiedy po dwóch latach wracała do domu, wioząc w walizce dyplom położnej, czuła się szczęśliwa. Znikała Warszawa, wyostrzały się kontury Łodzi. Gdy wysiadała z pociągu i witała się z rodziną, była dawną sobą, a jednocześnie kimś zupełnie innym.

My (ja), z Mamą i bez

– Trzeba tak kierować oddechem, parciem, oddechem, parciem, żeby ta główka… ta główeczka, widzisz? Sama się rodziła. Powoli. To naturalny proces, każdy organizm to potrafi. Czasem trzeba mu tylko przypomnieć. W ten sposób chronimy krocze przed pęknięciem.

Mama patrzy na młodą więźniarkę, która dziś jej asystuje. Ta kiwa niepewnie głową. Jeszcze wczoraj wszystkiego się bała – obozu, jedzenia, innych kobiet, koi, wesz, szczurów i własnego brzucha. Kiedy ją przyprowadzono, akurat któraś rodziła. Dziewczyna zbladła, zachwiała się i zwymiotowała na czubki własnych butów. Zbyt nagły to był dla niej widok, zbyt niespodziewany. Mama pomyślała pewnie, że należy ją oswoić z sytuacją, pokazać poród jako zjawisko piękne nawet tutaj. Bo na przekór wszechobecnej śmierci oczekujemy na życie. Dziewczyna nie od razu dała się przekonać. Dopiero teraz widzę, jak z jej twarzy powoli znika grymas strachu. Wiem, że znowu się pojawi, bo poród jest zbyt ważny, by podchodzić do niego bez lęku. Tak mówiła tamta starsza kobieta, którą widziałam jako dziecko i którą we wsi nazywano babką. Milion lat temu w innym świecie. Babka, którą pamiętam, nie mówiła o pięknie porodu, o wielkości rodzącej kobiety, o dziele stworzenia i połączeniu z wszechpotężną Matką Naturą. Nie odwoływała się do wzniosłości, nie wzywała na pomoc Boga. Dla niej poród był procesem, który musiała – i umiała – przejść każda przyszła matka. I który musiała – i umiała – zaakceptować razem z jego wspaniałościami i zagrożeniami. Pogodzić się ze świadomością, że może powitać na świecie własne dziecko, lecz także że może je utracić lub sama umrzeć. Natura nie gwarantuje tylko szczęśliwego zakończenia. Mama też to wie, a jednak podejmuje wyzwanie i za każdym razem walczy o to, by doprowadzić opowieść do szczęśliwego finału. Prowadzi grę z Naturą, zawsze o najwyższą stawkę. Póki ona jest przy rodzącej kobiecie, nie akceptuje kilku możliwych zakończeń.

Asystująca jej dzisiaj dziewczyna nieco się rozluźnia. Patrzy na główkę dziecka, które właśnie przychodzi na świat.

Kilka godzin później Mama siada zmęczona na koi. Wykonała swoje zadanie, ale jej wzrok wciąż biegnie ku matce i dziecku. Wiem, że się nimi zachwyca.

– Uwielbiam patrzeć na noworodki – odzywa się cicho. – Uwielbiam czuć ich zapach, przytulać je. Czasami mam przeczucie… a może nawet pewność, że moja śmierć nie będzie łatwa, ale nie nastąpi tutaj. I w ostatniej godzinie będę je widzieć. Dzieci. Dzieci na moich rękach, te wyczekane. I będę myślała o nas, kobietach, że tak wiele możemy, że możemy wszystko. I to mi da pociechę na sam koniec.

Możemy wszystko. Chyba tak. Chyba rzeczywiście.

Zakochuję się w mężczyznach, ale bardziej interesują mnie kobiety. Z mężczyznami chadzam na randki i wchodzę w związki, flirtuję z nimi i chcę się im podobać, z niektórymi wyobrażam sobie wspólną przyszłość, a z niektórymi nie. Kobiety to zupełnie inna historia. To wspólnota skomplikowanych osobowości, potężna grupa nieprzewidywalnych, fascynujących indywiduów, podlegająca nieustającym ocenom i wiecznej krytyce. I każda kobieta z osobna także jest dla siebie bezlitosna. Szukamy idealnego modelu, w który możemy się wpasować. Nigdy nie jesteśmy dość piękne i dość szczupłe, nie gotujemy wystarczająco dobrze i nie żyjemy w perfekcyjnie lśniących domach, nie nosimy nienagannie wyprasowanych sukienek, a fryzury pozostawiają tak wiele do życzenia. Za mało wspieramy, źle wychowujemy, jesteśmy za bardzo spięte lub niedostatecznie skupione, za leniwe albo za ambitne, w ołówkowych spódnicach, wysokich obcasach i pończochach ze szwem – wyzywające, w szarych workowatych sukienkach – zaniedbane i uważające przestrzeń publiczną za swoją sypialnię. Zawsze coś jest źle. Za mało lub za bardzo, nigdy w sam raz. Świat nam to robi i same to sobie robimy. Wstydzimy się swojego ciała, ubrania, domu, a rzadko tego, co robimy i jak myślimy.

Teraz, dwadzieścia trzy lata po wojnie, słucham w paryskim mieszkaniu płyty z najnowszym hitem Beatlesów. Hey Jude. Lubię fragment o tym, że trzeba zmienić smutną piosenkę na lepszą i wpuścić ją do swojego serca. I jeszcze inny. Don’t carry the world upon your shoulders. Nie dźwigaj świata na swych barkach. Wiem, że kiedy dźwiga się na swoich ramionach obóz, jest zupełnie tak, jakby się dźwigało świat. Każdą z nas przygniata ciężar innego doświadczenia. Nawet obóz przeżywało się na różne sposoby. Patrzę teraz na kobiety i odgaduję, jak ciężki jest ich bagaż. Szukam niedoskonałości. Lubię twarze, które powszechnie uchodzą za brzydkie, i widzę w nich piękno. Szukam nieregularności, wykoślawień, wypaczeń, luk i szczelin. Dla Mamy każde dziecko było doskonałe, także to, które urodziło się z niską wagą i miało siną, pomarszczoną skórę. I każda kobieta także była doskonała, nawet te chude i bezzębne, nawet te złośliwe i nieprzyjemne, które wrzeszczały, by dać im spokój, nie chcą dzieci, nie chcą pomocy, nie chcą rodzić, nie chcą Mamy. Obóz budził nie tylko rozpacz, ale i wściekłość. Powiedziała mi kiedyś, że tego boi się najbardziej. Wzrostu nienawiści i utraty wiary w dobro. Dobro nie zawsze sprzyja przetrwaniu i nie każdy, jak Mama, potrafił szukać człowieczeństwa w tych, którzy byli po drugiej stronie. Ja nie umiałam. Nadal nie umiem. Wtedy w obozie nie byłam nawet pewna, czy zdołam jeszcze w sobie odnaleźć coś, co bym lubiła i z czego byłabym dumna.

Teraz rzeźbię Dinę. Dina jest we mnie, jest kimś, kim ja także mogłam być, gdybym miała mniej szczęścia. Szukam jej w innych ludziach, w oszpeconych twarzach, w bliznach, w wielkich smutnych oczach. Wyrzeźbiona Dina także jest w ciąży, ale o tym wiem tylko ja. To Dina z października, kiedy brzucha jeszcze nie widać. Chcę, aby była cała z tworzyw sztucznych i ze skrawków szarego płótna. Między zwoje usztywnionego lakierem materiału wciskam małą drewnianą figurkę dziecka. W palce wyrzeźbionej Diny wprawiam długie plastikowe paznokcie. Wciąż pamiętam jej prawdziwe paznokcie, nierówne, ostre. Pamiętam, jak pewnego ranka rozdrapała sobie nimi skórę na brzuchu aż do krwi.

Łkała i drapała, a ja tylko patrzyłam. Nie wiedziałam, co zrobić, i chyba nic zrobić nie umiałam. Wreszcie przyszła Mama. Wspięła się na naszą koję, ścisnęła dłonie Diny, zapłakała razem z nią. Nasza pogodna, ale poważna i opanowana Mama naprawdę płakała. Pośliniła rąbek fartucha i otarła jej rany na brzuchu, głaskała ją, mówiła, że pomoże, że będzie tutaj cały czas. Zawsze dotrzymywała obietnicy, zawsze była. Nie wiem, skąd brała siłę do pracy i w ogóle do życia, skoro prawie w ogóle nie spała i nie jadła. Dina uspokoiła się nieco, otuliła szczelniej pasiakiem, wypiła trochę ziółek i przyjęła od mamy kawałek chleba, którym się następnie ze mną podzieliła. Oglądała później mój brudny warkocz i mówiła, że tkwi w nim spore niebezpieczeństwo. W blond włosach i niebieskich oczach, w moim aryjskim, północnym wyglądzie. Oni też taką mnie właśnie widzą. Szczupłą, wysoką, jasną. Na podstawie mojego aryjskiego wyglądu mogą sobie wyobrażać wygląd dziecka, które urodzę. Jego ojciec też jest wysokim jasnym blondynem. Nasz syn może więc się nadać na całkiem znośnego Niemca, a córka na Niemkę. Czy będę jak Krysia? Czy także wymyślę mnóstwo opowieści o dziecku, które mi zabiorą? Jego życie zależy teraz od kaprysu innych ludzi, od ich złego lub dobrego humoru.

Dina opowiadała mi o swojej obozowej odysei, która zmierzała w niewiadomym kierunku. Szukam jej teraz w rzeźbie, nad którą pracuję. Twarz kształtuję odpowiednio, by wyglądała tak jak twarz Diny, kiedy ją od nas zabierali. Mama prosiła i błagała, by zostawić. Ona pomoże, wszystkim się zajmie, inne kobiety także mają podobne problemy, większość więźniów je ma. Dina ukrywała twarz w dłoniach i kręciła głową. Mama trzymała ją mocno za ramiona, myślałam, że jeszcze chwila, a rzuci się na esesmana, bo samo niewykonywanie rozkazu przestało wystarczać. Ale nie. Mama by się nie rzuciła. Mama nie miała w sobie zdolności do rzucania się, do stosowania wobec kogokolwiek jakiejś formy przemocy. Nawet tam.

Dina ma więc swoją twarz z końca października. Pieczołowicie żłobię jej rysy, każde zagłębienie, każdą wypukłość. Dopiero teraz mogę nad tym płakać, wtedy byłam tylko śmiertelnie wystraszona. Dowiedziałam się później, że tego samego dnia Oberaufseherin Maria Mandel wyjechała do obozu Mühldorf, gdzie również została oberką. Wcześniej brała aktywny udział w selekcji w grupie trzech tysięcy więźniarek, które miały być przewiezione z Auschwitz do Bergen-Belsen. Z tych trzech tysięcy do gazu wysłano siedemset. Nigdy się nie dowiedziałam, czy była wśród nich Dina, zasymilowana polska Żydówka, która nie znała ani słowa w jidysz. Mama w każdym razie codziennie się za nią modliła. Ja tylko pamiętałam – i wciąż pamiętam.

Dina przyszła do naszej sztuby na początku października, miesiąc po mnie. Mama właśnie mówiła, że powinnam świętować, jestem już matką pół roku. Dla niej tak to właśnie zawsze wyglądało – my, wszystkie ciężarne, byłyśmy w jej oczach matkami. Nie wiedziałam, jak mam świętować, więc tylko pokiwałam głową. Pogrążyłam się tego dnia w apatii, bo przed kilkoma godzinami wyprowadzono z baraku moją koleżankę z koi. Spałyśmy ramię w ramię przez trzy tygodnie, była holenderską Żydówką, bardzo ładną i miłą. Nauczyła mnie kilku słów po niderlandzku. Dank u wel. Dziękuję. Alsjeblieft. Proszę. Goedemorgen. Dzień dobry. Powtarzałyśmy to samo po niemiecku. Danke. Bitte. Guten Morgen. Po słowacku, bo dołączała się czasem dziewczyna z drugiego końca koi. Ďakujem. Prosím. Dobré ráno. W jidysz, bo na naszej koi są także dwie inne Żydówki, nie z Holandii. A dank. Bite. Gute morgn. Po rosyjsku, bo nasza najsilniejsza matka żywicielka Tasza także przysłuchiwała się lekcji. Spasibo. Pożałujsta. Dobroje utro. Czasem przychodziła Mama i dołączała te same trzy zwroty w języku portugalskim, którego nauczyła się dawno temu. Obrigado. Por favor. Bom dia. Portugalski był taki inny, a kiedy Mama go używała, na jej twarzy pojawiał się zawsze wyraz nostalgii.

