Читать книгу Czarne światło - Marta Guzowska - Страница 10
Rozdział 2
ОглавлениеPola przeszła przez plac z powrotem do samochodu i wsunęła się za kierownicę. Włączyła radio i zaczęła szukać jakiejś muzyki. Gapiłem się na nią bez ruchu.
– Wrócisz jeszcze dzisiaj?
Podskoczyłem na dźwięk głosu Adama. Przez chwilę nie mogłem nic z siebie wykrztusić, ale w końcu pokiwałem głową.
– Naprawdę? Pola mówiła, że nie wiadomo, ile to zajmie.
– Wrócę.
Podniosłem się, jakbym miał majtki z ołowiu. Pozbierałem rzeczy do plecaka i ruszyłem w stronę auta.
– Panie, pan kupi znicz. – Baba pod cmentarnym murem skinęła na mnie ręką.
Przystanąłem.
– Kupi pan znicz – zachęciła mnie znowu. – Ładne mam. Kolorowe.
Podszedłem bliżej.
– Lewostronna sakralizacja kręgów piersiowych, co najmniej pięciu. Dawno pani to ma?
Spojrzała na mnie z ukosa.
– Co mam, panie, to mam, a ludziom nic do tego.
Wyciągnąłem dłoń i dotknąłem jej garbu. Myślałem, że da mi po łapach, ale zamiast tego się uśmiechnęła. Miała zadziwiająco kompletne uzębienie, w rzędzie szarych zębów brakowało tylko lewego dolnego dens caninus.
– Ach, garba ma pan na myśli. A dawno, dawno.
– Od dzieciństwa?
Łypnęła na mnie, więc cofnąłem rękę, chociaż miałem ochotę obmacać okolicę jej kręgów piersiowych Th5 i Th6.
– Ja się, panie, we wojnę rodziłam – wyjaśniła nie na temat. – To jak, kupi pan znicz?
– Na cholerę mi znicz.
– Nie wolno tak mówić, panie – pouczyła mnie baba. – Znicz można zmarłemu zapalić. Swojemu albo obcemu, bez różnicy. Dusza potrzebuje wsparcia.
– Tak? A skąd pani wie? – Byłem zły sam na siebie, że się wdaję w metafizyczne dyskusje z garbuską pod cmentarnym murem.
– A idź pan do diabła. – Splunęła mi pod nogi. Nie zdążyłem uskoczyć, ale nie trafiła w mój but. – Nie dziwota, że was ksiądz proboszcz nie lubi. Nie dziwota, panie.
Za moimi plecami zatrąbił klakson. Odwróciłem głowę. Pola pomachała mi ręką. Z jej twarzy nie schodził uśmiech.
Odwróciłem się i poszedłem w stronę samochodu. Usłyszałem za sobą charknięcie, ale ciche, bo człowiek w tym wieku nie produkuje już dużo śliny.
Pola pozwoliła mi wsiąść bez słowa i zapaliła silnik. Sięgnąłem do pokrętła wentylatora i ustawiłem je na maksimum. Stęchłe powietrze dmuchnęło mi w twarz.
– Mario – powiedziała łagodnie. Zbyt łagodnie. – Jak będziesz się tak grzebał, to się spóźnimy. Wiem, że nie lubisz tych wizyt…
Nie dokończyła. Spojrzała na zegar w radiu i wrzuciła jedynkę. Samochód podskoczył na dziurach w ziemi, pozostałościach po kałużach, chociaż nie pamiętałem, żeby padało. W asfalcie też były dziury, a na ich dnie wyschłe kratery. Przejechała kawałek do rynku, zawróciła na czymś, co przy dużej dozie wyobraźni można nazwać rondem, i skręciła w lewo, pod tunel. Kątem oka zarejestrowałem, że na łuku ulicy nie było już barierki, dawniej obowiązkowego miejsca odpoczynku pijaków. Nie dostrzegłem też żadnego pijaka. Zobaczyłem za to piekarnię, zegarmistrza, dwie apteki i kantor wymiany walut.
Przejechała pod tunelem powoli, chociaż tysiąc razy jej mówiłem, że rowerzyści zawsze jeżdżą górą. Na torach nad moją głową załoskotał pociąg. Nie zwolnił, pewnie pospieszny. Spojrzałem na betonowe płyty z zaciekami z rdzy.
Pola nagle zachichotała. Odwróciłem głowę w jej kierunku.
– Przypomniało mi się, jak mi opowiadałeś, że po każdym większym deszczu zalewało ten tunel – wyjaśniła. – I jak te wszystkie maluchy, czy co tam wtedy jeździło, utykały w wodzie, bo każdy oczywiście próbował przejechać mimo wszystko. I jak właściciele je pchali, po pas w błocie. Wyobrażam sobie, jak to musiało…
– Możemy porozmawiać o czymś innym? – poprosiłem.
– Oczywiście. – Spojrzała na mnie uważnie. – Na przykład…
– Na przykład o niczym.
Przesunęła dłonie na kierownicy na pozycję „za dziesięć druga”.
– Rozumiem, że się denerwujesz…
– Kategoria „nic” obejmuje również zagadnienia związane z moimi nerwami.
Zamknęła się. Wypuściłem powietrze z płuc. Powoli, żeby nie zauważyła.
Po drugiej stronie tunelu zawinęła na rondzie, które, dla odmiany, mogło stanowić sewrski wzorzec dla wszystkich rond. Minęła pocztę, minęła straż pożarną, minęła bloki, przepuściła dwie ciężarówki i opla w miejscu, gdzie było zwężenie, bo remontowali krawężnik, i wyjechała na prostą. Nawiew nie pomagał. Otworzyłem okno.
Domy po obu stronach drogi otoczone były ogrodami na tyle starymi, że większość drzew osiągnęła wysokość kilku metrów i litościwie przesłaniała rozmaite warianty sześcianów mazowieckich. Mimo szumu opon mknących po asfalcie miałem wrażenie, że pochłania mnie cisza. Zamknąłem oczy i odchyliłem głowę na oparcie. Starałem się oddychać.
Nie musiałem uchylać powiek, żeby zobaczyć, co będzie dalej. Po lewej skręt do torów, można było tamtędy dojechać skrótem do Pruszkowa. Po prawej sklep Społem. Potem po lewej domy, po prawej domy i jakieś pola. Po lewej, tuż przy szosie coś w stylu hotelu czy sali biesiadnej.
Nic nadzwyczajnego. Pospolite małe miasteczko z przyległościami.
Nienawidziłem go.