Читать книгу Róża i ludzie miasta - Marta Lewandowska-Mróz - Страница 3

Anastazja 1

Оглавление

Określać człowieka jako pojedynczą, żyjącą istotę jest ogromnym niedomówieniem. Człowiek nigdy nie jest, nie będzie, a nawet nie może być sam. Człowiek jest jak tętniące życiem miasto; pełne atrakcji, ruchliwych uliczek tonących w korkach i stresie oraz zachodzącym słońcu. Człowiek ma w sobie miliony krętych alejek wspomnień, ślepych zaułków miłości, zawiłych dróg nieporozumień i miejsc tak złych i nikczemnych, że nawet świadomość ich istnienia przyprawia o gęsią skórkę…

Claude S., 1984 r.

Miliony wspomnień, utartych schematów przedzierających się przez codzienne zachowania, doświadczenia, którymi karmimy się od dzieciństwa, zdają się nie mieć końca. To nieposkromiony przepych rozmaitości rozdmuchiwany emocjami często sprawia, że niepozorna rzecz staje się brakującym elementem układanki, której wcale nie chcieliśmy rozwiązywać.

W przypadku Róży była to koszulka Romana, którą dostał od niej na trzydzieste piąte urodziny. A dokładniej koszulka z Johnym Bravo pokazującym kciuk oraz naśladujący go Roman, uśmiechający się szelmowsko z jednego ze zdjęć, tak wyprowadziła ją z równowagi. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że Roman wyszedł na zdjęciu całkiem dobrze, gdyby nie kobieta w bieliźnie, która uwiesiła mu się na szyi.

Teraz te same sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i około stu kilogramów faceta z fotografii stało przed nią, próbując zachować spokój, podczas gdy Róża, wymachując chudymi rękami, w których trzymała zdjęcia, próbowała coś z siebie wydobyć. Wyglądała jak wściekła, bladoczerwona ryba czająca się w rudych wodorostach. Z wściekłości nie mogła złapać powietrza, nadymała poliki, oczy wychodziły jej z orbit. W głowie miała tysiące myśli przelatujących z prędkością światła, wspomnienia, których wspólnym mianownikiem było poświęcenie dla swojego faceta i naiwna wiara w to, że w końcu się podniesie, znajdzie pracę i odwdzięczy się za wszystko, co dla niego robiła. Dobrze płatna praca, której nie znosiła, obiadki, kolacyjki, bronienie przed komentarzami rodziców i znajomych… W końcu nie wytrzymała i wyrzuciła wszystko z siebie. Potok słów, epitetów, przytaczanych historii, okraszonych histerią, płynął z jej ust w towarzystwie łez i makijażu. Romanowi coraz trudniej było ukryć emocje. Żyły na skroni mu pulsowały, krople potu perliły się na czole. W pewnym momencie jego błękitne oczy stały się zimniejsze niż kiedykolwiek, a chwilę potem sprawił, że czas zwolnił. Widziała wszystko w zwolnionym tempie. Jego pięść zmierzającą w stronę jej twarzy, powiększającą się powoli i kończącą swój lot pod jej okiem. Gdzieś, jakby w oddali, usłyszała cichy gruchot i jęk jakieś dziewczyny. Widziała, jak jego pełne usta, które jeszcze niedawno szeptały jej czułe słówka, teraz rozkazywały, by przestała pierdolić i zamknęła ten rudy ryj. Wszystko to działo się jakby obok niej. Potrzebowała kilku sekund, by dotarło do niej, co się stało.

– Wynoś się stąd! Nie chcę cię znać, ty kłamliwy dziwkarzu! – Wybiegła do łazienki, nie mogąc powstrzymać płaczu.

– Jesteś naprawdę pojebana – syknął do niej Roman. – Już dawno powinienem cię zostawić.

Róża zanosiła się łzami i żalem, nie dowierzając, że jej się coś takiego przydarzyło. Otulona niebieskim, za dużym wełnianym swetrem, siedziała na kafelkach, podkurczając nogi. Pozostała w łazience jeszcze kilka minut po tym, jak usłyszała, że Roman skończył zbierać swoje rzeczy i trzasnął drzwiami na do widzenia. Potem wstała i spojrzała na siebie w lustrze. Obolała twarz, cała czerwona, jedno oko przymknięte napuchniętą powieką. Przypomniała sobie moment, gdy jako mała dziewczynka weszła do łazienki, bo usłyszała, jak mama cicho płacze. Miała takie samo spojrzenie, takie same oczy, spuchniętą twarz. Róża próbowała się uśmiechnąć, tak jak ona wtedy, ale przeszywający ból jej to uniemożliwił. Powtórzyła jedynie słowa, które powiedziała jej matka: „Nic się nie stało, wszystko jest w porządku. Nie masz się czego bać, Różyczko”.

Wyszła z łazienki jeszcze trochę zdezorientowana. Adrenalina zaczęła z niej schodzić, ale ból stawał się coraz bardziej nieznośny. Niewiele myśląc, swoje pierwsze kroki skierowała do barku. Pierwszy łyk wina wypiła prosto z butelki. Odetchnęła z ulgą spragnionego maratończyka i przelała resztę napoju do kieliszka. Następnie poszła do kuchni po coś zimnego na zredukowanie opuchlizny. Usiadła na łóżku, dzierżąc w jednej dłoni trunek, a w drugiej mrożone warzywa na patelnię, które przyłożyła do bolącego policzka. Popatrzyła przed siebie. Pokój wyglądał jak pobojowisko: szafki i szuflady były pootwierane, niektóre świeciły pustkami. Wiele ubrań walało się po podłodze. Róża szybko upiła kilka łyków wina, chcąc uspokoić drżenie rąk. Po połowie kieliszka zrobiło jej się nijako – w końcu. Bardzo wyczekiwała tego stanu: by przestało ją to wszystko przytłaczać, by nie czuć bólu, żalu i zawodu.

Róża i ludzie miasta

Подняться наверх