Przyszła znowu, kiedy powtarzałam grzecznościowe zwroty w różnych językach i starałam się nie myśleć o holenderskiej Żydówce, którą dopiero co stąd wyprowadzono. Urodziła wczoraj. Przyszła pflegerka i na jej oczach wstrzyknęła dziecku fenol. To chyba i tak lepsza śmierć niż w beczce. I to chyba źle, że uczymy się myśleć w taki sposób – o śmierci lepszego rodzaju. Że ­przestajemy się dziwić.

Miejsce holenderskiej Żydówki zajęła właśnie Dina, polska Żydówka. Zrezygnowana i zgorzkniała. Mówi, że to już jej drugi rok w obozie, łatwo więc wyciągnąć wniosek, gdzie zaszła w ciążę. Jest gadatliwa i opowiada o wszystkim, tylko nie o ojcu dziecka. Jej słowa ociekają jadem. Mam wrażenie, że z głębi serca nienawidzi wszystkich, i zastanawiam się, czy za dwa lata ja będę taka sama. Dotarły na naszą sztubę wieści od szrajberek z komendantury i to już pewne, że Powstanie w Warszawie ostatecznie upadło. Kiedy mnie złapali, widziałam tylko płonące miasto, widziałam twarze przestraszonych ludzi, młodych dziewczyn na barykadach, zdeterminowanych malców, którzy odważnie kluczyli w kanałach w brudzie, wilgoci i ciemnościach, czułam ten strach, który był udziałem nas wszystkich, strach przed umieraniem w poniżeniu i na kolanach. Strach będący jednocześnie siłą napędową, dodający nadludzkiej energii. Wtedy jednak miałam jeszcze nadzieję, że inaczej się to skończy. Niemiec, który uderzył mnie kolbą w plecy, tylko się z nas śmiał. On wiedział.

Od dziewczyny z Politische Abteilung przychodzą straszne wieści o własowcach i Ruskich za Wisłą. O ostatnich dniach mojego rodzinnego miasta. Dwa lata tu wydają mi się czymś nie do przeżycia, ale przykład Diny pokazuje, że to całkiem możliwy scenariusz. Pewnie też będę tu za dwa lata. Bez dziecka, które teraz w sobie noszę, bez włosów, tkanki tłuszczowej, mięśni, zębów. Dwa lata to kawał życia, tutaj to cała wieczność. Tak długo wytrzymują nieliczni.

Dina wspina się na wyżyny pomysłowości, jeśli chodzi o obmyślanie wyzwisk na Marię Mandel. Przez jakiś czas miała ponoć możliwość obserwować ją z bliska i twierdzi, że to „prawdziwa suka”. Podchodzi do nas Mama i nic nie mówi, tylko patrzy smutno na Dinę. Dina wzrusza ramionami. Nie zna jeszcze Mamy i nie wie, że jej się to nie podoba. Mama nie lubi, kiedy wyrażamy się o kimś źle i komuś źle życzymy, nawet jeśli tematem naszych rozmów są strażnicy i aufzejerki. Chyba tylko ona taka jest, jedna jedyna na świecie. I chyba trzeba specjalnych predyspozycji, jakiegoś wyjątkowego wyposażenia przez naturę, by tutaj nie czuć gniewu i nienawiści do tamtych ludzi. W tej chwili bliższa jest mi wściekłość Diny. Ją lepiej rozumiem niż Mamę.

– Pracowałam już wszędzie – mówi moja nowa koleżanka z koi. – W drugiej Kanadzie, na ausenie, w szrajbsztubie, w kuchni. W kuchni udawało mi się niekiedy wydawać trochę zupy albo kawy na zewnątrz. Za tę kawę mnie wyrzucono, ale nie że normalnie, tylko najpierw Mandlowa kazała mi stanąć przed jednym z baraków i przez cały dzień patrzeć na trupy. Widziałaś taki stos? Trudno przeoczyć. Tak, o taki stos mi chodzi, o te, co nie przetrzymały nocy i później się je z baraku wyniosło, i położyło jedna na drugiej. Raz nawet widziałam dziewczynę, która wyszła na zewnątrz nocą, żeby się wypróżnić do taczki, ale nie miała już siły, żeby wrócić. I czołgała się pod ten barak. Chciała dotrzeć o własnych siłach, żeby jej nikt po błocie nie ciągał. Wiedziała, że właśnie i tak tam trafi, i chyba się oszukiwała, że to jej decyzja i wcale jej nie kazano. Zastygła więc pod barakiem niby z własnej woli. Rano dorzucono inne ciała. Widziałam tę scenę, bo i ja wstałam, by iść do taczki. Ostatecznie nie poszłam. Bałam się, że także nie będę miała siły wrócić. Ale Mandlowa później odkryła tę rzecz z wydawaniem kawy na zewnątrz i postawiła mnie tam na cały dzień przed tymi trupami. Znalazło się i krzesło dla aufzejerki, która miała mnie pilnować. Dostawałam kijem, ilekroć zamknęłam oczy na widok szczura wgryzającego się w zwłoki. Do różnych rzeczy człowiek się może przyzwyczaić, ale nigdy się nie przyzwyczaiłam do szczurów.

Chcę ją zapytać o ojca dziecka, lecz nie mam śmiałości. Dina kontynuuje opowieść o Mandelce lubującej się w selekcjach i czerpiącej chyba szczególną przyjemność z patrzenia na wykrzywione strachem twarze kobiet, które wskazuje swoją laską. Lubi też patrzeć, jak nagie więźniarki ładuje się do auta i wiezie w stronę krematorium. Tak, nagie, Dina pracowała w biurze u Lagerarzta – bo wszędzie już pracowała – i sama widziała, jak nagie więźniarki pędzi się z bloku 25 do auta. I to Mandelka je wytypowała, czasem nie dlatego, że faktycznie były najsłabsze, ale tak po prostu. Uwielbia mieć władzę nad życiem i śmiercią. Bawi się w Boga.

Mama znowu się pojawia, nie patrzy na nas, ale wiem, że słyszy. Nie lubi tego określenia, że ktoś się bawi w Boga, a jednak nie lubi też sytuacji, w których ktoś przyznaje sobie prawo do decydowania o czyimś życiu lub śmierci. Jej poglądy trzeba wyłuskiwać z pojedynczych zdań, z nie wprost wyrażonych opinii. Jeśli już o kimś mówi, to tak, by nie oceniać i nie potępiać. Twierdzi więc: „Tylko Bóg może życie dawać i odbierać”. Wiadomo, że załoga obozu nie postępuje dobrze, ale Mama – co w tych warunkach trudne do pojęcia – nie ocenia tych ludzi. Wspomina tylko o działaniach, o rzeczach, które widzimy na własne oczy lub o których dowiadujemy się od innych. Jeden jedyny raz powiedziała mi, że jeśli przeżyje i wróci do domu, a ktoś kiedyś poprosi ją, by przedstawiła swój raport z pracy na sztubie położniczej, skupi się tylko na faktach. Napisze, co tu się działo, a nie – kto co robił. I boi się bardzo, że to też wzbudzi nienawiść. Dwa lata po obozie, dziesięć lat po obozie, pięćdziesiąt, osiemdziesiąt i sto. Że zawsze będzie budzić, a przecież ona tak bardzo tego nie chce.

Odwracam wzrok od drobnej postaci, która teraz się smuci, bo Dina zionie nienawiścią do Mandelki, a ja chciwie słucham.

– Mówi się niby, że w szrajbsztubie taka dobra praca. Bo się siedzi, pisze, ciepło jest, mniej siły się traci, to się tak mocno głodu nie odczuwa jak wtedy, gdy się idzie kopać rowy. Niby racja. Ale wiesz? My tam, u Lagerarzta, to albo dostawałyśmy listę z obozu, albo ­bezpośrednio od niego.

– Listę?

– Ludzi.

– Przeznaczonych do… no, tych, którzy mieli iść…

– Na blok 25.

– Rozumiem.

– Bo selekcja odbywała się na obozie, i wtedy lista szła z obozu, albo na rewirze, i wtedy lista szła od Lagerarzta.

– Rozumiem.

– Naprawdę? Może tak, a może nie. Trudno powiedzieć, że się rozumie, jeśli się takich list nie widziało na własne oczy, jeśli się nie ma tej świadomości, że owszem, ja na krześle i w cieple, ale to są ludzie przeznaczeni na blok 25, widzę nazwiska tych ludzi, wiem, jak zostaną później odpisani, że serce, gruźlica, „zmarł ­nagle”. Że blok 25 to takie zwykłe określenie i tylko nam tutaj kojarzy się ze sprawami ostatecznymi. No, może rozumiesz, w końcu jak ktoś tu jest choć przez chwilę, to już dużo rozumie.

Nie wiem, czy ma rację. Latem blok śmierci zlikwidowano, nigdy nie widziałam prowadzonych tam więźniarek ani nie słyszałam dochodzących z baraku i dziedzińca jęków i próśb o wodę. Starsze więźniarki mówią, że od czerwca w kobiecym lagrze obowiązuje inna numeracja i blok 25 jest teraz blokiem 2. Naszą siedemnastkę dzieli od niego tylko rząd baraków. Jestem więc bardzo blisko. Gdybym przybyła tu wcześniej, również byłabym świadkiem wydarzeń, o których opowiadają starsze więźniarki. Do moich uszu docierałby głos Lagerkapo wołającej:

– Lagersperre! Alles auf Block!

I szłabym posłusznie do bloku, siadała na koi, myślała: „znowu selekcja”. Być może razem z koleżankami usiłowałabym coś dojrzeć przez szybę i zobaczyłabym grupę kobiet znikających między budynkami. A później zastanawiałabym się, jak długo będą czekać na auto. Czy długo, czy krótko. Czy te, które widziałam przez szybę, trafią do baraku, czy też nie ma już dla nich miejsca i na swoją kolej poczekają na dziedzińcu. Bez jedzenia i wody, bo skazanym nie wydawano posiłków. I tak były przecież przeznaczone na śmierć. Gdybym przybyła tu w ubiegłym roku, również słyszałabym ich wołanie. Prośby o wodę i chleb, o pomoc, wzywanie matek, płacz i pytania, dlaczego one, dlaczego tutaj. Chciałabym wyjść ze swojego bloku i coś im zanieść, ale ostatecznie wcale bym tego nie zrobiła. Może również myślałabym, że one i tak umrą, a ja sama nic przecież nie mam. Może wyszłabym po Lagersperre przed blok. Może znalazłabym się blisko dwudziestki piątki, może widziałabym przeciskające się przez kraty ręce. Później, nocą, może bym nasłuchiwała. I wiedziałabym, że właśnie przyjechały samochody ciężarowe. Że jutro rano tych kobiet już tam nie będzie.

A jednak nie doświadczyłam niczego takiego. Bo jestem tu teraz. Czy rzeczywiście więc dużo rozumiem?

Podchodzi Mama i pyta, jak się czujemy. Jej też chcę zadać pytanie. Dlaczego tu jestem? Dlaczego już, skoro można by mnie jeszcze wykorzystać w jednym z komand roboczych i dopiero później przysłać, żebym urodziła. Dlaczego nas, bandytów z Warszawy, inaczej zakwaterowano, dlaczego się mówi, że nie jesteśmy więźniami, tylko internowanymi cywilami? Nie więźniami, dobre sobie. Ja też przecież stałam na barykadach. Słyszałam rozkazy. Na przykład ten, by zdjąć panterki i zostawić w gruzach razem z dokumentami. Nie wolno było mieć dowodu, że się brało udział w Powstaniu. Nie wolno, bo za to szło się pod ścianę. Albo ten, by ewakuować do kanałów rannych, bo Stare Miasto się nie utrzyma. Wiem, że są tu inne kobiety z Powstania, że one również zgłosiły się jako ciężarne i trafiły do naszej sztuby, choć brzuchy jeszcze niewidoczne, a w obozie tymczasem mnóstwo kobiet w zaawansowanej ciąży każdego dnia wychodzi do pracy na ausen. Jak to jest i dlaczego? Kto o tym decyduje? Kto zadecydował o moim losie? Nie pytam. Jak powiedziała Dina – jeśli ktoś tu jest choć przez chwilę, to już rozumie bardzo wiele. I wie również, że zadawanie pytań może przynieść niekorzystną zmianę.

