Читать книгу Klęska rozumu - Marcin Król - Страница 12

3. MARAT W WANNIE, CZYLI JAK SIĘ ZABIJA SŁOWEM

Оглавление

Biografia Marata, przedstawionego na sławnym obrazie Jacques’a-Louisa Davida, w wannie z turbanem na głowie – zaraz opowiem, skąd się wziął ten turban – dostarcza charakterystycznego przykładu życia rewolucjonisty wywodzącego się znikąd, o niejasnych poglądach, ale cechującego się w pewnych momentach niepojętą zawziętością. Nie pochodził ani z ludu, ani ze szlachty, nie był ani rzemieślnikiem, ani człowiekiem ulicy, był trochę intelektualistą, trochę uczonym, trochę oszustem i trochę szpiegiem, trochę uwodzicielem i trochę nędzarzem.

Urodził się w Szwajcarii, jego ojciec był kapucynem, który zrzucił habit. Marat miał liczne rodzeństwo, w tym brata Davida, którego zawiłe drogi doprowadziły do profesury w liceum w Carskim Siole, a potem nawet do uszlachcenia w Rosji i małżeństwa z ciotką żony Puszkina. Sam Marat, ponieważ rodzinne nazwisko początkowo brzmiało Mara, doszukiwał się prawdopodobnych arystokratycznych hiszpańskich korzeni, interweniował nawet na hiszpańskim dworze, jednak bez skutku, miał tylko na koncie uwiedzenie kolejnej szlachcianki i nieudaną próbę założenia hiszpańskiej akademii nauk. Potem ten fragment życiorysu skrupulatnie skrywał. Szesnastoletni Marat opuścił Szwajcarię na zawsze i przez kilka lat udawał w Paryżu lekarza i weterynarza, chociaż dopiero w Anglii podobno uzyskał prawdziwe uprawnienia. Miał duże zdolności, zwłaszcza do nauk ścisłych, dzięki czemu udało mu się skonstruować urządzenie służące do mikroskopowego badania chorych, które z aprobatą oglądał sam Benjamin Franklin, kiedy odwiedził Paryż. Nie wiemy jednak, czy naprawdę było pożyteczne, bo Francuska Akademia Nauk skrytykowała badania Marata i nie przyjęła go do swego grona.

W czasie kilku długich pobytów w Anglii Marat znalazł wpływowych przyjaciół i dzięki ich pomocy mógł przeżyć, a dodatkowe dochody uzyskiwał z leczenia. Potem dwukrotnie w pierwszym okresie rewolucji wyjeżdżał do Anglii, nie bardzo wiadomo po co, próbował rozmawiać z premierem Pittem, ale nie wiemy, o czym. Podejrzewano go, że brał angielskie pieniądze, ale tych bardzo prawdopodobnych podejrzeń nie udało się i raczej już się nie uda potwierdzić.

W Anglii dużo pisał po francusku oraz po angielsku, i to zarówno dzieła filozoficzne, jak i romanse. Jedna z tych książek nosiła tytuł Les Aventures du jeune comte Potowsky (1772), ale nigdy nie została opublikowana, a rękopis zaginął, więc nie wiemy, o jakiego Potockiego mogło chodzić. Polemizował z encyklopedystami, a nawet Wolter o nim, wprawdzie niezbyt życzliwie, ale raz napomknął. Od 1782 roku stale chorował, mimo to został na krótko lekarzem hrabiego d’Artois, a potem leczył – ściętą w trakcie rewolucji, ale już po jego śmierci – Claire de Choiseul, markizę de l’Aubépine de Châteauneuf, która go utrzymywała przez dwa lata, miał z nią romans oraz dziecko, którego losy są nieznane.

