Читать книгу Klęska rozumu - Marcin Król - Страница 13
4. PRZED TERROREM NIE MOŻNA SIĘ SCHOWAĆ ANI UCIEC
ОглавлениеW ciężkich czasach, zwłaszcza w okresie wojny domowej lub silnego wewnętrznego napięcia politycznego, ludzie obawiający się o swój los często chowali się gdzieś na wsi, w górach, z dala od widoku publicznego. Nawet oportunista Carl Schmitt, kiedy w 1936 roku naziści zorientowali się, że pisał przed 1933 rokiem antyhitlerowskie teksty, schował się w domku w Schwarzwaldzie, z którego nie wyniósł się już do końca życia, bo z kolei po wojnie był, słusznie, oskarżany o kolaborację. Sam znałem ludzi, którzy w czasach stalinowskich, w 1968 czy 1970 roku, zmykali na głęboką prowincję, milkli i tak udało im się przetrwać, a potem wrócić do życia publicznego. Jednak w czasach terroru masowego nie jest to możliwe, czego dowodzi poniższa opowieść.
Frédéric-Henry Richard de Ruffey pochodził z lokalnej szlachty i przed rewolucją był bardzo zamożnym wysokim urzędnikiem w Dijon. W trakcie rewolucji stanął po stronie Mirabeau, ale nie wyjechał do Paryża, tylko pozostał w Dijon, gdzie pełnił do 1792 roku rozmaite funkcje w nowych instytucjach. W 1792 – a rozumiał doskonale, co się dzieje – wyjechał do wiejskiego domu (raczej pałacyku) położonego o dwadzieścia pięć kilometrów od Dijon. Tam nie dotarła do niego na czas wiadomość, że każdy obywatel musi potwierdzić zameldowanie – chodziło to, żeby ustalić, kto udał się na emigrację – i zgłosił się do lokalnych władz trzy dni po terminie. Ale w międzyczasie, skoro się nie stawił na czas, został uznany za emigranta. Wyjaśniał, że się tylko przeniósł tuż obok, że nigdzie nie wyjeżdżał i że się spóźnił tylko kilka dni. Jednak został 5 grudnia 1793 roku aresztowany i postawiony przed Trybunałem Rewolucyjnym jako emigrant, który wrócił do kraju, a wobec tego „albo jest szpiegiem, albo wrogiem ludu”. Trybunał dostrzegł absurd tej sytuacji i nie bardzo wiedział, co począć, ale pech chciał, że właśnie wtedy do Dijon przyjechał André Bernard – specjalny wysłannik Komitetu Ocalenia Publicznego z Paryża.
Zadanie Bernarda, który jeździł po prowincji, polegało na przyspieszaniu wyroków i egzekucji w rozmaitych prowincjonalnych miejscowościach. Był tak skuteczny, że kiedy wprowadzono święta rewolucyjne, zmienił nazwisko na Pioche-fer Bernard (czyli Bernard żelazna motyka lub kilof), z okazji święta Pioche. Po rewolucji wrócił do zawodu adwokata, a potem wykonywał najróżniejsze prace, między innymi wydawał pismo na tematy kulturalne w Brukseli, ruszył do Ameryki, ale jego statek się rozbił i wylądował na Maderze, gdzie umarł w 1818 roku. Dobrze poinformowany ksiądz nie zgodził się na pogrzeb na cmentarzu, więc ciało wrzucono do morza.
Bernard zajął się szybko sprawą biednego Frédérica-Henry’ego Richarda i Trybunał Rewolucyjny już się nie wahał. 10 kwietnia 1794 roku de Ruffey został jako emigrant skazany na śmierć i zgilotynowany.
Kogo zabijano w okresie terroru? Według znanego sformułowania: „wrogów rewolucji i podejrzanych”. Czyli praktycznie mógł to być każdy. Okres terroru, a zwłaszcza terroru w znacznej mierze chaotycznego i często wybierającego przypadkowe ofiary, różnił się zasadniczo od terroru w pierwszych latach rewolucji bolszewickiej i Rosji Sowieckiej. Jeżeli porównania mają tu sens – a w moim przekonaniu znacznie bardziej ograniczony, niż proponowało to wielu historyków oraz historyków idei – to raczej zestawiałbym intencje Robespierre’a i Lenina, a nie sam terror. Robespierre był bowiem zwolennikiem ograniczonego stosowania terroru, który – w jego przekonaniu – miał tylko służyć umocnieniu nowego państwa i stanowił zaledwie jeden ze sposobów na to, obok wprowadzenia nowej religii i świąt, nowej administracji i nowego szkolnictwa. Jednak Robespierre mieszkał w Paryżu i kiedy wychodził ze skromnego mieszkania, to tylko do Konwencji i do klubu jakobinów, zaś jego koledzy, a potem podwładni z Komitetu Ocalenia Publicznego i Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, szaleli po całej Francji.
