Читать книгу Labirynty - Michał Cetnarowski - Страница 7

Droga na zachód Dzień pierw­szy

Оглавление

Idziemy na zachód.

Gąsie­nice z meta­lo­wym chrzę­stem drą asfalt, potem nagle zgrzyta i maszyny zatrzy­mują się. Czołgi i bewupy stoją w dłu­giej linii, cze­ka­jąc, aż wykoń­czony zosta­nie most pon­to­nowy i można będzie prze­kro­czyć Nysę. Motory gasną albo poka­słują basem na jało­wym biegu. Cza­sem pobo­czem prze­je­dzie UAZ z infor­ma­cjami od sze­fów bata­lio­nów do punk­tów kon­tro­l­nych. Za szy­bami odbi­ja­ją­cymi brudne niebo mignie cza­sem mun­dur czer­wo­no­ar­mi­sty. Jest zimno.

Spo­glą­damy na sie­bie nie­pew­nie, wysta­wia­jąc głowy przez włazy, słu­chawki w heł­mo­fo­nach mil­czą jak zaklęte. Obo­wią­zuje cisza radiowa. My też nic nie mówimy, tylko cza­sem uśmie­chamy się ner­wowo. Dowódca czołgu patrzy przez lor­netkę, pró­bu­jąc zoba­czyć, skąd ten nie­prze­wi­dziany postój. Wąż T-55 z innych plu­to­nów naszej kom­pa­nii cią­gnie się po zakolu zry­tej stalą drogi. Pan­ce­rze są tylko tro­chę ciem­niej­sze od burego nieba. Jest zimno, ale pot spływa po ple­cach.

Dowódca plu­tonu odej­muje oku­lar lor­netki od oczu. Jesz­cze raz prze­biega wzro­kiem po skrzyn­kach na błot­niku, gdzie znaj­dują się dodat­kowe taśmy do cięż­kiego DSzK, któ­rego lufa wystaje ponad wie­życzkę wozu. Zasta­na­wia się, czy zaopa­trzono nas we wszystko, od poci­sków do uzu­peł­nie­nia sta­nów po dodat­kowe gra­naty dymne. Bije dło­nią o metal wie­życzki, daje znak kie­rowcy. Szar­pie i po chwili po metalu prze­cho­dzi dreszcz uru­cho­mio­nego sil­nika. Inne maszyny też odpa­lają motory. Powie­trze pach­nie paloną ropą. Widzimy jesz­cze dyżur­nego z orga­ni­za­cji ruchu, jak cho­rą­giew­kami daje znaki do roz­po­czę­cia prze­prawy.

Cze­kamy, aż maszyny przed nami usta­wią się w linii. Kiedy ruszają, ostrza gąsie­nic wyrzu­cają w górę kawałki asfaltu. Kolumna, powoli, zbliża się do rzeki. Patrzymy na sznur wozów pan­cer­nych prze­jeż­dża­ją­cych po moście i giną­cych w ciem­no­ściach dru­giego brzegu. Jest zimno. Za nami czarne łby czoł­gów też roz­pły­wają się w burej ciem­nicy. Mija połu­dnie. Spo­glą­damy na sie­bie znowu.

Dojeż­dżamy do węzła. Dowódca zeska­kuje z maszyny i idzie do roz­sta­wio­nego na polu namiotu dro­go­wców. Wysta­wiamy głowy. Żoł­nierz przed płachtą salu­tuje, a wtedy twarz dowódcy, co widzimy nawet stąd, odbija się w prze­szklo­nych wizje­rach maski prze­ciw­ga­zo­wej. Po chwili ofi­cer wycho­dzi. Biała koperta z roz­ka­zami nik­nie w kie­szeni na piersi jego kom­bi­ne­zonu, w rękach pozo­staje plik nowych map. Kiedy wska­kuje do wozu, na błot­ni­kach zostają gumia­ste ślady cięż­kiej gliny. Kiedy wska­kuje do wozu, ter­kot sil­ni­ków zagłu­sza nara­sta­jące echo nad­la­tu­ją­cych samo­lo­tów. Zadzie­ramy głowy. Ledwo widoczna eska­dra naszych mknie nad hory­zon­tem, na nie­bie o bar­wie zim­nej kawy z mle­kiem zostają czarne, kłę­bia­ste smugi. Pada roz­kaz wyda­nia IPR-ów z tablet­kami i strzy­kaw­kami z dolar­ga­nem, pakie­tów prze­ciw­che­micz­nych, oso­bi­stych opa­trun­ków i iden­ty­fi­ka­to­rów. Robi się zamie­sza­nie. Potem ruszamy.

Prze­jeż­dżamy rzekę. Błot­ni­sta woda roz­bija się o kra­wę­dzie pon­to­nów. Plu­tony, które już prze­pra­wiły się na drugi brzeg, usta­wiają się w szyku mar­szo­wym kom­pa­nii. Zanim zamkniemy włazy, widzimy jesz­cze czarne słupy, poprze­krzy­wiane na pod­mo­kłym nad­brzeżu. Zosta­wiamy je za sobą. Barwy nie widać, ale beton, widzimy to wszy­scy, prze­ci­nają wyma­lo­wane dwu­ko­lo­rowe pasy. Zamy­kamy włazy.

Sil­niki huczą i nie można mówić bez laryn­go­fo­nów, więc tylko spo­glą­damy na sie­bie. Ruszamy w rów­no­mier­nym tem­pie, z zacho­wa­niem szyku.

Wjeż­dżamy do pie­kła.

Labirynty

Подняться наверх