– Pamiętam najgorszą rzecz z Mandelką – odzywa się znowu Dina, a ja skupiam uwagę na niej, Mama zostaje gdzieś w tle.

– Jaką?

– Z kwietnia ubiegłego roku. Mieszkałam tu, na odcinku A, blok 20. Prawie tysiąc więźniarek w bloku. Wybuchła gaśnica. Nie wiem, kto to zaczął, ale podniosły się głosy, że pożar, choć to przecież nie była prawda. Doszło do paniki. Rzuciłyśmy się do ucieczki. Waliłyśmy w okna, szum się zrobił, chaos, syrena alarmowa zawyła. Było już po apelu. Wszyscy się zbiegli, zobaczyłam Schwarzhubera, a chwilę później Mandelkę. I widzisz, jak różnie można zareagować. Pomyślałabyś – kobieta to kobieta, łagodniejsza, spokojniejsza, milsza, bardziej współczuciem się kieruje, emocjami, częściej płacze, szybciej się wzrusza, a to nad małym kotkiem, a to nad kwiatkiem, a to nad jakimś romansem. I co? I Schwarzhuber mówi, że kobiety zachowały się naturalnie, że każdy by zaczął uciekać i walić w okna. I odjeżdża, choć Mandelka chce, by wydał dyspozycje, jak nas ukarać. A on nic. Ależ się wściekła! Jak to? Nie podał kary? I co? I stanęła przy wejściu razem z Drechselową. Wzięły drągi. Myśmy wchodziły do bloku, a one nas tłukły tymi drągami. Wreszcie Mandelka się zmęczyła, bo mnie się wydaje, że bić kogoś drągiem to musi być męczące. Poszła odpocząć, a nas zatrzymano, zabroniono wchodzić na blok do czasu, aż Mandelka odpocznie. No i Mandelka odpoczęła i znowu zaczęła nas lać. Ale to i tak było lepsze niż czekanie. Bo się dostało i można było kuśtykać do koi, z niektórych dziewczyn płaty skóry zwisały, ja miałam oczy zalane krwią, ale i tak… Bo przynajmniej się nie czekało. Najgorsze było czekanie, aż ta krowa odpocznie.

Mama nadal przy nas stoi i na dźwięk słowa „krowa” wzdryga się. Godzinę później odganiam szczury od rodzącej kobiety i kiedy akurat wszystkie się chowają, a Mama na chwilę przysiada na piecu, podchodzę do niej i nie wytrzymuję.

– To niby gorsze? Nazwanie kogoś krową niż okładanie ­drągiem za to, że próbował ratować życie?

Podnosi głowę i patrzy mi w oczy. Wytrzymuję jej spojrzenie. Mam nadzieję, że się odezwie, ale tym razem nic nie mówi. Sama powinnam wyciągnąć wniosek. Nie umiem.

Mama, teraz

Czy słusznie popatrywała na nie z naganą? Czy powinna się dziwić, że nazywają Marię Mandel „krową”? To przecież i tak jedno z ­łagodniejszych określeń, które tutaj słyszała.

Ona sama pamiętała inną scenę – z jesieni ubiegłego roku. I Mandel kierującą selekcją. Mandel, która tamtego dnia wrzucała do auta dzieci. Odrywała je od matek, traktowała tak brutalnie, że dzieci raniły się, krwawiły, a nawet łamały ręce i nogi. Płakały rozdzierająco, inaczej niż zazwyczaj w normalnym świecie płaczą nawet najnieszczęśliwsze dzieci. W tym miejscu słychać było także rozpaczliwe przywoływanie mam, by przybyły na ratunek. Bo przecież mama zawsze przybywa na ratunek, odgradza swoim ciałem od zagrożeń, dmucha na skaleczenia, tuli, ociera łzy, karmi. Dlaczego więc teraz nie przychodzi? Gdzie jest, kiedy dziecko z rąk Mandel frunie na auto i rani sobie twarz, podbija oko, czuje piekący ból w stłuczonych kończynach. Gdzie jest? Matka tymczasem szarpie się z Mandel, która bije i kopie. Inna matka już się po takiej szarpaninie nie podnosi, leży w błocie, skąd unosi się tam, gdzie za chwilę dołączy do niej jej dziecko. Druga, którą Stanisława widzi, jest silniejsza, nie upada, ale klęczy i wypluwa po kolei zęby. Dokądś ją odciągają, ktoś jej pomaga wstać. Czy tamta matka też myślała o Mandel jak o „krowie”? A może wyobrażała sobie raczej jej śmierć – zemstę dokonaną na chłodno, tak żeby bolała, żeby Mandel doświadczała jej powoli i świadomie. Tamta matka musiała właśnie tak myśleć, bo wyrwano jej z ramion dziecko i słyszała jego płacz.

I Stanisława wtedy płakała. Myślała o sile kobiet, odwadze i determinacji, w jakie wyposażyła je natura, a jednocześnie o ich największej słabości. Kobietę najdotkliwiej można skrzywdzić, zadając cierpienie jej dziecku.

Na bloku 32 leży Hela, a na bloku 22 Sara. Dwie ciężarne polskie Żydówki. Stanisława usłyszała o nich od jednej więźniarki, lekarki, którą zmuszono do wykonywania zabiegów przerywania ciąży. Nie dla wszystkich kobiet dramatem była sama aborcja. Wiele z nich przyznawało, że nie chcą w tych warunkach i w tym miejscu rodzić dzieci, a i dla samych dzieci lepiej chyba, jeśli nie przyjdą na świat i nie będą zmuszone umierać w cierpieniu. Tyle że sporo było tam ciąż zaawansowanych. Siódmy, ósmy, nawet dziewiąty miesiąc. Poza tym zabieg wiązał się z ryzykiem. Kobietom dawano zastrzyk, a później przerywano ciążę za pomocą łyżeczkowania. W ciąży wyższej – tylko iniekcję, by wywołać przedwczesny poród. W pośladki, ręce i uda. Bywało, że pacjentki później źle się czuły. Były też takie, które bardzo chciały urodzić. Lekarka zapamiętała zwłaszcza dwie. Właśnie Helę i Sarę. Sara miała jeszcze szansę, na razie nie wzywano jej do zabiegu. Heli zaś sześć dni temu zrobiono kilka zastrzyków w pierś, a później ją bez narkozy zoperowano. Była w siódmym miesiącu ciąży i dziecko ponoć chwilę żyło. Zabrano je, nie pozwolono matce spojrzeć.

Lekarka opowiadała te historie monotonnym, zachrypniętym głosem, w którym pobrzmiewała rezygnacja. Oczy miała całkiem suche, spojrzenie puste.

– Chciałam, żeby pani wiedziała. Sama nie wiem dlaczego – ­dodała na koniec.

– Co się stało z Helą? Czy pani wie?

– Po zabiegu miała przez dwa dni krwotoki, ale później ustały. Więc ją wypisano i posłano do prac ziemnych.

– A Sara?

– Przyjdę do pani znowu, powiem, co z nią. Chce urodzić. Każdy kolejny dzień zwiększa szanse.

Tak, zwiększa szanse na normalny poród, pomyślała Stanisława. Niekoniecznie na jakąś przyszłość.

Maria Mandel, Sara, Hela. Inne kobiety, inne imiona.

I jeszcze oni, chłopcy z Sonderkommanda.

Słyszała o jednym z nich od więźniarki, która trafiła na sztubę położniczą przed kilkoma dniami. Stanisława spodziewała się u niej rozwiązania w każdej chwili, a jednak dotąd nic się nie wydarzyło. Alina ze swoim wysokim brzuchem aż do pierwszego skurczu pracowała w komandzie budującym drogę. Dźwigała ciężkie kamienie, ręce otarła do krwi. Sylwetkę miała zgarbioną, ramiona zaokrąglone. Stanisława nie umiała sobie nawet wyobrazić, jak Alina radziła sobie w tym komandzie. Ale ona nie wydawała się wcale ani pokonana, ani wycieńczona. Na jej twarzy było widać dziwną determinację.

– Kiedy tak pracowałyśmy na tej drodze, przed bramą – mówiła – chłopcy z Sonderkommanda przekupili strażników papierosami. Dzięki temu my co jakiś czas, oczywiście dźwigając te nasze kamienie, podchodziłyśmy pod bramę i odbierałyśmy od nich pakunki. I tak na zmianę. My do bramy, niby że tam, w tym konkretnym miejscu pracujemy, i oni do bramy, ot tak, przypadkiem. Strażnicy patrzyli wtedy w innym kierunku i wszystko udawało się szczęśliwie przeprowadzić. Dostałyśmy od nich sporo dobrych, porządnych rzeczy. Ubrania, buty, jedzenie, papierosy, leki. Dla pani też mam. Proszę, pani do czegoś to się przyda.

Stanisława zerknęła do paczki, w której znalazła kilka sztuk bielizny, porządny koc i cztery pudełka papierosów. Bielizna i koc to tutaj prawdziwe skarby, dla których zaraz się znajdzie odpowiednie przeznaczenie. Papierosy zaś można wykorzystać jako walutę. Rzeczywiście, wszystko do czegoś się przyda.

– Jeden z tych chłopców przekazał mi gryps – ciągnęła Alina. – Po węgiersku. Musiałam szukać wśród koleżanek, żeby mi któraś przetłumaczyła. Wreszcie znalazłam. Tam nic nie było szczególnego, proszę pani. Tylko kilka słów, że jestem ładna i wyglądam na miłą. I że gdybyśmy spotkali się w innym miejscu, zaprosiłby mnie do kawiarni. Nie przejął się, że będę miała dziecko. Nie pytał o mojego męża. Jakimś cudem odgadł chyba, że żadnego męża już nie ma. Andras mu na imię. Już go pewnie nie zobaczę.

Alina snuła swoją opowieść dalej, mówiła o Andrasie, o budowaniu drogi, o przechwytywaniu paczek. Chłopaka opisywała jako wysokiego, dobrze zbudowanego, silnego. Wiedziała, co się tutaj dzieje z mężczyznami, którzy tak wyglądają. Widziała wcześniej kilku, ale nigdy z bliska. Nigdy nie słyszała głosu żadnego z nich. Ten był węgierskim Żydem. Jego głosu też właściwie nie słyszała, bo tylko wręczył paczkę, a w paczce gryps. I pomyślała wtedy, że ona także chciałaby spotkać go w innym miejscu i w innym czasie, chciałaby pójść z nim do kawiarni i na spacer, chciałaby mieć z nim wspólną historię. A jednak – nigdy by się przecież nie poznali, gdyby nie obóz. Nic by nie było, nawet tego grypsu. Teraz mogła przynajmniej o nim myśleć. Czuć nikłe ciepło w sercu, mieć tę jedną małą rzecz do uchwycenia.

– Kto wie? Może się jednak jeszcze zobaczycie – powiedziała cicho Stanisława.

– Nie, proszę pani, nie zobaczymy się. Pani niedługo zobaczy dlaczego.

Stanisławie zrobiło się nagle słabo i musiała choć na chwilę wyjść na zewnątrz. W niewietrzonym bloku panował zaduch, oddychało się tu zawsze powietrzem przesyconym wonią niemytych ciał, krwi, moczu i kału. Na zewnątrz atakował człowieka znowu mdlący zapach, który wiatr przywiewał od strony krematoriów. Ale przynajmniej było chłodno. Stanisława czuła, jak sukienka przykleja jej się do pleców, a kołnierzyk ociera skórę na szyi. Traciła siły. Powinna coś zjeść. Na bloku przybyło ostatnio ciężarnych, w tym trzy wynędzniałe po pobycie w więzieniu, w którym zresztą zaszły w ciążę, kilka z powstańczej Warszawy i dwie Węgierki, którym ukradziono buty już na rampie. Za chleb udało się zdobyć dla nich obuwie. Za papierosy Stanisława postara się o leki i ligninę. Musi to później wszystko podzielić, rozdysponować, jak najlepiej wykorzystać. Wreszcie dopadło ją zmęczenie. Nigdy mu się nie poddawała, ale tym razem okazało się zdecydowanie za silne. Kazało jej szukać chłodu, nocnego nieba, gwiazd, które świeciły mimo wszystko.

Musiała wracać. Czekały na nią obowiązki.