Gilotynowano więc, rozstrzeliwano albo mordowano na bardziej jeszcze okrutne sposoby wszystkich. Oczywiście arystokratów i rojalistów (rzeczywistych lub domniemanych), ale – jak widzieliśmy – także „emigrantów”, księży, którzy nie przeszli na religię rewolucyjną, a potem tych, którzy przeszli, bo kto ich tam wiedział, co naprawdę myślą. Mordowano także z powodów bardzo prozaicznych: ludzi zamożnych, kupców, sklepikarzy w związku z narastającym głodem, a potem w całej Francji chłopów.
Straszne sceny działy się w Wandei, gdzie ludność lokalna zbuntowała się przeciwko rewolucji z powodów zarówno ekonomicznych, jak i religijnych. Zbuntowanych, głównie wieśniaków, mordowano bez sądu, a ich żony gwałcono i mordowano, dzieci żywcem wrzucano do pieców chlebowych. Tak zginęło w rejonie Wandei około trzydziestu tysięcy osób. Chłopi nie tylko w Wandei, ale w całej Francji, po raz kolejny i nie ostatni w historii nowożytnej Europy, musieli chować świnie, wkładać boczek pod pierzynę, a jajka ukrywać w słomie. Powody były te same co zawsze: dostawy obowiązkowe w związku z rozpaczliwą sytuacją aprowizacyjną oraz zwyczajna grabież wojskowa lub sąsiedzka.
Mordowano także „spekulantów”, chociaż spekulacja rozpoczęła się od góry i znowu mamy do czynienia z doskonale znanym mechanizmem. Najpierw wydano papiery wartościowe bez dostatecznego pokrycia i zachęcano bankierów do udzielania pożyczek bez ograniczeń, a potem ich mordowano za to, że zniszczyli podstawy finansów państwa. I tak mordowanie stało się codziennością, a niemordowanie – wyjątkiem i przestępstwem. Za wszystkim stały jednak słowa. W tym przypadku najlepiej opisał sytuację – zanim został zamordowany – Danton, który zresztą był marnym, rozpustnym i podłym człowiekiem, nie bardzo wiadomo dlaczego wyniesionym potem do rangi legendy. Otóż Danton powiedział w Konwencji na kilka tygodni przed śmiercią: „Bądźmy okrutni, aby lud nie musiał być okrutny”. Ze słów tych przebija ckliwa troska o lud, ale i usprawiedliwienie przedstawicieli ludu.
I wreszcie mordowano z powodu kłamstw, ale to kłamstw tak oczywistych, że wydawały się nie do przyjęcia, jednak w atmosferze rewolucyjnej plotki, strachu oraz braku dostatecznych informacji dobre kłamstwo wypowiedziane przez wybitnego przywódcę stanowiło wyrok. Oto Saint-Just w Konwencji 26 lutego 1794 roku, czyli niecałe pół roku przed tym, jak sam został zgilotynowany: „W roku 1788 Ludwik XVI kazał wymordować w Paryżu, na ulicy Mêlée i na Pont-Neuf 8000 osób bez względu na płeć i wiek ofiar. Dwór królewski powtórzył te morderstwa na Polu Marsowym; dwór kazał wieszać w więzieniach; topielcy, który wyławiano z Sekwany, byli ofiarami dworu; uwięziono 4000 ludzi, wieszano rocznie 15 000 przemytników, łamano kołem 3000 osób, w Paryżu było wówczas więcej więźniów niż obecnie”. Wszystko to były kompletne bzdury, ale Saint-Just po pierwsze już czuł, że ludzie mają dość mordowania, chciał więc usprawiedliwić masakry z 10 września i późniejsze działania Komitetu Ocalenia Publicznego, a wreszcie uznał za stosowne wykazanie, że mordowano zawsze, czyli mordowanie masowe, brutalne i bez powodu to zachowanie należące do porządku rzeczy.