Читать книгу Baku_Moskwa_Warszawa - Marcin Michał Wysocki - Страница 6

Misza-Alosza

Оглавление

W koronie największego z figowców miałem tajną kryjówkę. Można było w niej przebywać jedynie poza okresem zbioru soczystych owoców, który następował podczas wakacji. W pozostałe miesiące, gdy nie chciałem iść na zajęcia, udawałem, że wychodzę do szkoły, a potem zakradałem się pod drzewa od strony ogrodu. Czasem zabierałem ze sobą najlepszego kumpla, Miszę, urodzonego dwadzieścia sześć dni po mnie, który wraz z rodzicami mieszkał w naszej kamienicy.

Misza – wówczas wyższy ode mnie – był lekko piegowaty i miał jaśniejszą karnację, jak typowy Słowianin. Nosił zawsze krótko ostrzyżone włosy, niby rekrut. Marzył zresztą, żeby zostać Bohaterem Związku Radzieckiego. Z tego samego powodu niezmiennie nakładał spraną marynarską koszulkę w granatowe paski, na której z czasem plamy i przetarcia tworzyły mapę, niczym kratery wydłubane przez meteory po ciemnej stronie Księżyca. Raz na jakiś czas mama kupowała mu nową w Rosji, gdy jechali w odwiedziny do rodziny w Murmańsku, albo też nowa koszulka pojawiała się w otrzymanej paczce, z której frykasy wyjadaliśmy w mojej kwaterze pośród gałęzi największego z trzech figowców. Ulubioną grą Miszy była wojna. Mnie wyznaczał rolę faszystowskiego trupa, ewentualnie jeńca, podczas gdy sam wcielał się w niezwyciężonego Aloszę z Ballady o żołnierzu. Nie przepadałem za tymi zabawami z oczywistych powodów. Moja mama także reagowała nerwowo, gdy Misza Suwołow vel Alosza Skwarcow wpadał na podwórko przystrojony w gałązki dębu powtykane za pasek od czapki z daszkiem, imitujące wojskowe zamaskowanie, oraz uzbrojony w patyk udający karabin Kałasznikowa z okrzykiem: „Uraaaaa!” albo dźwiękonaśladowczym: „tratatatatatata!!!”, czasem dorzucając: „Za rodinuuu! Na tanki!”, a nawet i: „Za Stalinaaaa!”.

Zdecydowanie preferowałem zabawy z dziewczynkami. Wśród nich generalnie panowała zgoda oraz względny spokój i choć dziewczyny nudziły mnie śmiertelnie z tymi lalkami oraz imitowaniem prawdziwego życia – zabawą w sklep, pocztę czy przewijanie noworodka to wolałem ich towarzystwo od chodzenia po „polu minowym” z rękami uniesionymi do góry dotąd, aż Misza uzna, że jeniec właśnie wszedł na minę pułapkę i wyleciał w powietrze. A potem abarot.

W koronach drzew rozciągał się jednak mój świat i tam ja decydowałem, w co się bawić, przynajmniej dopóki Misza nie szantażował, że sobie pójdzie, jeśli nie zrobimy tego czy tamtego. Czasem mu ulegałem, bo nie chciałem siedzieć na drzewie sam jak palec; a niekiedy wzruszałem ramionami na jego dictum, przedkładając nad zabawę w wojnę samotną kontemplację światłocieni tworzonych przez niezliczone tańczące na wietrze liście albo obserwowanie ptasich godów; czy to, jak wytrwale budowały i stale naprawiały swoje gniazda. To ostatnie zresztą zainspirowało mnie, by namówić Miszę na budowę wygodnej „wieży widokowej”, służącej wielogodzinnemu przesiadywaniu i nazywanej wymiennie „gniazdem roty Maxim, wzór 05”, który to termin – łatwo się domyślić – forsował Misza. Dlatego przez pewien czas, poza udawaniem, że nas tam nie ma, naszym głównym zajęciem było usprawnianie fortyfikacji. W tym celu wnosiliśmy rozmaite deski, podarte koszulki do wyściełania siedziska, z których jedna lub druga matka nie zdążyła zrobić szmat, a czasem kawałek sznurka, którym zabezpieczaliśmy konstrukcję przed zawaleniem. Któregoś dnia przytargałem maminy album ze zdjęciami dalekich miast i egzotycznych krain, jednak kolegę szybko one znudziły. Misza nie miał w domu książek, za to miał procę, którą celował do ptaków, gdy sądził, że tego nie widzę. Niestety, widziałem, ale nie reagowałem nie wiedzieć czemu. Nigdy tego nie potrafiłem, nawet potem, w dorosłym życiu. Widząc przemoc, wolałem udawać ślepca – choć kroiło mi się serce, gdy Miszy udało się złowić ptaszka lub rozwalić gniazdo – jakbym się bał konfliktu z silniejszym kolegą. Może zwyczajnie nie umiałem się bić albo obawiałem się utracić przyjaciela? Najczęściej wtedy próbowałem odwrócić jego uwagę od bezbronnych zwierząt, namawiając go na strzał z twardych zalążków owoców w szyby sąsiadów, którzy na odgłos stuknięcia wyglądali przez okno, szukając źródła dźwięku. Trzymaliśmy się wówczas za nosy i zasłaniali usta, żeby nie parsknąć ze śmiechu. Raz w takiej szamotaninie wypadł z mojej teczki zeszyt do geografii i prześlizgnąwszy się po kilku gałęziach, spadł pod okno kwartiry Miszy. Przechodząca tamtędy chwilę później Halida podniosła go z ziemi i zabrała, zapewne sądząc – skądinąd słusznie – że wypadł siostrzeńcowi z teczki. Nie przyszło jej tylko do głowy, że w tym czasie siedziałem dziesięć metrów nad nią.

Baku_Moskwa_Warszawa

Подняться наверх