Alina nigdy już nie zobaczy Andrasa i niebawem będzie wiadomo dlaczego. Tak się wyraziła i Stanisława odgadła, że na coś należy się szykować, że zostanie podjęta jakaś próba. Nie sądziła, by miała szanse powodzenia. I obawiała się, że tych, którzy ją podejmą, spotka kara.

Niechętnie odwróciła wzrok od gwiazd i spojrzała na rewirowe baraki, bagno pod stopami, dymiące kominy i mgłę, która późną nocą i nad ranem często otulała Birkenau, jak gdyby chciała je dobrze ukryć przed całym zewnętrznym światem.

Miała rację. Zaczęło się siódmego października. Być może czara goryczy przelała się wiosną, wraz z licznymi transportami Żydów z Węgier i łódzkiego getta. Być może zrozumieli, że czeka ich dokładnie to samo co poprzedników, że systemu rekrutacji i wymiany nijak nie da się zmienić. Teraz wieść powoli rozchodziła się po obozie. Stanisława nie wiedziała, czy wierzyć we wszystko, co słyszała, ale miała tylko tyle – grypsy i głuchy telefon. Niczego nie mogła zweryfikować, o nic zapytać. Podała więc wiadomość dalej w takiej formie, w jakiej ją sama otrzymała.

Chłopcy z Sonderkommanda usłyszeli komunikat. Trzystu z nich miało się stawić do pomocy u Ottona Molla, esesmana, którego mianowano niedawno komendantem podobozu w Gliwicach. To musiał być fortel. Sytuacja dojrzewała długo, a ci z Sonderkommanda postanowili walczyć. Przed drugą po południu chłopcy włamali się do krematorium IV, zaatakowali strażników i wysadzili budynek. Zaalarmowani więźniowie z krematorium II również podnieśli bunt, ruszyli na esesmanów i – jak słyszała – wrzucili ich żywcem do pieców.

Kolejny poród na sztubie dopiero się zaczynał.

Kobiety tkwiły na swoich kojach lub na piecu, odgrodzone od buntu Sonderkommanda i od wywołanego nim chaosu wśród strażników. Niektóre pozostały nawet nieświadome rozgrywających się całkiem niedaleko wydarzeń. Stanisława popatrywała na tę jedną, na Alinę. Dziewczyna była dziwnie spokojna, obojętna. Nie odzywała się, nie wykazywała ani entuzjazmu, ani strachu. Stanisława skupiła się więc na dwóch innych kobietach. Na fotografce z Warszawy i jej nowej towarzyszce Dinie. Cierpiała, kiedy słuchała, co mówią, ale coraz lepiej rozumiała, że można – tutaj i teraz – myśleć właśnie w ten sposób.

Na razie słyszała, że wielu więźniom z Sonderkommanda udało się zbiec do lasu. Czekała, co będzie dalej.

Josef, Herr Hauptsturmführer

Szpicruta. Białe rękawiczki. Jesień rozpaskudziła się już na tym bagnistym terenie na dobre i inne rękawiczki, na przykład ciemne z cielęcej skórki, byłyby praktyczniejsze, ale Josef potrzebował jasnego, rozweselającego akcentu. Znowu mu się śnili. Cyganie. Ich śpiewy, rozmowy. Pamiętał te rozmowy. Nie konkretne słowa, ale raczej gwar, wielogłos. Pamiętał ich niechęć do samotności, do izolowania się od grupy. Nie śniło mu się to wszystko jako konkretny obraz, raczej miał świadomość, czego ten sen dotyczył. Obudził się z tą świadomością, ze wspomnieniem cygańskich grup skupionych pod barakami. Śpiewy słyszał jeszcze długo po otworzeniu zaspanych powiek. Muzykalni ludzie z dobrym słuchem, z naturalnym talentem do artykułowania czystych dźwięków.

Wspomnienie końca lipca zaowocowało migreną. Z niechęcią patrzył na swoją chorobliwie bladą cerę i przekrwione oczy. Ból promieniował od czoła po potylicę i miał swoje źródło w nadmiernym napięciu. Poza tym Josefa bolał kręgosłup i kolana. Powinien zażywać więcej ruchu, oddychać czystszym powietrzem, a nie tym tutaj, ­malarycznym i cuchnącym.

Łyknął proszek i przetarł usta dłonią. Wciąż to widział. Koniec lipca. Środek lata. Zdrowi i silni – a raczej, jak on sam by to ­określił, w miarę zdrowi i w miarę silni, bo tutaj każdy był już dość wybrakowany – stawili się do transportu i trafili do pociągu, który stał na torze przez kilka godzin. Rodziny mogły się pożegnać. Zapanowała nieprzyjemna atmosfera, Josef nie lubił dramatyzowania. Transport wreszcie odjechał, zarządzono blokadę, SS przystąpiło do szturmu na obóz i wyprowadziło z niego tych, którzy zostali. Głównie starców, dzieci, ich matki i chore kobiety. W drugą noc sierpnia odprowadzono ich do komory gazowej. Obóz cygański opustoszał. Josef wciąż pamiętał ciszę o poranku pierwszego sierpnia. Niezwykłą jak na ten fragment obozu. Tylko Cyganie mieli w Auschwitz prawdziwą fantazję, tylko ich stać było tutaj na romantyzm. Krematoria kopcą, cisza, cisza. A jednak nie, nie całkiem. Ktoś zdołał się ukryć, gdzieś zaszyło się jakieś dziecko, gdzieś jakaś młoda Cyganka. Wyłapywano ich jeszcze przez dwa dni. Chcieli się ratować za wszelką cenę. Nikomu nie byli już potrzebni, ale wciąż pragnęli żyć.

Dzień wcześniej, pierwszego sierpnia, kiedy szykowano się już do pełnej likwidacji obozu cygańskiego, dotarła do Auschwitz wieść o wybuchu Powstania w Warszawie. O kolejnych Polakach, którzy chcą żyć na własnych zasadach we własnym kraju, jak dawniej. Waleczni Polacy, tak doświadczeni w inicjowaniu wszelkich powstań i ich przegrywaniu. Które to już? Trzecie? Czwarte? Musiał przyznać, że i Polaków stać było na romantyzm, w którym kryło się coś beznadziejnego, ale i pięknego zarazem.

Po śnie o śpiewających Cyganach nie dopisywał mu apetyt i nie miał ochoty na śniadanie. Ból głowy po zażyciu proszku powoli odpływał. Josef pomyślał, że zje coś później, kiedy już trochę popracuje. Pójdzie na rewir, obejrzy pacjentów, zapyta, jak się czują. Zanotuje swoje obserwacje, wskaże tych, którzy jego zdaniem powinni zostać wskazani. Zanim odwiedzi bliźnięta, zerknie jeszcze do akuszerki. Wczoraj zaczęły się dwa porody, może do tej pory sprawa się rozwiązała. Akuszerka spróbuje spojrzeć mu w oczy jak zwykle, a on będzie unikał jej spojrzenia, również jak zwykle. Niewiele było na świecie osób, którym patrzył w oczy. Uważał to za coś intymnego, zarezerwowanego dla bliskich. Niekiedy myślał, że akuszerka go prowokuje, że jest trochę bezczelna w tej swojej cichości, w tej swojej wierze i rozmodleniu. Niby skromna, cicha, a jednak bezczelna.

Zrobi się też dziś pomiary nowych bliźniąt. Nie mógł się doczekać, aż trafią do niego karty z dziewięćdziesięcioma sześcioma wypełnionymi punktami. Szczególnie liczył się pomiar czaszki, kształt uszu, nosa, kolor oczu. Odciski palców, dłoni, stóp, uzębienia. Trzeba wiedzieć możliwie najwięcej, zanim się przystąpi do dalszych, szczegółowych badań. Dziś również skieruje materiał do kolejnej porównawczej autopsji. Jedno z bliźniąt po serii zastrzyków zmarło na rewirze, trzeba więc przygotować drugie, to zdrowe, a później obejrzeć ich narządy wewnętrzne. Zanotować różnice i podobieństwa.

Ból głowy całkiem ustąpił. Josef wygładził na dłoniach białe rękawiczki.

A8450 zrobił na nim wrażenie bardzo szybko, już podczas pierwszej próby. Pierwszą autopsję przeprowadzał jeszcze w dawnym pomieszczeniu sekcyjnym, małej komórce na BIIf, w której ustawiono drewniany, nieheblowany stół i krzesło, jakieś pudło na narzędzia i wiaderko. Poradził sobie, nie wspomniał słowem o warunkach, w jakich mu przyszło pracować. Był oczywiście zwykłym heftlingiem, nie miał odpowiedniej pozycji, by narzekać, ale Josef potrafił rozpoznać niezadowolonego lub rozczarowanego człowieka. Wystarczył czasem grymas twarzy. Albo to coś, co czaiło się w spojrzeniu. Akuszerka, na przykład, nigdy nie wydawała się niezadowolona czy zła, lecz właśnie rozczarowana. Patolog miał kamienną, względnie spokojną twarz. Kiedy przyniesiono mu pierwszy materiał, pewną ręką otworzył czaszkę, klatkę piersiową i jamę brzuszną, wydobył narządy i je omówił, wskazując na to, co odbiega od prawidłowości. Płynnie odpowiadał na zadawane mu pytania. Spodobał się Josefowi i jego kolegom, był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.

Należało stworzyć patologowi odpowiednie warunki pracy, a nawet życia. Był węgierskim Żydem, ale ostatecznie to właśnie tutaj domknie się jego los. Wiadomo, że stąd nie wyjdzie. Niech więc robi to, co umie najlepiej, niech ma wszystko, czego potrzebuje, niech mieszka wygodnie i nie cierpi głodu. Z pustym żołądkiem źle się pracuje, mózg musi mieć odpowiednią pożywkę. Josef wystarał się więc dla patologa o eleganckie białe meble – łóżko i szafkę, stół i krzesła. Blat stołu przykryła miękka czerwona narzuta, a podłogę – betonową, nieco może nieprzyjazną – dywany. Ściany kazał pomalować. W urządzaniu gabinetu również wykazał się dobrym smakiem, wyposażył pomieszczenie w fotele, fornirowane meble, stół, szafę na książki. Nie zawiódł go także zmysł praktyczny. Patolog otrzymał trzy mikroskopy, fachową literaturę, bieliźniarkę z lekarskimi fartuchami, gumowymi rękawiczkami i ręcznikami, gablotę z chemikaliami. Josef pozwolił mu także nosić cywilne dobre ubranie, korzystać z usług obozowego fryzjera i żywić się jedzeniem z esesmańskiej kuchni. Jednocześnie dał więźniowi do zrozumienia, że podlega tylko i wyłącznie jemu. Jest jego cennym, wykwalifikowanym niewolnikiem, który wykona każdy rozkaz niezależnie od tego, czego będzie dotyczył. Patolog mógł więc nie stawiać się na apele, odpoczywać w przerwach od pracy, zachować zdrowie i nie umierać z głodu, nie mógł jednak ani na chwilę poczuć się wolny. Bardziej wolny, bardziej swobodny niż tamci, którzy od rana wystawali piątkami, by ich policzono, napojono ohydną kawą i popędzono do roboty. Nie był od nich bardziej wolny. Josef wiedział, że jako człowiek inteligentny patolog szybko się zorientuje, w czym rzecz. Żyje, póki jest potrzebny, i tym nie różni się od innych numerów. Jest w nim jednak jakaś odwaga, jakaś nonszalancja. To z pewnością dzięki studiom w Niemczech, w Breslau. Więzień przesiąkł niemiecką atmosferą, nabrał ogłady, nauczył się języka, wiedział, o czym rozmawiać i jak się odnaleźć. Jego niemczyzna była doskonała, wręcz wzorcowa. Lepsza niż niejednego esesmana. Podobnie jak znajomość niemieckiej obyczajowości, historii, kultury i sztuki. Cytował niemieckich klasyków literackich, bywał na koncertach. Człowiek renesansu, ideał wszechstronnie wykształconego człowieka. Josef prawie go podziwiał. Prawie. Pewnych ludzi nie można przecież podziwiać tak całkiem. Nawet jeśli genetyczny defekt pozostaje głęboko ukryty, to na pewno gdzieś jest i nie zniknie mimo najlepszej edukacji. Trudno jednak, by patologa przeznaczyć na zmarnowanie. Musi pracować, przysłużyć się Rzeszy i niemieckiej medycynie. Niech się czuje doceniony, pod opieką. Niech myśli, że komuś tutaj szczególnie na nim zależy.

