Читать книгу Labirynty - Michał Cetnarowski - Страница 10
Dzień czwarty
ОглавлениеIdziemy na zachód.
Słysząc huk silników, myślimy o pogłoskach, o których mówi się na postojach. Wjeżdżamy w głąb piekła.
Robi się coraz zimniej, już prawie nie wychodzimy z wozów. Coraz częściej mijamy na swojej drodze ruiny budynków. Najpierw wypalone wsie, drożnice kolejowe na przejazdach z potrzaskanymi szlabanami, z odkształconymi szynami, po których nie przejedzie już żaden pociąg. Przepompownie z rozłupanymi betonowymi czerepami dachów, gdzie mętna woda rozlewa się po gruzach. Stare opustoszałe pałace, w których podmuch odległego wybuchu wybił wszystkie szyby na jednej ze ścian, nieme okna w ocalałym budynku stajni odbijają niskie niebo i czarną ziemię. Daleko, nieregularnie, grzmią wybuchy. Omijając węzły dróg zaznaczone na mapach, z daleka widzimy krwiste łuny pożarów. Potem po raz pierwszy wjeżdżamy do miasta.
Dowódca każe jechać na przyrządy, w pełnym zamknięciu, bojąc się snajperów. Ale na spotkanie nie wychodzi nam nikt. Otwieramy włazy. Jedziemy. Patrzymy.
Pogięte żelazne przypory, nadtopione, wiją się na bruku w kalekich kształtach. Brudny śnieg gruzu zaściela ulice, jakby ktoś narzucił go w jednym kierunku szeroką szuflą. Jadąc, próbujemy omijać wyrwy po wybuchach. Jadąc, słyszymy jęk metalowych szkieletów budynków, miażdżonych pod gąsienicami. Wokół pusto.
Ognie już wygasły i teraz w sine niebo biją z okien tylko poczerniałe dymy. Silniki pracują miarowo, kiedy przejeżdżamy, widząc pojedyncze ściany, będące kiedyś domami, pod którymi leżą okopcone drzazgi szaf i nagie stelaże małżeńskich łóżek. Czasem hałdy pokrytych kredowym pyłem cegieł leżą przed nami, a wtedy z chrupotem łamanych kamiennych kości wjeżdżamy na barykadę, żeby potem nagle stoczyć się z niej z gwałtownym przechyłem.
Para leci z ust. Powietrze smakuje wapnem. Cała kolumna wydłuża się, rozjeżdża, oskrzydlając się nawzajem w bojowym szyku, próbując przedzierać się bocznymi uliczkami. Utrzymujący się przy ziemi dym, jak strącone chmury, przesłania czarne skorupy pancerzy. „Czysto”, „Nikogo” – skrzeczy plutonowy w słuchawkach dowódcy i wtedy przez laryngofony otrzymujemy rozkaz postoju. „Rozpoznanie terenu”. Wychodzimy rozprostować nogi, mimo wszystko spoglądając niepewnie na oczodoły okien w czaszkach budynków bez dachów i spękane ściany, w których zieją czarne wyrwy. Nie gasimy silników, motory cicho mruczą, teraz, po wyjściu, tak odległe, jakby w ogóle ich nie było. Odchodzimy w ruiny. I wtedy zapada cisza.
Dym, pył tłumi dźwięki, niebo wygląda tak, jakby zaczynało się zaraz za naderwanymi dachami mieszkalnych bloków, białe obłoki oddechów znikają w zacierającej kontury szarówce. Jest zimno. Jest cicho. Naprawdę cicho. Pod nogami chrzęszczą ceramiczne łupki pokruszonej zastawy obiadowej.
Przez ostatnie dni zawsze towarzyszyły nam czerwone powidoki eksplozji i odległe echa wystrzałów, nawet jeśli gasły motory maszyn, poboczem przeciskał się zawsze jakiś gazik dowództwa batalionu albo cysterny z ropą. Ale teraz nic. Beton i pokręcone węże stali, rozrzucone, potłuczone naczynia i usypiska cegieł. Duży, ciężki telewizor z wyłażącym z ciemnego wnętrza-brzucha pękiem białych od pyłu kabli-jelit, z wysadzonym teleskopem. Bezruch. Tylko zimny dym wije się niespiesznie przy ziemi. Nic. Cisza jest absolutna.
Spoglądamy na siebie i wracamy do wozów. Pod powiekami wykwitają białe kropki światła, ból jak od nakłuć rozżarzonych igieł. Dowódca każe nam połknąć kolejną tabletkę z IPR-ów. Pył z powietrza osiada głęboko w płucach. Bolą nas głowy.
Ruszamy. Hurgot silników podnosi się, wibruje wyższym dźwiękiem. Powstrzymujemy mdłości. Nie słychać nic oprócz maszyn. Jak w piekle. Pustka wokół jest zupełna. I to jest jeszcze bardziej przerażające.
Kiedy wyjeżdżamy za ostatnie budynki, rozciągamy tyralierę i zwiększamy prędkość. Za nami, okryte dymem, pozostają wymarłe ruiny.