Читать книгу Baku_Moskwa_Warszawa - Marcin Michał Wysocki - Страница 1
Fragmenty Baku, Moskwa, Warszawa: Arzu
ОглавлениеLipiec był wyjątkowo upalny tego roku. Znowu byliśmy razem i chodziliśmy nad morze poleżeć w cieniu skał. Tego popołudnia rozrzucone włosy Arzu były dosłownie wszędzie: na moim brzuchu, na klatce i szyi, a także na spodniach i udach. Docierały z powiewem wiatru nawet do ust. Lewą ręką wyciągałem je stamtąd delikatnie, wpatrzony w niebo. Prawa leżała niecierpliwie obok jej prostopadle ułożonych bioder.
— O czym myślisz? — spytała cicho spod zamkniętych powiek.
— O tym, czy umiałbym narysować mądrość albo strach. A potem pojawił się ten orzeł.
Spojrzała za moim wyciągniętym w górę palcem.
— I zastanawiam się, czy gdybym namalował go takiego małego na tle bezkresnego nieba, to czy byłaby to wolność…
Chwilę przyglądaliśmy się temu obrazowi w milczeniu.
— Chyba tak, ale mogłaby być to równie dobrze samotność — odpowiedziała zamyślona.
— Nie byłby na to zbyt drapieżny? — zapytałem.
— W takim razie byłaby to samotność drapieżnika.
— Albo idea, że zło zawsze się czai gdzieś tam w górze — dorzuciłem i zaśmiałem się głośno, aż zaczęła podskakiwać jej głowa wsparta na moim brzuchu.
— Przestań, bo dostanę wstrząśnienia mózgu.
— Myślałem, że dostałaś go znacznie wcześniej.
— Kiedy? — Podniosła głowę i spojrzała na mnie podejrzliwie.
— Gdy ujrzałaś mnie po raz pierwszy, hahaha.
— To ciebie, głąbie, zatkało na mój widok! — Wydęła usta w udawanym gniewie. Po sekundzie jednak parsknęła śmiechem, rzucając: — Głupek!
— Sadiq, miło mi.
Wyciągnąłem dłoń, jak do przywitania. W odpowiedzi podniosła się na łokciu i szturchnęła mnie kuksańcem w żebra, a potem kolejny raz. Zacząłem się osłaniać i po chwili wywiązała się między nami wesoła szamotanina. Na końcu przycisnąłem ją do skały ciałem, unieruchamiając z tyłu jej ramiona.
— I co teraz? — spytała zaczepnie i podniosła lewą brew.
— Nie wiem — odpowiedziałem, nie rozumiejąc.
— Nie pocałujesz mnie?
Zdrętwiałem. Dosłownie zesztywniałem, zupełnie jak grzeszni w Sodomie, jak kloc drewna albo jak nie wiadomo co… Arzu uśmiechnęła się do mnie wyrozumiale i czule jednocześnie, jakby chciała myślami pogładzić mnie po włosach. Uwolniłem jej dłonie z mocnego uścisku, lecz nie wyciągnęła ich zza pleców, nadal uważnie wpatrując się w moje oczy. Wyzywająco i ciepło, jak ktoś bliski, kto czeka na ważną decyzję. Położyłem dłoń na jej przedramieniu i przesunąłem powoli do góry, nie odrywając wzroku – w końcu, jak uznałem, spojrzeniem można dokonać wszystkiego, nawet po pierwszym dotyku. Na chwilę spoważniała, a potem uśmiechnęła się niemo, samymi kącikami ust. Przybliżyłem twarz do jej twarzy i wtedy poczułem jej gorący oddech. Ponieważ razem z nim dotarł do mnie intensywny zapach śledzia, którego nie cierpię, zareagowałem nerwowym parsknięciem i odchyleniem głowy. Arzu to kompletnie zaskoczyło. Odsunęła się ode mnie natychmiast, wykrzywiła twarz i rzuciła gniewnie:
— Wszystko popsułeś!
— Przepraszam, ale… — zacząłem się tłumaczyć, jednak nie dała mi dojść do słowa.
— Jesteś fajtłapa i dureń, Sadiq. — Wstała. — Długo będziesz czekał na kolejną okazję.
Strzepała niewidzialny pył z sukienki w kolorze młodego groszku i oddaliła się szybkim krokiem. Długo jeszcze patrzyłem za nią, stojąc nieruchomo. Mój uśmiech gasł wraz z jej znikaniem.