A8450 służył mu już od wielu tygodni. Josef nie wiedział, co lekarz myśli naprawdę, ale musiał mieć świadomość, że obóz to idealne miejsce do pozyskiwania materiału. Tutaj mógł dostać więcej, niż mogłyby mu zaoferować instytuty medycyny sądowej całego świata. Tutaj mógł dostać wszystko. Podobnie rzecz się miała z żywymi organizmami. Tylko obóz dawał im sposobność wykonywania wszelkich badań na człowieku. Mogli analizować krew, przetaczać ją, na przykład wymiennie między bliźniętami, wykonywać nakłucia lędźwiowe – i doskonalić swoją technikę, mogli wreszcie sporządzać bogatą medyczną dokumentację żywych bliźniąt, a później – martwych. I to nie martwych tak po prostu, ale umarłych w tym samym czasie. W żadnym innym miejscu na świecie nie przeprowadzono by takich badań. A Josefa interesowały podobieństwa i różnice, wpływ czynników zewnętrznych, przeobrażenia organów pod wpływem chorób.

Usiłował zrozumieć bliźnięta, szukał na nie sposobu. W ciążach mnogich widział bowiem dobry sposób na zaludnienie Ziemi przez wartościowych rasowo Aryjczyków, ale przede wszystkim materiał do prowadzenia zaawansowanych badań nad dziedziczeniem. Marzył o przyszłości, w której każda niemiecka kobieta rodzi bliźnięta. Marzył o gwałtownym przyroście naturalnym, o Niemcach mających przewagę liczebną nad innymi ludami. Najpierw Rzesza, później Lebensraum Rzeszy, później cały świat. Cały świat! Tak, to było możliwe właśnie dzięki jego badaniom. To się stanie już niedługo za jego sprawą. Przeniknie tajemnicę rozmnażania, znajdzie sposób na ciąże mnogie, a później także sposób na kobiety, które jeszcze mają jakieś zawodowe ambicje. Równouprawnienie to mit. Przeznaczeniem niemieckiej kobiety jest zachodzić w ciążę i rodzić dzieci. I tyle. Muszą to zrozumieć. Josef dowie się wszystkiego o dziedziczeniu. Przyjdzie wreszcie dzień, w którym odkryją się przed nim wszelkie tajemnice genetyki. I będzie wiedział, na czym to polega. Jak dziedziczyć cechy wartościowe, a eliminować wadliwe. Jak osiągnąć doskonałość.

Wiedział, że patolog nie jest głupi i wszystko już odgadł. W protokołach z sekcji zwłok małoletnich bliźniąt nie wypełniał rubryki o przyczynie zgonu i w ogóle o niej nie wspominał. Ale widział przecież ich serca. Wyjmował je, mył, oglądał. Na pewno to zobaczył – małą czerwoną plamkę na mięśniu lewej komory, na jego zewnętrznej stronie. Być może nie każdy wiedziałby, że to ślad po ukłuciu igłą, lecz A8450 wiedział na pewno. Nikt mu nie musiał mówić, że dziecko dostało zastrzyk w serce. Wzmógł czujność, na pewno poczuł lęk, ale i ciekawość, każdy lekarz by poczuł. Zaczął dociekać, szukać. Naciął serce, otworzył lewą komorę, zobaczył, że zebrana tam krew zaskrzepła. Obejrzał skrzep, powąchał go. Poczuł fenol i ostatni element układanki wskoczył na swoje miejsce. Tak, Josef wiedział, że patolog zna prawdę, nawet jeśli nie wypełnia w protokole jednej rubryki. Udaje, że nie wie. A może nawet nie udaje. Może zawiązało się między nimi milczące porozumienie.

Pewnego dnia Josef postanowił przekroczyć kolejną granicę, uświadomić więźniowi, że cisza na nic się nie zda. Że ma on pełną świadomość, co się tutaj dzieje, i – przynajmniej na razie – musi z tym żyć. Musi rozmawiać z nim, Josefem, lekarzem i swoim przełożonym, musi zachowywać spokój, nie może protestować i wygłaszać własnych opinii. Kazał przysłać do patologa zwłoki kilku par bliźniąt zarażonych kiłą i gruźlicą jamistą. Lekarz otworzył ciała i u ośmiorga bliźniąt zauważył ropniaki. Wyciął je i zabezpieczył w słoikach z formaliną. Gruźlicę rozpoznał u dwojga bliźniąt. I jak zwykle zauważył też plamkę na zewnętrznej stronie lewej komory serca, a rubrykę z przyczyną zgonu pozostawił niewypełnioną. Josef odwiedził go po pracy, przejrzał dokumentację, po czym kazał przesłać materiał do instytutu w Berlin-Dahlem. Z podaniem przyczyny zgonu.

– Wszystko jedno, co pan wpisze, ale przyczyny mają być różne. Sam pan rozumie, one i tak były chore, syfilis, gruźlica…

Josef zatoczył ręką dookoła, odwrócił się i wyszedł. Nie zamierzał się tłumaczyć, wydał tylko polecenie. Węgierski lekarz nic nie powiedział. Z pewnością coś czuł. Myślał, że przecież zarówno kiłę, jak i gruźlicę się leczy, ale widocznie nie tutaj. Spakował później materiały i wysłał do instytutu. Josef był z niego bardzo zadowolony.

Aż do dziś. Do teraz, kiedy coś dziwnie dudni i ktoś krzyczy. Nagle zapada cisza, a po niej daje się słyszeć odległy trzask. Josef czuje nieprzyjemny ucisk w żołądku. Kładzie na biurko dokumenty, które przeglądał, wstaje z krzesła i bierze głęboki wdech. Słyszy kroki na korytarzu. Ktoś biegnie, szybko. Nie puka do drzwi, tylko od razu szarpie za klamkę.

– Herr Hauptsturmführer! To krematorium! Coś wybuchło!

Josefowi pocą się dłonie. Wyją syreny, znowu słychać odległe wybuchy i strzelaninę.

To Sonderkommando, Herr Hauptsturmführer! Wysadzili krematorium!

Głosy docierają do niego jakby z daleka. Na BIIf poruszenie. Czy jest wśród nich, tych zbuntowanych, jego asystent, A8450, lekarz, specjalista od ludzkiego materiału? Jeśli tak, to zginie. Ci głupcy nie mają żadnych szans. Teraz, przez chwilę, może im się wydawać, że mają, ale to nieprawda. Są więźniami i muszą przegrać, bo tutaj wygrać mogą tylko właściwi, pełnowartościowi ludzie. Dołączają się inne głosy, ktoś mówi, że psy się boją i żałośnie wyją, ktoś inny, że strażnicy już sięgają po karabiny maszynowe. Wywiązuje się walka, kilku więźniom udaje się zbiec – przecinają druty, biegną w stronę Wisły. Głosy zlewają się w jedną całość i Josef nie wie już, ile czasu minęło. Wciąż zadaje sobie pytanie, co z A8450. Zanim wypowiada je na głos, pojawia się człowiek z Politische Abteilung. Czekają na doktora, proszą go, nie wiedzą…

Josef wsiada do samochodu. Nerwowo splata i rozplata dłonie, a kiedy auto dociera do krematorium I, Josef niemal z niego wyskakuje. Nogi same go niosą, już nie słucha, choć znowu ktoś coś mówi. Wreszcie jest na miejscu. Na podwórzu leżą więźniowie z Sonderkommanda, wszyscy na brzuchu, twarzami do ziemi. Trudno rozpoznać tego jednego, konkretnego.

– Herr Hauptsturmführer? – zwraca się do niego jeden z eses-

manów.

– Wywołaj lekarzy.

– Lekarze! Wstawać!

Spośród leżących postaci chwiejnie podnoszą się cztery. Josef widzi więźnia A8450 i myśli o tym, że przecież miał pracować, miał otworzyć tego Ruska, jeńca, który się zabił. Dostał polecenie. Miał pracować, więc…

Czterej lekarze stoją przed nim bladzi, zakrwawieni. Josef widzi kątem oka, jak esesman wali kolbą po głowie kogoś, kto usiłował się lekko unieść. Innego kopie. Ich pewnie też to spotkało. Może się nawet nie poruszyli, może tylko leżeli, ale i tak dostali. Twarz patologa jest cała we krwi. A gdyby go zabili? Skąd by wziął drugiego takiego? Chyba nawet wśród Żydów trafiają się czasem ludzie niezastąpieni. Ten tutaj był mu jeszcze potrzebny. Badania trwają, satysfakcjonujących wniosków ciągle brak. On wiele umie, wiele się można od niego nauczyć. Josef postanawia, że dziś będzie łagodny i wyrozumiały. Wzywa do siebie A8450.

– Co pan zrobił? – pyta.

Patolog pociąga nosem, krew zbiera się w kącikach jego ust.

– Nic, Herr Hauptsturmführer. Pracowaliśmy zgodnie z rozkazem. Badaliśmy ciało rosyjskiego żołnierza, przerwano nam w połowie i popędzono tutaj. Znaleziono nas na miejscu, przy pracy. Protokół jest zapewne wciąż na maszynie.

Josef zerka na dowódcę esesmanów, a ten kiwa głową. Patolog i trzej pozostali lekarze wiedzą, od kogo zależy teraz ich los. Żaden nie patrzy na Josefa, wszyscy wbijają wzrok w ziemię. Cisza staje się tak ciężka, że trudno ją udźwignąć. Zdenerwował się wcześniej, ale teraz może się napawać poczuciem władzy. Wreszcie spogląda znów na węgierskiego lekarza.

– Idźcie się umyć i dalej pracujcie – mówi.

Macha ręką, lekarze wychodzą, a w stronę pozostałych członków Sonderkommanda padają strzały.

Na drugi dzień Josef nie idzie do krematorium, ale wie, że więźniowie z Sonderkommanda leżą rzędem przed piecami – ci, których udało się złapać, i ci z podwórza. Patolog na pewno też tam jest. Niech patrzy. Niech mu nie przyjdzie do głowy dołączać w przyszłości do jakiegoś buntu i tym samym utrudniać mu jego cenne badania. Dostał przecież wszystko, czego potrzebował. Dobre jedzenie, ubranie, mieszkanie, nawet odpowiednio wyposażone miejsce pracy. Zamiast iść od razu na lewo, mógł jeszcze żyć, pracować, rozwijać się i służyć niemieckiej medycynie.

Całe to zdarzenie wytrąciło Josefa z równowagi.

Chodziły słuchy, że więźniowie wrzucili dwóch strażników żywcem do pieca, ale jak się okazało, sprawa wyglądała nieco inaczej. Esesman uderzył w głowę palacza, na co palacz, silny chłop, wyjął z cholewy buta nóż i dźgnął go w pierś, a dopiero potem wrzucił do pieca. Drugi wartownik, który przybiegł z pomocą, podzielił los kolegi – otrzymał cios nożem i także trafił w ogień. A później potoczyły się dalsze wypadki – granaty, ładunki ­wybuchowe, zamieszanie, krzyki, wreszcie ucieczka.

Wyłapali ich. Chyba wszystkich, choć Josef nie był pewien. Tych dwunastu, których nie można się było doliczyć w krematorium, przyprowadzono wieczorem. Nie szli na rzeź jak potulne owce. Rzucili się z pięściami na esesmanów, licząc, że uda im się zdobyć broń. Nie udało się. Wszystkich zastrzelono. Co oni sobie myśleli? Dlaczego w ogóle myśleli? Nikt tego od nich nie wymagał. Mieli przenosić trupy z komory gazowej do ­krematorium, i tyle.

Myślał o nich dniem i nocą. O tlącym się gdzieś podskórnie pragnieniu buntu, głębokiej potrzebie, by walczyć choćby o bohaterską śmierć. Rozstroiło go to wydarzenie. Mogło zachęcić innych, w węgierskim lekarzu zaś obudzić złudną nadzieję, że kiedyś stąd wyjdzie, że jego praca dla Josefa się skończy. A przecież trzeba dokonać jak najszybciej wielkich odkryć. Przeniknąć tajemnicę bliźniąt i zagadkę dziedziczenia dzięki nim tutaj, dzięki zgromadzonemu materiałowi i specjalistom odsłonić wszystkie tajemnice genetyki. Bo jeśli nie tutaj, to gdzie? Być może czas się kończył. Być może za chwilę będzie za późno.

