Читать книгу Czarne światło - Marta Guzowska - Страница 13
Rozdział 5
Оглавление– Nie rozumiem, po co chcesz jechać teraz na wykop. Przez te cztery godziny na pewno nie zdążyli odsłonić kolejnego szkieletu.
– Rusek? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. – Który nie mówi po polsku?
– Mówi. Sama słyszałam. A poza tym ma znakomitą opinię. To podobno świetny specjalista.
Była zła, ale starała się tego nie pokazywać i to było jeszcze gorsze.
– Jak ci się nie podoba, znajdź sobie lepszego.
Patrzyłem przez okno na reklamy przy drodze, które przesuwały się do tyłu w tempie siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Dachy z eternitu, ogrodzenia i bramy kute, cegły i pustaki, wesela i przyjęcia. W ostatnich dniach pojawiło się sporo nowych płacht z informacją o oponach zimowych. Temperatura na zewnątrz utrzymywała się w okolicy plus dwudziestu stopni.
Odbiło mi się pizzą. Pola skrzywiła usta.
– Mario, mówię do ciebie. Nie dość, że robię za kierowcę, bo ty bierzesz lekarstwa…
Zagapiłem się na łazienkowski pałac Na Wodzie, ustawiony przy samej szosie, wykonany prawie dokładnie w skali jeden do jednego.
Westchnęła. Specjalnie zrobiła to głośno, żebym usłyszał przez szum silnika i hałas na drodze.
– Mario, jeśli mamy zacząć wszystko od nowa, to każde z nas musi się trochę postarać. Ja się staram, już bardziej nie mogę. Znalazłam ci wykopaliska, najciekawsze, jakie były w okolicy, bo wiem, że jak się nudzisz, zaczyna ci odbijać. Znalazłam ci psychiatrę, żeby pomógł ci chociaż trochę dojść ze sobą do ładu. Wzięłam urlop i opiekuję się tobą jak dzieckiem. Myślisz, że nie wolałabym być teraz w Grecji na wykopaliskach?
Sklep całodobowy Warus. Dlaczego nie Wirus? Łatwiej byłoby zapamiętać.
– Przepraszam, Mario. Nie wolałabym. To mój wybór, chcę być tutaj z tobą. Ale proszę, postaraj się trochę. Trochę…
Przedszkole. Kto chciałby posyłać dzieci do przedszkola przy ruchliwej drodze? Sądząc z tego, jak wypasiony był budynek, chciało bardzo dużo ludzi.
– Jesteś na mnie zły, bo powiedziałam temu terapeucie o twojej matce…
Jeszcze jedno przedszkole?
– Dobra! – warknęła. – Jak sobie chcesz.
Skręciła z głównej szosy w ulicę z ogrodami i sześcianami mazowieckimi, potem były bloki, straż pożarna, rondo, tunel i znowu rondo. Na placu pod cmentarnym murem zahamowała, a kłąb kurzu zasłonił szyby.
– Nie wiem, co masz tutaj do roboty, ale streszczaj się. Musimy się jeszcze przebrać przed imprezą.
Obróciłem głowę i popatrzyłem na nią.
– Nie mów mi tylko, że zapomniałeś o zaproszeniu od Sebastiana.
Zapomniałem, ale skoro nie chciała, nie powiedziałem tego. Wysiadłem z samochodu.
– Poczekam na ciebie – krzyknęła jeszcze.
Nie obejrzałem się.
Studenci już się zmyli. Na brzegu wykopu leżały porzucone trzy łopaty, dwa wiadra z niebieskiego plastiku, który nie zdążył jeszcze zmatowieć, sznurek z ciężarkiem, składana miarka, jakiej używają stolarze, i podkładka z wpiętymi papierami, przysypana piaskiem. Jedna szpachelka wpadła na dno wykopu. Żeby usiąść na krawędzi, musiałem odgarnąć nogą pety pana Henia.
– Nie mogę się doprosić, żeby zostawiali po sobie porządek. – Adam nie podniósł nawet głowy. Siedział w wykopie i sprawdzał rysunek przypięty do podkładki z grubej tektury. – I ten profil też kompletnie skopany, będę musiał to sam od nowa narysować. Nie wiem, jak mam do nich mówić, żeby zrozumieli.
Wskoczyłem do wykopu i uniosłem róg foliowej plandeki. Buchnął spod niej zapach wilgotnej ziemi, która ciągle przykrywała kości.
