Читать книгу Baku_Moskwa_Warszawa - Marcin Michał Wysocki - Страница 3
Tamir
ОглавлениеWyszliśmy. Na zewnątrz panował mróz, który skuł miasto zlodowaciałym uściskiem. Z ust wydobywała się para, która zamieniona w obłoczek błyskawicznie znikała zaraz po pojawieniu się. Zima w styczniu roku osiemdziesiątego czwartego była wyjątkowo dokuczliwa. Mój buriacki kolega szedł z ociąganiem, co kilka kroków naprzód dodając jeden czy dwa w bok. Nieustannie poprawiałem szalik oraz czapkę, które mu się zsuwały, ale on miał to gdzieś, bełkocząc pod nosem, że minus dwadzieścia dwa to w Buriacji oznaka nadchodzącej wiosny, a nie prawdziwa zima. Przestał się opierać, dopiero gdy mu obiecałem, że w akademiku wypijemy jeszcze po stakańciku za zdarowie.
— Widzisz, Tamir… — zacząłem przemowę, gdy dochodził do siebie, podczas gdy ja starałem się odtajać w ogrzewanym wagonie metra. — Ja to od małego szukałem miłości. Właściwie od zawsze…
— Nawierna?
Swoimi szparkami oczu poszukał moich, jakby chciał sprawdzić, czy mówię prawdę. Pokiwałem głową.
— Odkąd pamiętam, zawsze czułem się samotny, mimo rodzeństwa i przyjaciół. Ich towarzystwo mi nie wystarczało, bo nie jest tym samym być z bliskimi i mieć dziewczynę, no nie? — zagadnąłem retorycznie, nie oczekując jego opinii.
— I nie miałeś nigdy żadnej dziewuszki?
— Nie przesadzajmy — obruszyłem się nieznacznie. — Miałem, przed wojskiem, ale to był czysty seks…
— Ale ja pytam o miłość, nie o seks.
— A, o to — udałem żart. — O Arzu już ci opowiadałem. To była miłość niemożliwa.
— Czemu ona chciała się żenić tak od razu? Nie mogła poczekać, aż zmądrzejesz? — zapytał wyjątkowo roztropnie jak na stan, w którym podtrzymywałem go za ramię, żeby nie zsunął się z ławki, gdy metro ruszało z kopyta, trzęsło na łuku albo ostro hamowało, czyli bez przerwy.
— Nakazywał to jej zwyczaj wczesnego zamążpójścia. Tradycja, rozumiesz. Całą miłość do sztuki by mi to zabrało, a potem wycisnęło jak cytrynę. Znienawidziłbym takie życie od pierwszego do pierwszego, a potem ją za to obwiniał, rozumiesz?
— Da, paniał. — Trochę nienaturalnie mocno pokiwał głową i zamarł, jakby przysnął, a potem niespodziewanie się ożywił. — Ale nie odpowiedziałeś, o czym marzysz, Sadiq. — Musiał sobie nagle przypomnieć wątek sprzed godziny, jak to bywa po alkoholu.
— O czym marzę? — Kupowałem czas do namysłu, chociaż od dawna miałem wszystko poukładane w głowie. — Marzę o zwyczajnym życiu, Tamir; o powrocie z pracy do domu, do ukochanej, wspólnym posiłku… Wiesz, ja wszystko widzę obrazami, jak w filmie.
Wpatrzyłem się w migający za oknami metra ciemny tunel o metalicznym zapachu, pełen betonowych konstrukcji, kabli, co chwila błyskających hipnotyzująco lamp.
— Mam przed oczami skromny pokój z kilkoma meblami i lampą nad okrągłym stołem — zatopiłem się w myślach — na którym koronkowa serweta jest częściowo przykryta obrusem. Na środku stoi flakon z pojedynczą różą, którą właśnie przyniosłem dla niej bez okazji, właściwie z okazji święta, jakim jest każdy spędzony razem dzień… Przytulam ją, całuję w milczeniu w czoło, po czym zasiadamy do obiadu. Unosząca się znad zupy para pachnie grzybami, które zbieraliśmy razem jesienią, a jej włosy jaśminem, o czym pamiętają jeszcze moje usta. Polewam nam po kieliszku wina, stukamy się, patrząc prosto w oczy, w których odnajdujemy swoje drugie ja, drugą połowę i bratnią duszę. Jemy w skupieniu, bo miłość jest też ciszą między kęsami, jest uściskiem ręki, gdy prosisz o podanie chleba, jest celebrowaniem chwili i modlitwą o nieskończoność…
Przerwałem, gdy zauważyłem, że mój towarzysz zasnął. „Bałwan jeden — pomyślałem w pierwszej chwili ze złością. — Ja tu się wywnętrzam, a on sobie śpi…”. Za moment jednak uznałem: „A może lepiej, żeby nie wiedział, co przechowuję głęboko w sercu?” — i sam w końcu przysnąłem na chwilę. Obudziło mnie dopiero, gdy zsuwał się z ławki. Ledwie go zdążyłem za ubranie złapać.