Pada ulewny deszcz, ale Josef idzie na rampę. Przyjeżdża pociąg, to chyba Żydzi z Rygi. Wszyscy na lewo. Woda kapie Josefowi z czapki i peleryny. Na lewo, na lewo. I tak to będzie dalej. I nigdy się nie skończy.

My (ja), z Mamą i bez

– A co ty myślisz? Że mnie ktoś wykorzystał, tak? Że jakiś esesman mnie zgwałcił?

Tymczasem ja nie myślę, ja tylko zapytałam. Wreszcie. Wahałam się naprawdę długo. Nie wyciągnęłam wniosków ze smutnej miny Mamy, pozwoliłam sobie uważać, że ona nie ma racji. Musimy mówić i myśleć o nich źle. Może ona nie chce i nie potrafi, ale nie każdy jest przecież równie doskonały. Doskonałość Mamy nagle zaczyna mnie irytować. Chciałabym, by to nam współczuła bardziej, by nas bardziej kochała. Denerwuje mnie, że u niej nie ma „bardziej”. Współczuje nam, lecz im – tamtym – też, skoro bowiem robią takie rzeczy, są w gruncie rzeczy od nas nieszczęśliwsi.

Dina mówi, że chciałaby się na nich zemścić, widzieć, jak wiszą, widzieć, jak wisi Maria Mandel.

– Przeżyję. Właśnie dlatego. Nie po to, żeby opowiedzieć. Żeby świadczyć. Nie dla przyszłych pokoleń. Przyszłe pokolenia nic mnie nie obchodzą, bo i my ich nie będziemy obchodzić. Muszę przeżyć, by doprowadzić Mandelkę pod stryczek. I zadbać o to, by nikogo nie zdążyła poprosić o przebaczenie i by nikt jej nie wybaczył. Ona tak właśnie musi odejść. Bez skruchy. Bez odpuszczenia czegokolwiek tu, na Ziemi. Ma iść prosto do piekła.

Mama patrzy na nas już nie dyskretnie, lecz całkiem jawnie. Jest wyprostowana, blada, włosy ma w nieładzie, bo od wielu godzin nawet nie usiadła. Odwracam wzrok. I to jest ten moment, kiedy pytam Dinę o ojca jej dziecka. Milknie. Później wypowiada te słowa o „jakimś SS”. Znowu milknie. Wreszcie wbija we mnie wzrok, trochę jak w intruza, ale nie do końca takiego, którego chce się pozbyć.

– On mnie wcale nie zgwałcił – odzywa się znowu Dina.

– Esesman?

– Post. Po tym jak straciłam pracę w kuchni i Mandelka kazała mi patrzeć na trupy, spadłam w hierarchii na niski szczebel i poszłam znowu na ausen. Z początku pracowałam w polu, ale któraś koleżanka z tych ustawionych chyba sobie o mnie przypomniała, bo dostałam nowy przydział. W sierpniu pomaszerowałam nad Sołę ścinać wiklinę. Szła z nami zawsze aufzejerka, taka raczej w porządku, a na końcu oczywiście post z psem. Też dość miły. Młody Niemiec. Chyba się nie całkiem połapał w tym, co się tu działo. Znam niemiecki, więc byłam zawsze blisko aufzejerki i tłumaczyłam dziewczynom polecenia. Praca przy wiklinie nie była taka ciężka. Tylko upał dokuczał. Człowiek miał ochotę wskoczyć do rzeki, wypluskać się, popływać, rozluźnić, zamiast się z tą wikliną męczyć. No ale. Nie było co narzekać. Poszłam i ja w krzaki. Wszystkie się rozproszyłyśmy, jedna drugiej nie widziała. I ten post przyszedł. Psa gdzieś uwiązał. Położył się w trawie, źdźbło żuł, w niebo patrzył. I zaczął mówić, że przecież miało być inaczej, miały być wielkie Niemcy i piękna wojna, po której zostanie lepszy świat, a nie dymiące kominy i masowe mordy. Co mają zrobić tacy jak on? Czuł się oszukany. Nie ucieknie przecież. Rodzinę ma, matkę, cztery siostry. Nie będzie ich narażał. Słuchałam go i cięłam wiklinę. Na rzece pojawiła się barka i widziałam, jak mężczyzna do kogoś macha z pokładu, a z krzaków wyłania się aufzejerka. Przyjmuje od mężczyzny paczkę, rozmawiają chwilę, po czym ona się oddala, a barka powoli odpływa. Zerknęłam niespokojnie na posta, ale on tylko do mnie mrugnął i powiedział, żebym lepiej na ten temat siedziała cicho, to mi się może coś trafi. I się trafiło. Kawałek chleba i kiełbasy. Kilka razy później też. Praca przy wiklinie nie mogła trwać wiecznie, kiedy się skończyła, mnie rzucili znowu do łopat. Ale post mnie znalazł. Na ausenie, kilka razy na obozie. Przesyłał mi grypsy, czasem jakąś paczkę. Blokowej cebulę przynosił, żeby od czasu do czasu patrzyła w drugą stronę. I tak właśnie. Tak to się stało. Ja go wcale nie wydałam. Aż się sobie dziwiłam, że taka jestem wytrwała, że tak milczę. Dopiero wtedy to zrozumiałam. Kochałam go. Kochałam, jeśli kogoś tutaj w ogóle można pokochać. Albo na ile ja mogłam. Nie wydałam go. Któraś z dziewczyn zrobiła to za mnie.

– I co się stało?

– Dali go najpierw na jedenastkę, a później wysłali na front. Podobno.

Słucham Diny i czuję, jak pocą mi się plecy, a brudny ciuch przykleja się do skóry. Być może nie powinnam się dziwić, że ona mówi o tym tak spokojnie i bez emocji, że tamto zdarzenie już się w nią wżarło i nie przeżywa go wciąż od nowa. Być może nie powinnam się dziwić, że pokochała niemieckiego strażnika, że zobaczyła w nim człowieka. I że on zobaczył człowieka w niej na przekór systemowi, wojnie i rzeczywistości dookoła, na przekór paragrafom aryjskim, wrzeszczącemu do megafonu Führerowi i piecom, do których mieli trafić wszyscy Żydzi. Może niczemu nie powinnam się już dziwić? Sama przecież widzę, jak jest. Zastanawiam się, kim była Dina przed obozem, czy mówiła w podobny sposób jak teraz, czy także wtedy potrafiła o okrucieństwach opowiadać beznamiętnym tonem, niby patrząc w oczy swojemu rozmówcy, ale tak naprawdę wcale nie.

Dotyka brzucha, w którym rośnie dziecko młodego Niemca. Przesuwa po nim ręką jak po rzeczy, która nie budzi w niej żadnych emocji.

– Co będzie z tym dzieckiem, kiedy przyjdzie na świat? – pyta po chwili. Wydaje się nagle bardzo zamyślona i jakby nieobecna. – Chyba wcale nie chcę go urodzić. Chyba byłoby lepiej, gdybym nie urodziła.

To pierwsze zdarzenie ma miejsce nad ranem. Jakaś kobieta na naszej sztubie właśnie urodziła dziecko, a Mama myje je w kropli ziółek z zeszłego dnia. Dina unosi się na łokciu, patrzy na świeżo upieczoną matkę i dziecko, po czym zadziera swoją obozową sukienkę powyżej pasa. Z początku nie wygląda to groźnie. Lekko drapie się w skórę, szczypie. Myślę, że ją swędzi. Mnie także swędzi. Mama mówi, że to naturalne, skóra się przecież rozciąga, staje sucha i cienka, czasem robią się rozstępy, a tutaj nie mamy kremów i oliwek, nie mamy gdzie się umyć, a co dopiero myśleć o zabiegach kosmetycznych. Dina drapie się coraz mocniej. Zerkam na nią dyskretnie, bardziej mnie teraz interesuje, kiedy przyjedzie moje przydziałowe pół litra rzadkiej kaszy i pół bułki. Jestem tak głodna, że z łatwością pochłonęłabym cztery podobne porcje. Kiedy byłam w ciąży po raz pierwszy, budziłam się każdego ranka z myślą o jajecznicy z cebulą. Do tego świeży chleb z masłem. Słyszałam, jak przed wyjściem do pracy mąż przypominał gosposi, by pobiegła po jaja na targ i dalej do piekarni, tej naszej ulubionej, w której wypiekano smaczne i wielkie bochny z przypieczoną, chrupiącą skórką. Ledwo otwierałam oczy, a już czułam zapach szklonej na patelni cebuli. A później zawsze coś było źle. Jajecznica za sucha lub za wilgotna – wiadomo przecież, że żółtko nie może być na pół surowe, bo takiego nie lubię. Za słone, za ciepłe, za zimne, chleb za miękki, za twardy, herbata za słaba, za mocna. Kiedy zorientowałam się, że po raz drugi jestem w ciąży, byłam szczęśliwa, jeśli mojemu kochankowi udało się kupić świeży chleb. Zamiast masła używałam margaryny i nawet mi do głowy nie przychodziło narzekać. Akceptowałam swój stan, godziłam się z brakiem towarów w sklepach, jadłam to, co było, ciesząc się, że w ogóle jest. Tylko na wojnę się nie godziłam. A jednak nawet ją jakoś znosiłam, odkąd był Adam. Chętniej myślałam o przyszłości, o tym, że wszystko się dobrze skończy. Nawet nie pomyślałam, że możemy zginąć. Że możemy nie mieć chleba i margaryny, że siebie możemy nie mieć.

Tutaj lepiej w ogóle nie myśleć o jajkach, zeszklonej cebuli, chlebie i przyszłości. To się zawsze źle kończy.

Dina nadal się drapie, tymczasem ja jestem już bardzo zniecierpliwiona brakiem mojej porcji rozwodnionej kaszy. Mam wrażenie, że wydawanie „posiłków” staje się mniej regularne. Zerkam na Dinę coraz częściej. Wreszcie widzę, że inne kobiety też na nią patrzą. Dina przeciąga paznokciami po skórze na brzuchu i zostawia czerwony ślad.

– Przestań – mówię. Przysuwam się do niej. – Przestań!

Dina drapie się już teraz tak mocno, że kaleczy skórę do krwi.

– Pomóż mi. Wszystko mnie swędzi, pomóż mi się podrapać, pomóż, pomóż mi, pomóż mi!

Warczy teraz jak zwierzę i głośno krzyczy. Podbiega do niej Mama. I właśnie wtedy widzę, jak płacze. Jak poślinionym rąbkiem fartucha wyciera rany na brzuchu Diny, jak ją próbuje uspokoić, mówiąc, że wszystko będzie dobrze, ona tu jest, są razem, Dina nie zostanie sama. Słowa, którymi pociesza nas wszystkie. Wiem, że się boi, żeby na jej skórze nie powstało zakażenie. Pójdzie po wodę, przemyje zadrapania jeszcze raz. Pójdzie, choć zajmie to dwadzieścia minut. Chyba jestem zła na Dinę, że przysporzyła Mamie dodatkowych obowiązków. Zostaję jednak na koi, przy niej. Nic nie mówię, czasem ­wystarczy być obok.

Tyle że Dina nie chce, bym była obok. Niczego nie chce. Potrafi wybrać odpowiedni moment, ten, w którym się oddalam, by pomóc Mamie z wiadrem wody właśnie wtaszczonym do baraku. Zorganizowałyśmy dwie dodatkowe miski, trzeba więc podzielić tę wodę na trzy porcje i nie uronić ani kropli. Tutaj kropla to dużo.

Młoda matka płacze, że nie ma pokarmu, i żałosnym głosem pyta, czy któraś z kobiet ma go na tyle, by wykarmić i jej dziecko. Tak często słyszy się u nas to pytanie. Dzisiaj nikt nie odpowiada. Płaczą teraz razem z dzieckiem, które właśnie poznaje, czym jest głód. Mama przelewa wodę z wiadra do miski, skupiona i spokojna, ale wiem, że ona także cierpi. Jak za każdym razem.

I nagle ktoś krzyczy. Podnoszę głowę i widzę dziewczynę z naszej koi. Wskazuje na coś. Na kogoś. Mam jeszcze na tyle przytomności umysłu, by ostrożnie odstawić miskę na piec. A później biegnę. Wiem, że to Dina. Wreszcie ją widzę. Tym razem ­rozdrapała sobie całą twarz.

– Wszystko mnie swędzi – charczy. – Chcę już stąd odejść.