Powietrze stało nieruchomo. Miałem wrażenie, że każdy wdech i wydech kosztują mnie coraz więcej wysiłku. I że ktoś się na mnie gapi.
Podobno w takich sytuacjach mrowi człowieka w karku, ale ja poczułem to w żołądku. Obejrzałem się na Polę. Przez przednią szybę widziałem, że trzyma przed nosem książkę. Na targowisku nie było nikogo, baba ze zniczami też poszła do domu, zabrała stołek i znicze, ale zostawiła skrzynkę z ceratą. Tylko rudy kot lizał sobie tyłek na środku parkingu.
– Co z nim zrobimy? – spytał Adam.
Odwróciłem się gwałtownie. Adam podniósł obie ręce obronnym gestem.
– Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć.
Wypuściłem powietrze z płuc.
– Masz na myśli szkielet czy kota? – spytałem, kiedy znowu udało mi się zrobić wdech.
– Jakiego kota? Zresztą nieważne. Specjalnie zostawiłem mniej więcej dziesięć centymetrów ziemi nad kośćmi. Jak ktoś nie wie, co tam jest, to nic nie zobaczy. Myślisz, że to wystarczy, żeby go nie ukradli?
– Lepsze byłoby ogrodzenie z drutu kolczastego, fosa pełna krokodyli i paru ochroniarzy.
Wyjąłem ze skrzynki ultrafioletową latarkę. Poświeciłem na piasek. Kilka drobinek rozjarzyło się na fioletowo.
– Robisz sobie jaja, Mario. A ja się martwię, bo jak zniknie następny. A jeszcze po tym, co powiedział proboszcz? – Adam oparł się o profil. Wysuszone drobinki ziemi poleciały na dół z grzechotem. – Boję się, że jak nadal będzie przeciwko nam, to w końcu ktoś tu przyjdzie i spali nam wykop.
– Kości kiepsko się palą – zauważyłem. – Ziemia też nie najlepiej.
– Nie da się dzisiaj z tobą normalnie porozmawiać.
Nie mogłem zebrać myśli. Po karku spacerowały mi mrówki, a w żołądku wiły się węże. Schowałem latarkę do kieszeni. Dźwignąłem się i spojrzałem jeszcze raz na Polę. Podniosła głowę znad książki i pokazała mi zegarek.
Brama cmentarza skrzypnęła, a przecież nie było wiatru.
– Muszę koniecznie pogadać z wikarym, wiesz, z tym Januszem – Adam też się podniósł i otrzepał spodnie z ziemi, chociaż po całym dniu pracy niewiele już mogło im pomóc. – Nie chcę mieć przeciwko sobie kleru, bo w takim małym miasteczku nie wiadomo, jak to się może skończyć. A ty, Mario, przecież jesteś stąd, może znasz kogoś, kto mógłby…
– Mam w dupie małe miasteczka – mruknąłem.
Wygramoliłem się z wykopu i podszedłem do muru. Uchyliłem bramę.
– Mario?
Było tak cicho, że nawet przez całą szerokość parkingu słyszałem, że jest wkurzona.
– Mario, do diabła! Miałeś się pospieszyć, a nie urządzać sobie spacery po cmentarzu!
Odciągnąłem skrzydło bramy na bok. Było ciężkie, aż się spociłem.
Między grobami stare drzewa rzucały cień, ale światła ciągle było pod dostatkiem i nie czułem żadnej obręczy w płucach ani mięknących nóg. Kostka brukowa w alejce skończyła się po kilkunastu metrach. Z parkingu dobiegł urywany dźwięk klaksonu, ale kiedy Pola przestała trąbić, znowu otoczyła mnie cisza.
Zatrzymałem się przy świeżym grobie obłożonym kwiatami, które też zwiędły z braku tlenu w powietrzu. Mrówki biegły szeregiem wzdłuż krawędzi grobu i znikały w miejscu, gdzie między płytami ziała niezacementowana szczelina. Równolegle do pierwszego szeregu przesuwał się drugi, w przeciwną stronę. Każda mrówka niosła coś w szczypcach. Starałem się nie patrzeć, co.
Na płycie czerwonym sprejem ktoś namalował gwiazdę Dawida wpisaną w koło. A pod spodem egipski symbol anch.