Na początku rewolucji Marat był nikim, jednak już 12 września 1789 roku opublikował pierwszy numer dziennika Publiciste parisien, journal politique, libre et impartial, potem sławnego jako L’Ami du peuple (zapewne początkowo za tą publikacją stały angielskie pieniądze, gdyż Anglicy naiwnie wówczas sądzili, że rewolucja osłabi Francję, a im w najmniejszym stopniu nie zagrozi). Dziennik zyskał ogromne powodzenie, przez trzy lata ukazało się około tysiąca wydań, każdy numer miał od ośmiu do szesnastu stron, a w najlepszym momencie L’Ami du peuple rozchodził się w nakładzie sięgającym niebywałej na tamte czasy liczby sześciuset tysięcy egzemplarzy. Wszystkie strony zapełniał Marat.

Wreszcie w 1792 roku, 1 września Marat uzyskał pierwszą funkcję i został członkiem komitetu bezpieczeństwa Paryża. Więzienia były zapełnione rojalistami, tymi, którzy rzeczywiście bronili Ludwika XVI, i tymi, których podejrzewano o rojalistyczne sympatie. W toczących się już od lipca procesach skazano trzy osoby. Marat wzywał do przyspieszenia „rewolucyjnej sprawiedliwości”, tłumy zaatakowały więzienia i wymordowały co najmniej tysiąc pięćset osób. Zrobiło to wielkie wrażenie na wszystkich, chociaż na jednych pozytywne, na innych negatywne. Nie wiadomo, czy dzięki temu Marat natychmiast otrzymał kolejną poważniejszą funkcję – został we wrześniu 1792 roku wybrany do Konwencji Narodowej. Wkrótce oskarżył jej członków o zdradę, został z ich rozkazu aresztowany, ale natychmiast wygrał proces i wrócił do domu, z którego już nie wychodził – musiał przebywać stale w miedzianej wannie, gdyż chorował na liszaje, herpes, świerzb i łojotok, a nieustanne bóle głowy powodowały, że musiał nosić nasycony octem turban. I właśnie wtedy, jego dziennik już się nie ukazywał, napisał sławne słowa: „Musimy ich zamordować, bo w przeciwnym razie oni zamordują nas”.

11 lipca do drzwi Marata zapukała po raz trzeci odprawiona poprzednio Charlotte de Corday, prawnuczka Pierre’a Corneille’a, panna nowoczesna, dwudziestopięcioletnia i energiczna. Oznajmiła, że ma dla Marata dane o strasznym spisku. Przyjął ją – oczywiście w wannie – nie wiemy, o czym rozmawiali, ale po kilkunastu minutach rozległ się jego krzyk. Corday zasztyletowała Marata. W tym celu przyjechała do Paryża, świadoma nieuniknionej śmierci i dobrze wyszkolona w zakresie anatomii, skoro zabiła go jednym ciosem. Po sześciu dniach i po procesie została zgilotynowana. Kobiety otaczające gilotynę wołały, że śmierć to zbyt łagodna kara, że należało ją pociąć na kawałki i zjeść.

Pogrzeb Marata odbył się z wielką pompą. Jego przyjaciel i rewolucjonista, który popierał każdą kolejną władzę i malował każdego, kto był znany, malarz Jacques-Louis David, stworzył wielką inscenizację pogrzebu. Ponieważ był lipiec, trzeba było się spieszyć, ale i tak zapach trupi po kilku dniach był tak okropny, że na trasie lano olejki wonne całymi konewkami. Marat został pochowany na Panteonie, a zaraz po upadku Robespierre’a – jaki piszą Francuzi – zdepanteonizowany i nie wiemy, co się stało z jego szczątkami.

Potęga słowa, jego moc sprawcza – oto jak oddziaływał Marat. Nikogo nie zabił, nie był świadkiem masowych egzekucji, ale umiał jak nikt inny operować emocjami mas. Mistrz słowa, zły mistrz słowa, a naprawdę mistrz tego, jak słowo uczynić źródłem terroru. Bo chociaż ciągle jeszcze nie nadszedł wielki terror, prawnie regulowany przez Komitet Ocalenia Publicznego, to do zabijania wystarczyło tylko słowo, słowo podejrzenia. Jak to się stało, że ludziom zabijanie przychodziło tak łatwo?

Klęska rozumu

Подняться наверх