Читать книгу Labirynty - Michał Cetnarowski - Страница 8

Dzień drugi

Оглавление

Idziemy na zachód.

Widzimy, co przed nami zro­biło lot­nic­two. Po obu stro­nach oczysz­czo­nego kory­ta­rza, daleko, tam, gdzie na hory­zon­cie zazwy­czaj widać szpa­lery drzew, uno­szą się dymy roz­wie­wane przez wiatr. Droga nie została nawet tak bar­dzo znisz­czona, utrzy­mu­jemy równe tempo.

Jest ciemno, mimo popo­łu­dnia. Bure chmury, tak jak wczo­raj, wiszą nisko nad zie­mią, szo­rują brzu­chami po pory­tych polach. Jedziemy z otwar­tymi wła­zami. Wcze­śniej, jesz­cze nocą, DPS-y zaczęły pisz­czeć wyso­kim tonem i mru­gać lamp­kami, musie­li­śmy więc uszczel­nić wozy i włą­czyć fil­tro­wa­nie. Czuj­niki wresz­cie wyłą­czyły się i alarm odwo­łano. Póź­niej urzą­dze­nie odzy­wało się jesz­cze kilka razy, ale zaraz ury­wało swój elek­tro­niczny świer­got. Kapi­tan bata­lionu kazał prze­sta­wić czu­łość sygna­li­za­tora na więk­szą podziałkę.

Wokół pusto, tylko huk sil­ni­ków prze­rywa ciszę. Rano jesz­cze jedna eska­dra prze­cięła niebo, ale pra­wie jej nie widzie­li­śmy, tak była wysoko. Cza­sem bokiem prze­mknie jakiś UAZ z dowódz­twa, ska­cząc na kole­inach i wyżło­bie­niach ziemi na pobo­czu. Wcze­śniej bewupy z pie­chotą odda­liły się na połu­dnie. Dowódca cicho klął, widząc ich manewr. Zosta­li­śmy sami.

Dojeż­dżamy do węzła komu­ni­ka­cyj­nego. Tu szosa koń­czy się i trzeba wje­chać w pola. Zwal­niamy. Dowódca bata­lionu zarzą­dza pięt­na­sto­mi­nu­towy postój. Nie odcho­dzimy daleko od maszyn, sikamy, patrząc w niebo. Po wyj­ściu z kok­pitu jest zimno. Wzdry­gamy się i spo­glą­damy nie­pew­nie na sie­bie. Palimy papie­rosy. Ktoś kaszle, ktoś, patrząc na dowódcę wysta­ją­cego z wie­życzki i oglą­da­ją­cego po raz kolejny mapy, pyta cicho, czy sły­sze­li­śmy o tym, kogo spo­tkali chłopcy z Cze­cho­sło­wa­cji, od połu­dnia flan­ku­jący nas swo­imi bata­lio­nami zme­cha­ni­zo­wa­nymi? Machamy ręką i uśmie­chamy się ner­wowo. Niebo nad nami jest ciemne i coraz bar­dziej zasnuwa się brud­nym dymem. Ciszę prze­szywa huk wrzu­ca­nych na bieg sil­ni­ków.

Zmie­niamy szyk. Zamiast jechać kolumną, na polach roz­cią­gamy tyra­lierę. Grudy błota wyla­tują w powie­trze, kiedy czołgi kory­gują kurs i sto­pują na chwilę jedną z gąsie­nic. Trzę­sie. Lampki DPS-ów mil­czą jak zaklęte, ale i tak co chwilę pokle­pu­jemy kie­rowcę po ramie­niu, żeby na nie zer­k­nął, a potem, bez słowa kiwa­jąc gło­wami, prze­ka­zu­jemy wia­do­mość dalej. Daleko po lewej widać sznur cię­ża­ró­wek mkną­cych naj­pierw w tym co my kie­runku, a potem odbi­ja­ją­cych w mgłę, tak jak wije się szosa. Nie licząc nawie­wa­nych dymów, przez cały dzień nie widać innego źró­dła ruchu.

Do wie­czora jest jesz­cze daleko, kiedy dojeż­dżamy do Mag­de­burga. Mia­sto zostaje po pra­wej, na pół­nocy, ale nawet stąd widać ognie. Rubi­nowa poświata pod­świe­tla skłę­bione niebo, dymy bijące w chmury są tłu­ste i czarne. Kiedy wyłą­czamy sil­niki, robiąc prze­rwę na tan­ko­wa­nie, z oddali sły­chać pogłos ury­wa­nej kano­nady, a cza­sem basowe mruk­nię­cie poje­dyn­czej eks­plo­zji. Ruszamy dalej, przed nocą musimy jesz­cze dotrzeć do wyty­czo­nego punktu. Ofi­cer pro­wa­dzący prze­rwał ciszę radiową i nadał kod potwier­dza­jący wytyczne mar­szruty.

Jest późny wie­czór, kiedy widzimy ich po raz pierw­szy. Trzy wozy bojowe idą szyb­kim kur­sem na pół­nocny zachód, wyko­rzy­stu­jąc nitkę nie­znisz­czo­nej drogi. Dowódca bły­ska­wicz­nie wydaje roz­kazy. Inne załogi też już ich dostrze­gły. Zni­kamy we wnę­trzu wozu. Zatrzy­mu­jemy się, żeby uła­twić celo­wa­nie. Maszyną koły­sze, sztywno i krótko. Dowódca obser­wuje przez lor­netkę ledwo widoczne cie­nie. „Prze­ciw­pan­cerny”, komen­de­ruje. Sły­szymy stłu­miony huk wystrzału innego wozu. Nie sły­chać, żeby ktoś odpo­wia­dał ogniem. Dowódca nie zwraca na to uwagi. Usta­wia dal­mierz. Pal.

Wnę­trzem potęż­nie szar­pie i od huku przez chwilę bole­śnie pisz­czy nam w uszach. Momen­tal­nie w całym wnę­trzu śmier­dzi palo­nym pro­chem. Pusta łuska wysuwa się z ładow­nicy. Chcemy popa­trzeć, czy dostał. Sły­chać jesz­cze jeden wystrzał. Kwiaty ognia wybu­chają wolno na linii hory­zontu. Wozów pan­cer­nych już nie widać, nie dostrze­gamy jed­nak też żad­nego wraku. Cie­kawe, czy zawia­do­mią swo­ich o naszym poło­że­niu. Cie­kawe, czy mają jesz­cze kogo zawia­da­miać. Podej­mu­jemy prze­rwaną jazdę. Motory znowu war­czą, jak czarne psy przy wjeź­dzie do pie­kła.

Kiedy prze­jeż­dżamy obok wyrwa­nych w polu i asfal­cie lejów, wiatr nad zie­mią roz­wiewa kolejne duchy z sino­si­wych dymów.

Labirynty

Подняться наверх