Wyprostowałem się. Cienie w alejce pogłębiły się o jeden ton szarości. Jeden cień poruszył się i zniknął za krzakiem. Z każdym moim krokiem słyszałem chrzęst piasku pod butami, ale cień opanował sztukę bezszelestnego ruchu.
Potem zobaczyłem go koło cmentarnej kaplicy. Zmył się, zanim podszedłem na tyle blisko, żeby odczytać litery na kamiennej płycie przed wejściem. Dla porządku pchnąłem drzwi. We wnętrzu panowała ciemność. Zamknąłem drzwi, żeby nie wypuścić jej w świat.
Odwróciłem się i zobaczyłem, jak cień biegnie alejką w kierunku nieczynnego zakładu kamieniarskiego. Kaptur miał nasunięty na czoło, dłonie wciśnięte w rękawy bluzy, a na nosie okulary przeciwsłoneczne, chociaż światło przybrało już odcień krwi. Za budynkiem zniknął mi z oczu. Z kontenera wypełnionego butwiejącymi kwiatami i potłuczonym szkłem ze zniczy buchał smród jak z otwartego grobu, więc zatkałem sobie nos i zawróciłem. I wtedy dostrzegłem go przy bramie.
Ruszyłem za nim, na parking, a potem między budy targowiska. Pola wysiadła z samochodu. Krzyknęła coś za mną, ale nie dosłyszałem co.
Chłopak w bluzie przebiegł przez główną alejkę targowiska. Na ulicy się nie obejrzał. Wywnioskowałem, że był miejscowy i wiedział, że o tej porze nic tu nie jeździ.
Ruszył w stronę tunelu. Był chudy i poruszał się niezdarnie. Zwolniłem do szybkiego kroku, ale dystans między nami pozostawał taki sam.
Za tunelem przebiegł na ukos przez rondo, koło cukierni skręcił w lewo, w ulicę, która kiedyś nosiła nazwisko jednego z wodzów rewolucji, ale od jakiegoś czasu nazywała się po prostu Leśna. Tam musiał się zatrzymać i przez chwilę łapał powietrze zgięty wpół, z dłońmi opartymi na kolanach. Stanąłem, żeby go nie spłoszyć, oparłem się o drewniany słup. Do drewna ktoś przymocował pinezkami plakat z dużym tytułem „Referendum”. Jedna pinezka wypadła i plakat miał oddarty róg.
Ulicą przejechał czarny opel. Chłopak drgnął jak wybudzony z letargu, podniósł głowę, obejrzał się na mnie i pobiegł dalej. Drzewa wzdłuż ulicy rzucały głęboki cień na nierówne płyty chodnikowe, ale ten w bluzie ani na chwilę nie zdjął okularów, żeby lepiej widzieć.
Szliśmy tak, to znaczy ja szedłem, a on truchtał przede mną, dobrych pięć minut. Na skrzyżowaniu skręcił w prawo, w ulicę bez asfaltu. Nie pamiętam, jak się nazywała, chociaż przez osiem lat dzień w dzień chodziłem tędy do szkoły. Po lewej i po prawej wielkie ogrody ocieniały domy, a naprzeciwko widniał róg budynku przedszkola, które się spaliło, kiedy byłem jeszcze mały.
Usłyszałem skrzypienie zawiasów furtki i chłopak zniknął w ogrodzie. Postałem chwilę przed ogrodzeniem, a potem pociągnąłem za klamkę.
Drzwi do domu otwarły się, zanim zdążyłem dotknąć futryny. Dziewczyna miała rude włosy do pasa, a na ręku niemowlę.
– Kim pan jest?
Nie znalazłem dobrej odpowiedzi na to pytanie.
– Maurycy mówi, że pan go śledził. Proszę sobie iść!
– Dzieciak ma już objawy? – spytałem.
– Jeszcze nie – odpowiedziała odruchowo. A potem spróbowała zatrzasnąć mi drzwi przed nosem, ale włożyłem nogę między skrzydło a futrynę.
– A wystawiasz go czasem na słońce?
Zawahała się, zanim odpowiedziała.
– Tylko w półcieniu. Jest jeszcze za mały na opalanie.
– I nic?
Pokręciła głową.