Kilka dni później w rany na jej twarzy wdaje się zakażenie. Czai się też na nią wielki szczur, zwabiony zapachem krwi. Mama próbuje coś na to zaradzić, przemywa, organizuje resztkę jakiejś maści. Ktoś jednak informuje Lagerarzta. I zabierają Dinę. Kiedy znika, Mama długo wpatruje się w drzwi; oczy ma szeroko otwarte, dłonie splecione. Nie wiem, czy żałuje Diny, czy jej dziecka, czy obojga. Podchodzę do niej i chwilę stoimy tak razem. Wreszcie Mama mówi:

– Pomódl się ze mną. Za Dinę i jej dziecko.

– Nie wierzę w Boga – odpowiadam od razu.

– Ale pomódl się i tak.

Zostaję przy Mamie. Nie modlę się, raczej zadaję pytania. Nie wiem komu i nie oczekuję odpowiedzi.

Rzeźba Diny jest już gotowa. Wiem, że Mama się o nią ­martwiła. O tę nienawiść, którą Dina czuła, i o pragnienie zemsty. O to, że człowieka można doprowadzić do stanu, w którym takiej nienawiści doświadcza. Modliła się za nią każdego dnia, każdego dnia patrzyła na drzwi, czy się nie otworzą, czy ktoś Diny na powrót nie przyprowadzi.

Zniknęła ona, wyjechała także Maria Mandel – do innego obozu, gdzieś, gdzie być może miała jeszcze nadzieję, że na frontach coś się zmieni. Dopiero po wojnie dowiedziałam się, że Mandel zakończyła edukację na czterech klasach szkoły wydziałowej. I że kiedy ją stracono w czterdziestym ósmym, miała dopiero trzydzieści sześć lat. Nie wiem, czy Dina przeżyła i czy po wojnie zeznawała na niekorzyść Mandel, którą sądzono w Krakowie. Więźniarki, z którymi utrzymuję kontakt, napisały mi jednak, że w tym samym więzieniu co Mandel osadzono także jedną z nas. Nie znałam jej w obozie. Wiem tylko, że po wojnie zaangażowała się w działalność jakiejś podziemnej organizacji i wpadła w ręce bezpieki. A później spotkała się z Mandel w tym samym więzieniu.

Patrzę na Paryż za moim oknem, na warsztat rzeźbiarski, na kolekcję płyt i młynek do kawy. Myślę o kraju, który opuściłam. Kraju, w którym więźniarkę hitlerowskiego obozu uznaje się za niemieckiego szpiega, aresztuje, skazuje na karę śmierci, a później tę karę zamienia na długoletnie więzienie. Myślę o świecie. O naszych dylematach z obozu, czy warto rodzić dzieci, by na tym świecie żyły i za niego umierały.

Myślę o Marii Mandel.

Ją także wyrzeźbię. W gipsie, aby była delikatna, łatwa do skruszenia. By nie była tym, czym wydawała nam się w obozie – niezniszczalnym monstrum, które co najwyżej czasem się męczy, ale które nie czuje, nie kocha, nie umiera. Wieczna Mandel. Znam ją bardziej z opowieści niż z osobistych doświadczeń, bo Oberaufseherin nie miała wstępu na rewir. Bolała nad tym. Wyżywała się na więźniarkach lekarkach i więźniarkach pielęgniarkach, kiedy opuszczały w jakimś celu baraki rewiru, szykanowała je, nasyłała na nie swoje pomagierki. Bałyśmy się o Mamę za każdym razem, kiedy choć na chwilę opuszczała blok, ale zwłaszcza wtedy, gdy szła po wodę. Dwadzieścia minut, czasem dłużej, jeśli była bardzo zmęczona. Egzekucja pojedynczego więźnia nigdy nie trwała aż tyle.

Maria Mandel będzie więc z gipsu. W gładkiej sukni dopasowanej w talii. Będzie miała klasyczne rysy i pięknie zarysowane brwi, lekko podkrążone oczy, w których czai się tajemnica. Usta zaciśnięte. Sylwetka pochylona, jedna ręka wysunięta do przodu. Skóra na ramionach chropowata i pokryta łuskami jak u jaszczurki, druga ręka powykręcana i guzowata jak konar starego drzewa. Ale tamta wysunięta do przodu całkiem gładka.

Myślę o Dinie, która chciała się zemścić na Marii Mandel i doprowadzić ją do samego piekła. Nie udało się. W krakowskim więzieniu Mandelka zdążyła poprosić o przebaczenie. I je uzyskała.

Mama, teraz

Na sztubie położniczej nerwowe ożywienie. Tylko Alina, dziewczyna, która otrzymała gryps od chłopca z Sonderkommanda, jest nadal nienaturalnie spokojna. W ogóle się nie odzywa, nawet wtedy, gdy jakaś Polka z Powstania obniża głos i mówi:

– W lesie rzeź. Prawie wszystkich zabili. Innym udało się uciec nieco dalej, bo wiecie, esesmani zobaczyli samoloty. To Ruscy lecieli, ponoć mają spuścić bomby na Breslau. Później jednak znowu ruszyli i znaleźli ich w jakiejś stodole. Otoczyli tę stodołę i podpalili. W środku było dwunastu, tak mówią.

– Ale komuś się udało?

– Nie wiem.

– Dziewczyny z Union-Werke dostarczyły materiał wybuchowy.

– Czyli już wiadomo, co się teraz z nimi stanie.

– Myślicie…

– Tu nie ma co myśleć.

– A te samoloty Ruskich? Może one… może Niemcy się przestraszą i coś się zmieni?

Większość, poza więźniarkami Rosjankami, odczuła pewnie absurdalność sytuacji, w której ratunku szuka się u sowieckich wojsk. Polki wciąż pamiętały, co się wydarzyło 17 września trzydziestego dziewiątego. Wiele z nich miało na wschodzie Polski krewnych, którzy nie uniknęli wywózki w głąb ZSRR. W tej chwili jednak żadna nie powiedziała tego głośno. Inny ratunek chyba nie istniał. Być może nie istniał żaden.

Stanisława nie pojmowała, skąd więźniarki o tym wszystkim wiedzą. Tutaj, w siedemnastce, były przecież odizolowane od wydarzeń w krematoriach, odizolowane w ogóle od wielu rzeczy, które działy się w obozie. Wiele z nich – nie licząc momentu przybycia do Birkenau – nigdy nie postawiło stopy w innym sektorze. Stanisława nie wiedziała też, co mogłaby powiedzieć Alinie i czy Alina w ogóle potrzebuje rozmowy. Być może Stanisława przypisała jej uczucia, których ta nigdy nie doświadczyła. Dokonała nadinterpretacji, wyolbrzymiła coś, co powinno się sprowadzić jedynie do kilku słów zapisanych na świstku papieru i do niczego więcej. Zastanawiała się nad tym długo, przygotowując na piecu miejsce dla kolejnych rodzących. Wreszcie podeszła do Aliny i tylko ujęła ją delikatnie za rękę. Dziewczyna wyprostowała się, oswobodziła dłoń. Nawet nie spojrzała na Stanisławę.

Październik w pełni. To ten miesiąc, kiedy drzewa mienią się tysiącem kolorów, a poranki są rześkie i pachną wilgotną ziemią. Można zbierać opadłe z gałęzi liście i formować bukiety, które później zdobią dom, ocieplają swoimi barwami jego wnętrze i sprawiają, że wszystko wygląda jak na obrazach z końca ubiegłego wieku. To ten miesiąc, kiedy trzeba się już żegnać z kwiatami i bocianami, a za oknem coraz rzadziej słychać śpiew ptaków. Miesiąc, w którym wszystko stopniowo cichnie, szykując się do zimy. Piękny miesiąc.

Do obozu przywieziono ciała chłopców z Sonderkommanda złapanych i zabitych w lesie. Ku przestrodze. Ważne, by inni więźniowie je widzieli i nigdy nie wątpili w siłę Niemców. Sowieci mogą lecieć na Breslau, ale wojna się jeszcze nie skończyła. Więźniarki mogą nosić swetry pod łachami i buty zamiast trepów, jeśli gdzieś jakieś znajdą, ale wojna się jeszcze nie skończyła. Do chleba było ostatnio kapkę więcej marmolady i margaryny, ale to nie dlatego, że Niemcy się czegoś boją, bo wojna się jeszcze nie skończyła. W obozie rodzą się dzieci i istnieją bloki dziecięce, a ciężarne przy selekcji nie idą od razu na lewo nie dlatego, że Niemcy się boją, tylko dlatego, że tak postanowili, a wojna się jeszcze nie skończyła. Próba ucieczki z tego miejsca kończy się zawsze w jedyny możliwy sposób. Trzeba się na to napatrzeć. Stanisława wiedziała, że patrzenie osiągnie wkrótce inny wymiar, bo obejmie nie tylko ciała chłopców z Sonderkommanda, ale i kobiety z Union-

-Werke, które pomogły im zdobyć materiał wybuchowy. Wiedziała, że je teraz zamknięto i torturowano, i czuła, że jakieś nazwiska się w końcu pojawią. A później ktoś zawiśnie. Na oczach reszty.

Zmówiła za nich ciche Wieczne odpoczywanie, zrobiła znak krzyża, chciała ich odprowadzić choć kawałek w tę ostatnią drogę. Nie wiedziała, czy wśród tych, którzy zginęli, był też Andras. Myślała o silnych ciałach chłopców, o ich szerokich ramionach i dużych dłoniach, brudnych teraz i bezwładnych. O rzeczach, na które musieli patrzeć każdego dnia, na które musieli zobojętnieć. To także element wielkiego dzieła zniszczenia. Kazać patrzeć. Kazać nosić, ciągnąć, rozplątywać, dostarczać pod piec. Codziennie jakieś twarze i sylwetki, codziennie żywi, którzy w kilka minut zamieniali się w umarłych. Czasem ktoś bliski, komu się mówiło, że wszystko będzie dobrze, trzeba się tylko umyć, trzeba koniecznie powiązać buty sznurówkami i zapamiętać numer swojego wieszaka. Kazać mówić to wszystko i nie pozwolić zrobić nic więcej. Wystawić na takie rzeczy człowieka i kazać mu z tym żyć. Nie za długo.

My (ja), z Mamą

Zastanawiam się, dokąd zabrano Dinę, ale trawię też w duchu wszelkie informacje o buncie Sonderkommanda. Wyobrażam sobie, jak wybucha krematorium, i jeszcze jedno – tamtą straszną scenę, w której esesmani są żywcem wrzucani do pieców. Czy można się dziwić, że człowiek żyje dla zemsty? Mama na pewno tego nie pochwala. Współczuje im, ale zemsty nie uznaje. Ja jednak cierpię na myśl, że nie zdołali stąd zbiec. Jeśli im się nie udało, to nie uda się już nikomu. Będziemy czekać na cud albo na radzieckie samoloty.

Widziałam spojrzenie, jakie Mama wymieniła z młodą warszawianką, która przyszła prosto z komanda budującego drogę. Domyślam się, że dziewczyna kogoś w tym buncie straciła. I że Mama wykazywała się jak zwykle podzielną uwagą. Słuchała mnie i Diny i bolała nad naszym gniewem, łowiła informacje o powstaniu Sonderkommanda i otaczała cichą, daleką opieką tamtą dziewczynę z Warszawy. I jednocześnie odbierała poród. Chciałabym jej podziękować, a zarazem wytłumaczyć, że nie umiem przepraszać za złość i głębokie zrozumienie dla pragnienia zemsty. Teraz jest zajęta, więc okazuję jej swoje przywiązanie, pomagając. Przyzwyczaiłam się już do odganiania szczurów i rośnie we mnie lęk, że jeśli stąd wyjdę, będę te szczury zabijać już zawsze, że żadnemu nie pozwolę żyć. Nie wiem, dlaczego ta wizja wydaje mi się teraz taka straszna. Obóz wszystko zniekształca. Nie tylko z ludzi, ale i ze zwierząt wydobywa to, co najgorsze.

Pomagam Mamie rozdzielić wodę i wracam do szczurów. Ona jednak łapie mnie za łokieć, wspina się na palce i szepcze mi do ucha:

– Spróbuj z nią porozmawiać.

Wskazuje na warszawiankę.

– Dopiero straciłam Dinę – odpowiadam. – Nie chcę zawierać nowej przyjaźni.