– W większości wypadków objawy występują w pierwszym roku życia, ale mogą też w piątym–szóstym – wyjaśniłem. – A równie dobrze mogą nie wystąpić wcale. Musicie znaleźć jakieś specjalistyczne laboratorium i regularnie badać poziom ferrochelatazy, a w razie czego powiedzcie wszystko lekarzowi, bo wątpię, żeby w okolicy ktoś się na tym znał i potrafił postawić prawidłową diagnozę.
Popchnąłem drzwi. Dziewczyna się cofnęła. W mroku przedpokoju poczułem drżenie napiętych mięśni nóg. Minąłem ją szybko i przeszedłem na koniec korytarza, gdzie przez drzwi wpadało światło. Okna pokoju wychodziły na zachód i ściany wyglądały, jakby płonęły.
Chłopak siedział skulony na kanapie. Kaptur miał nadal naciągnięty na głowę i na oczach okulary.
– To protoporfiria erytropoetyczna, prawda?
Podniósł głowę.
– Gdybyś zdjął kaptur, pewnie by się okazało, że włosy ci rosną na czole. Ale lepiej tego nie rób, chyba że masz w oknach specjalne filtrujące szyby.
– Tylko w tym pokoju – mruknął. – Są strasznie drogie.
Spojrzałem na jego dłonie.
– Nie nosisz rękawiczek?
– To kretyńsko wygląda. Kupuję za duże bluzy i chowam ręce w rękawy.
Podszedłem bliżej i usiadłem na drugim końcu kanapy.
– Masz nadwrażliwość na światło, zmiany skórne, niektóre… – pochyliłem się i przyjrzałem bruzdom wokół jego ust – niektóre o charakterze trwałym. Włosy na czole. Uśmiechnij się.
Spojrzał na mnie jak na wariata, ale wyszczerzył się. Wyjąłem z kieszeni latarkę na ultrafiolet i poświeciłem mu na zęby. Rozjarzyły się jak na dyskotece.
– Oraz brązowe zęby, które świecą w czarnym świetle na skutek odkładania się porfiryn typu jeden. I ty się przejmujesz, że kretyńsko wyglądasz w rękawiczkach. Zaiste natura ludzka jest niezbadana.
Schowałem latarkę do kieszeni.
Chłopak pochylił się i pomasował nogę.
Dziewczyna stanęła w drzwiach. Nadal trzymała niemowlę na rękach, jakby się bała, że je zjem.
– Dzieci mają dzieci. – Pokazałem na niemowlaka skinieniem głowy. – Wcześnie zaczęliście.
– Jak pan jest taki mądry, to sam pan wie, z protoporfirią żyje się krócej – burknął chłopak. – To ona chciała. Powiedziała, że nie zostanie potem sama.
Ruda przestąpiła z nogi na nogę. Dzieciak wyglądał, jakby sporo ważył.
– Powiedział pan, że on – uniosła dziecko odrobinę do góry – wcale nie musi tego mieć?
– Jeśli się zastanawiasz, czy nie lepiej było usunąć ciążę, to trochę za późno na refleksję – zwróciłem jej uwagę.
Wpatrywała się w moje usta.
– Nie musi – powiedziałem, kiedy milczenie stało się nieznośne. – Jeśli w twojej rodzinie nikt nie miał takiego genu, to dziecko ma większe szanse. A zresztą u ośmiu na dziesięciu nosicieli genu w ogóle brak objawów.
Ruda zdecydowała się przysiąść na krześle, ale dzieciaka nadal trzymała w objęciach.
– Kim pan jest? – spytała znowu.
Wzruszyłem ramionami.
– Maurycy widział pana na cmentarzysku.
– Maurycy widuje mnie na cmentarzysku – poprawiłem ją. – Najwyraźniej bywa tam regularnie. Tylko nie rozumiem – spojrzałem na chłopaka – dlaczego nie przychodzisz w nocy. Byłoby ci wygodniej. I nie mów, że oprócz porfirii cierpisz też na nyktofobię…
„Jak ja” – miałem na końcu języka, ale udało mi się tego nie powiedzieć.
– Nykto co? – Machnął ręką. Za długi rękaw zatrzepotał w powietrzu. – Przychodzę też w nocy. Tylko w nocy nie ma ludzi, więc jak chcę kogoś zobaczyć, muszę przyjść w dzień, nie?
Logice jego rozumowania nie można było niczego zarzucić.
– Maurycy nie ma zbyt wielu rozrywek. Głównie siedzi przed komputerem. Musi czasem gdzieś wyjść – wyjaśniła Ruda. Nie wiem, skąd jej przyszło na myśl, że może mnie to interesować.
– Więc rozkopuje groby.
Oboje unieśli głowy. Nawet dzieciak na mnie spojrzał.
– Wikariusz mówił, że to u was lokalna rozrywka – wyjaśniłem.
– I powiedział, że to Maurycy? Naprawdę to powiedział?
Ruda za mocno przytuliła dzieciaka, więc się rozryczał. Nie chciał się uspokoić, dopóki nie zaczęła spacerować z nim po pokoju.
– Tego akurat nie – musiałem podnieść głos, żeby przekrzyczeć płacz. – Sam na to wpadłem.
– To nieprawda! – Ruda zatrzymała się pod oknem. Światło zamieniło jej włosy w ogień, jak ten, który spalał czarownice na stosach. – Maurycy tego nie zrobił.
Dzieciak zaszlochał do rytmu jej słów.
– Jak tylko coś się wydarzy w miasteczku, to od razu jest na niego. Tylko dlatego, że wygląda inaczej niż reszta ludzi. Maurycy nigdy by czegoś takiego nie zrobił!
Odsunęła się od okna i nie przypominała już czarownicy tylko zwykłą wariatkę.
– Maurycy to dobry człowiek. Dużo mi pomaga przy dziecku. Tylko pieluchy nie jest w stanie zmienić, bo wiadomo, tymi rękami…
Zerknąłem na dłonie Maurycego, ale nadal były ukryte w rękawach bluzy. Więc nie mogłem zobaczyć, czy nadal ma wszystkie palce.
– Z czegoś trzeba żyć – zauważyłem. – A ten twój Maurycy nie chodzi przecież chyba do roboty. Co prawda to już nie te czasy, ludzie teraz nie wkładają do grobu nic cennego, ale jak się ograniczy potrzeby…
Ruda fuknęła i mocniej zakołysała dzieciakiem. To był zły pomysł.
– Mój ojciec był poczytnym pisarzem. – Maurycemu udało się przekrzyczeć wycie dziecka. Wiercił się na kanapie, jakby miał owsiki. – Żyjemy z tantiem.
– Powinieneś jeść więcej cukru – poradziłem mu. – Łagodzi objawy. A twój ojciec musiał być bardzo poczytny. Nazywał się Stephen King?
– Nie – burknął. – Stryga.
– Ten Stryga? – zdziwiłem się. – Mateusz Stryga? Słynny pisarz horrorów?
Teraz sobie przypomniałem. Dom pisarza horrorów, który omijaliśmy szerokim łukiem w dzieciństwie.
Rozejrzałem się i gwizdnąłem.
– Fiu, fiu! Nie przypuszczałem, że ludzie w Polsce aż tyle czytają.
Dzieciak zamknął oczy, ale popłakiwał jeszcze w ramionach Rudej.
– Niech pan już lepiej idzie. – Odwróciła się do mnie tyłem i zaczęła mruczeć niemowlakowi przy uchu.
Spojrzałem za okno. Poczułem na klatce piersiowej ucisk. Delikatny, ale wiedziałem, co się stanie, jeśli zostanę do zmierzchu w domu ocienionym gęstymi drzewami albo na zarośniętej ulicy.
Zrobiłem głęboki wdech i głęboki wydech. Potem jeszcze raz. Pomogło jak umarłemu kadzidło.
– Idę – powiedziałem.
Ruda mamrotała do dzieciaka. Maurycy nie zrobił żadnego gestu, który świadczyłby, że zamierza ruszyć tyłek z kanapy i odprowadzić mnie do furtki.
Podniosłem się i otworzyłem drzwi na ciemny korytarz.
– Jak będziesz chciał, to wpadnij jeszcze na wykop – powiedziałem do Maurycego. – Pokażę ci, co by z tobą zrobili w tym miasteczku, gdybyś żył kilkaset lat temu.
Maurycy zdjął okulary. Światło przeszło już nieomal w podczerwień i nie mogło razić jego siatkówek. Z kącika jego prawego oka stoczyła się purpurowa łza. Otarł ją rękawem.
– Co?
– Przebiliby cię kołkiem, odcięli głowę szpadlem i ułożyli ją w nogach trumny. Porfiryków zazwyczaj brano za wampiry.
Odwróciłem się i sam trafiłem do drzwi.