Oduczyłam się już tutaj zabawy w dyplomację. I rzeczywiście nie chcę zawierać nowej przyjaźni. Nie chcę się tu z nikim przyjaźnić, nie chcę więzi. Co z tym zrobię, jeśli stąd wyjdę? Czy będę umiała podtrzymywać znajomość z osobą, którą po raz pierwszy ujrzałam na brudnej koi, wśród wszy i innego robactwa? Czy będę chciała oglądać twarze, w których zobaczę ten sam koszmar?

Mama patrzy na mnie łagodnie, ale z wyraźną naganą. Jestem egoistką i ona dobrze to wie. Nic nie odpowiadam, kiwam tylko głową i powoli zbliżam się do warszawianki. Jest jak rzeźba. Nieruchoma, sztywno wyprostowana. Siadam na brzegu jej koi, patrzę na wielki brzuch przyczepiony do drobnej sylwetki. Już za chwilę będę wyglądać tak samo, jeśli moje dziecko urośnie na tym, co mogę mu dać. Poprzednie, które nosiłam pod sercem, dostawało dużo więcej, a nie urosło. Warszawianka obraca głowę wolno, jak nakręcana lalka. Nie wiem, dlaczego Mama wysłała do niej akurat mnie, ani też nie wiem, co dokładnie powinnam powiedzieć. Zaczynam więc od Powstania. Od naszego miasta, strzałów i barykad, entuzjazmu, który tak szybko zgasł, i przekonania, że inaczej się nie dało, że tak właśnie trzeba było. Mówię o Adamie, moim kochanku, który oddalał się od rampy i rzucał mi ostatnie spojrzenia, o tym, że nie wiem, gdzie teraz jest i czy żyje, że nikt niczego się o nim nie dowiedział, choć przecież wiele dziewczyn ma tutaj dobre informacje. Że czuję w sercu wielką pustkę i dlatego domyślam się prawdy. Gdyby żył, wiedziałabym o tym.

Oczy warszawianki wypełniają się łzami i wyglądają jak dwa ­błękitne jeziora.

– Wyobrażałaś ich sobie czasem? Słyszałaś, co o nich mówią?

– O Sonder…

– Że są jak maszyny. Że ciągną za włosy albo na pasku, że rzucają do pieców, dołów, że odprowadzają do gazu, a wcześniej kłamią, że wszystko będzie dobrze i niczym nie trzeba się martwić, kąpiel i tak dalej. A jeśli oni kłamią świadomie, to nie jest przypadkiem jakiś współudział? Ale powiedz mi, kto dobrowolnie wybiera śmierć?

– Nikt ich przecież nie ocenia, wiadomo, że…

– Każdy ocenia każdego. Jeszcze nie wiesz, co to jest za miejsce. Każdy tutaj robił albo zrobi coś złego. Codziennie w myślach zabija, torturuje, mści się, nienawidzi z bebechów tak bardzo, że już bardziej nienawidzić nie można. My też w to wrośniemy. On po prostu wrósł wcześniej. Nie wybrał śmierci, bo chciał tylko przeżyć. Może od niedawna myślał też trochę o mnie, że stąd wyjdziemy, że on zaopiekuje się mną i dzieckiem. I po co? Po co żyć z tym wszystkim pod czaszką, jak z tym żyć? Słyszałaś o dołach, w których palą ludzi, bo w piecach nie ma miejsca? Słyszałaś o krzykach i jękach, słyszałaś, że wepchnęli do dołów z ogniem nie trupy, ale ludzi lekko tylko zamroczonych gazem? I czy przy tym pomyślałaś o nich, o…

– On? Jaki on?

– Andras. Napisał do mnie. Tylko tyle, ale tutaj to przecież dużo. Tutaj nie może być nic więcej.

Nie wiem dlaczego, ale objęłam ją mocno, tak by musiała się uciszyć. Łkała w moje ramię. Mogłyśmy wtedy zapłakać razem, a jednak nie uroniłam ani jednej łzy. Byłam jedynie przerażona. Tym, że być może faktycznie nie da się przeżyć, że jeśli już, to tylko dla innych, by wiedzieli i zapamiętali.

– Miałam męża. Tam, na wolności. Był synem przyjaciela mojego ojca – mówi warszawianka, tuląc się nadal w moje ramię. – Przysłali go do Polski w trzydziestym piątym. U nas miało być bezpieczniej i było, choć dziwnie. Niemiecki Żyd w Warszawie. Czyli właściwie kto? On sam nie wiedział, kim jest. Wcześniej myślał, że Niemcem, ale przez Hitlera zwątpił. Miałam piętnaście lat, kiedy przyjechał. Traktował mnie jak młodszą siostrę, kupował cukierki i lizaki, pomagał wejść na drzewo, zabierał do kina. I tak mieszkał z nami, rok za rokiem, aż przyszedł trzydziesty dziewiąty. Mój ojciec wyrobił mu fałszywe dokumenty. Wygląd miał dobry, włosy jasne, oczy niebieskie, wysoki. Prawie wzorcowy Aryjczyk. Oświadczył mi się w dniu moich dwudziestych urodzin. W lipcu czterdziestego. Zgodziłam się. Wzięliśmy ślub. I żyliśmy tak, aż wreszcie podczas jednej łapanki nasz sąsiad wpadł w ręce gestapo. Znał prawdę. Kupił sobie wolność, wydając Żyda i jego żonę, która nosiła w brzuchu żydowskie dziecko. Tobie nie obcięli włosów… Mnie tak. Miałam warkocze jak ty, może nawet jeszcze jaśniejsze. Golili mi skórę do krwi, a później aufzejerka pluła na mnie, wrzeszcząc, że moje dziecko zdechnie, bo jest żydowskim śmieciem. Mówią, że żydowskie dzieci się tu topi albo zabija ­zastrzykiem. To prawda?

Spuszczam głowę. Nie umiem jej odpowiedzieć. Czuję, jak się napina i odsuwa.

– Idź już – prosi. – Chcę zostać sama.

Odchodzę, choć przecież obie wiemy, że tutaj samotność to luksus, na który żadna nie może sobie pozwolić.

Warszawianka ma na imię Alina. Trudno powiedzieć, żebyśmy się zaprzyjaźniły, bo przecież się nie znamy, na razie podzieliłyśmy się jedynie fragmentami swoich historii. Jestem tu dopiero drugi miesiąc, a już przywykłam do tego, że niektóre kobiety pojawiają się, rodzą i znikają. Nie zawsze poznaję ich imiona, nie zawsze mnie one interesują. Boję się, że ja również obrastam obojętnością. Jeśli się na coś patrzy każdego dnia, trudno za każdym razem o uczucia. Jeśli się nie czuje, jest łatwiej, a jednak ma się również świadomość własnego wypaczenia. Wiem, że powinnam czuć, lecz nie czuję. Co będzie dalej?

Historia Aliny wzbudziła we mnie prawdziwe, żywe emocje, ale później poszłam na swoją koję, piłam rzadką kaszę i jadłam swoje pół bułki, jak co dzień rano i wieczorem. Patrzyłam na poród, pomagałam Mamie czyścić piec z krwi, słuchałam płaczu kobiet żebrzących o pokarm u tych hojniej wyposażonych przez naturę. Tłukłam szczury. Dotykałam brzucha. Myślałam o Adamie. Chyba zapomniałam o Alinie, przesunęłam się gładko nad jej opowieścią, wsiąkłam na powrót w swoją codzienność na siedemnastce. Tyle że przecież gdzieś tutaj kręciła się ciągle Mama.

Mama posyła mi czasem znaczące spojrzenie i wtedy podchodzę do Aliny, zagaduję ją, doglądam, czy wszystko z nią dobrze. Wiem, że niebawem urodzi, wiem też, że się boi. Mimo to nie jest jedną z tych, które ze strachu o nic nie pytają. Przeciwnie, Alina chce się dowiedzieć wszystkiego. Pyta więc, co się dzieje z żydowskimi dziećmi, co z żydowskimi matkami, co z dziećmi, które przybyły do obozu i mieszkają na dziecięcych blokach. Ma rację, niektóre dziewczyny potrafią sprawnie zdobywać informacje. Alina już wie, że dzieci tu albo giną, albo głodują. Wie, że niektóre bawią się w selekcję, bo właśnie to jest obraz, który na razie poznały najlepiej. Że jakiś młodzieniec wpada czasem w oko zwyrodniałemu kapo i musi mu prać, gotować, słać łóżko i zaspokajać jego potrzeby cielesne. Że takiego młodzieńca określa się mianem „pipel”. I że za takie praktyki kapo może zostać ukarany wcieleniem do Strafkompanie, ale najpierw musi pójść oficjalny meldunek. A oficjalne meldunki idą nieczęsto. I jeśli nawet taki się sporządza, zdarza się, że ten w tajemniczych ­okolicznościach znika.

Alina słucha tego wszystkiego z kamienną twarzą, po czym kiwa głową i zadaje kolejne pytania. Później długo milczy. Nie wiem, o czym myśli i co się z nią dzieje tam, w środku. O swoim mężu opowiedziała mi tylko raz i więcej do tematu nie wróciła. O tamtym grypsie od chłopca z Sonderkommanda też tylko raz. Przyznała, że prawie już nie pamięta jego twarzy, choć przecież wyobrażała ich sobie razem na wolności, w kawiarni, ona w ładnej sukience, on w garniturze. Myślała o takiej właśnie scenie, a nigdy o tym, z czego wyszli i co za sobą niosą, o miejscu, w którym się poznali i które w nich na zawsze zostało. Nie mówi nic więcej, a ja nie pytam.

Wreszcie pod koniec października, kiedy trzęsę się z zimna na swojej koi, bo szczury wyżarły mi dziury w swetrze, to ona przychodzi do mnie. Nie utraciła dziecka, tamten skurcz przy pracy w komandzie budującym drogę był fałszywym alarmem. Termin rozwiązania chyba już minął i Alina powinna urodzić. Krok ma ciężki, chwieje się, jej brzuch jest wielki jak balon.

– Słyszałaś?

– O czym?

– Mówią, że przyszedł rozkaz z Berlina. Wstrzymano zagładę!

– Słucham?

Unoszę się na łokciu. Nie rozumiem.

– Wstrzymano gazowanie Żydów w obozach. Przed chwilą jedna z dziewczyn dostała gryps. Wieści przyszły z obozu męskiego. Podobno w Akwizgranie Anglicy złapali dużą grupę gestapowców i skazali ich na karę śmierci przez zagazowanie. Nazwali to śmiercią żydowską. Zagrozili, że będą tę karę na Niemcach stosować nadal, jeśli akcja w obozach nie zostanie przerwana. I została przerwana!

Alina jest podekscytowana, ale nie można powiedzieć, że radosna. Jej mąż już nie żyje. Chłopiec z Sonderkommanda, który do niej pisał, pewnie też nie. Ona wpatruje się teraz we mnie i przyciska dłonie do brzucha. Chodzi o dziecko. Obudziła się w niej nadzieja, że oboje się uratują.

Mama przynosi wieść o tym, że prawdopodobnie przeniosą nas niebawem na BIIe do dawnego obozu cygańskiego, który zlikwidowano na początku sierpnia. Nie było mnie tu wtedy, lecz wiem, że cisza między dawnymi barakami Cyganów zapadła pierwszego sierpnia, kiedy warszawiacy czekali, aż wybije godzina „W”. Część więźniów wysłano do innych obozów, a część do gazu. Akcją kierował Mengele. Mama mówi, że osobiście wsadzał dzieci do aut. Maluchy mu ufały. Prowadził nad nimi badania, ale też żartował z nimi i częstował je cukierkami. Mówił, że jadą do innego obozu, że nie ma się czego bać. Mama opowiada o tym cicho i z rezygnacją. Tym razem nie wypowiada jego nazwiska, mówi tylko „on” lub „doktor”.

A teraz wstrzymano akcję gazowania.

Alina wciąż się we mnie wpatruje, oczekuje reakcji, przekazała przecież ważną wieść. Nabieram nagle przekonania, że załoga obozu wie, co się z nimi stanie, jeśli wyjdziemy stąd żywe i zaczniemy mówić. I dlatego na to nie pozwolą. Teraz mogą coś wstrzymać, mogą mniej bić i mniej karać, ale ostatecznie – nie pozwolą.

– Wspaniała wiadomość – odpowiadam wreszcie.

Położna z Auschwitz

Подняться наверх