Читать книгу Moja czarna skrzynka. O katastrofie smoleńskiej rozmawia Michał Krzymowski - Michał Krzymowski - Страница 39
ОглавлениеCo się działo po wylądowaniu w Smoleńsku?
Przez pierwsze dwie godziny nic. Rosjanie kazali nam czekać w samolocie.
Nie chciał pan jak najszybciej pójść na miejsce wypadku, obejrzeć rozmieszczenie ciał, stan wraku, zobaczyć czarne skrzynki?
Wszyscy się niecierpliwiliśmy, ale co mogliśmy zrobić? Miałem przedrzeć się przez Rosjan i sam chodzić po lotnisku, żeby jeszcze mnie tam zastrzelili? To w końcu wojskowy teren. Zresztą, co by mi to dało, gdybym poszedł i oglądał ciała. Staram się tego unikać, bo i tak się na tym nie znam. Kiedy czegoś potrzebuję, na sekcję zwłok wysyłam patomorfologa, mówię: „Zobacz, jakie pilot ma obrażenia, czy wyłamało mu palce i gdzie są sińce”. To wszystko. Taka wiedza może być przydatna, ale ja nie jestem od tego. W Smoleńsku zresztą i tak było na to za późno, bo gdy przylecieliśmy, część ciał leżała już w trumnach.
Kto po was w końcu przyjechał?
Nie mam pojęcia, jakiś Rosjanin. Zapakował nas do autobusu, dał do wypełnienia formularze i zawiózł w okolicę namiotów rozstawionych blisko wraku. Wysiadam i od razu podchodzą do mnie kobieta i mężczyzna. Przedstawili się: Tatiana Anodina i Aleksiej Morozow.
Znał ich pan?
Anodinę widziałem pierwszy raz w życiu. Morozowa skojarzyłem z głosem, który rano słyszałem w telefonie. A dopiero kilka dni później zorientowałem się, że spotkałem go kiedyś na konferencji lotniczej w Montrealu. Był tam bardzo aktywny, zabierał głos w dyskusji o trzynastym załączniku, wspierał powoływanie regionalnych komisji badania wypadków lotniczych przez małe kraje, np. na Karaibach. Zapamiętałem go jako wykwalifikowanego badacza posługującego się dobrą angielszczyzną.
Czarne skrzynki były już odnalezione?
Tak, Morozow od razu nas do nich zaprowadził. Na szczęście w samolocie założyłem kalosze, bo półbuty zostawiłbym na pierwszych metrach. Tam było straszne bagienko i do tego ten widok, wyjątkowo przygnębiający: rząd trumien, porozrzucane mundury, niektóre w dobrym stanie. Pamiętam, że widziałem jeden porucznikowski, prawdopodobnie nawigatora Artura Ziętka. Idąc, musiałem patrzeć pod nogi, bo bałem się, by nie nadepnąć na jakieś ciało. Wreszcie dochodzimy do rumowiska, Morozow pokazuje nam ogon samolotu i dwa rejestratory. Mówi: „Wyznaczcie dwóch ludzi, polecą do Moskwy badać skrzynki”. Zatem od razu wołam Targalskiego: „Waldek, szykuj się, lecisz do Moskwy”. Razem z nim poleciał Zbigniew Rzepa z prokuratury wojskowej i Sławomir Michalak z Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych, który przyleciał samolotem z premierem.
Rosjanie dobrze zorganizowali miejsce katastrofy?
Trudno mi to ocenić, ale ja zapamiętałem bałagan. My chodziliśmy w koło, w sumie trochę bez celu, a obok namiotu, w którym znajdowało się centrum dowodzenia, kręcił się sam premier Władimir Putin, normalnie, nie zauważyłem żadnej specjalnej obstawy. Myślę, że bez problemu mógłbym do niego podejść. Potem przyleciał premier Tusk ze swoimi ministrami.
Jeden z nich opowiadał mi, że zapamiętał, jak pan chodził po wrakowisku i wykrzykiwał, iż wie, co było przyczyną katastrofy. Podobno nawet złapał pan za klapy płaszcza szefa MON-u Bogdana Klicha.
Totalna bzdura. Podszedłem do ministra Klicha, ale to, że go szarpałem, jest kłamstwem. Powiedziałem mu, że katastrofa to wynik niewprowadzonych zaleceń po CASIE, że lotnictwo ma systemowy problem, ten sam od wielu lat. Mówiłem, że nawet te zalecenia, które zostały wprowadzone, były często tylko na papierze i okazały się nieskuteczne, czego wynikiem jest właśnie ta katastrofa. On odpowiedział, że wszystko zostało zrobione, jak należy. Rozmawiałem jeszcze z ministrem sprawiedliwości Krzysztofem Kwiatkowskim. Sam do mnie podszedł i o coś pytał. Powiedziałem mu, w czym tkwi problem, i tyle. Na koniec dał mi swój numer. Zapewnił mnie, że gdy będę miał mu coś do powiedzenia, mogę dzwonić.
I po tych rozmowach pojechał pan do hotelu?
Tak, Rosjanie wywieźli nas gdzieś za miasto. Od lotniska to był spory kawałek. Zjadłem kolację i jeszcze zadzwoniłem do żony, by powiedzieć, że wszystko w porządku. Kiedy kładłem się spać, było po północy. Następnego dnia wróciliśmy na Siewiernyj. Poszedłem w rejon bliższej radiolatarni, gdzie nastąpiło pierwsze zderzenie z drzewem. W tym czasie Ryszard Szczepanik poszedł do wraku obejrzeć silniki. Potem mówił mi, że po stanie łopatek ocenił, iż do końca pracowały na pełnych obrotach. Wrak oglądał również Antoni Milkiewicz, który również nie zauważył niczego, co wskazywałoby na działania z zewnątrz. Przeszedłem sobie cały tor ostatniej fazy lotu.
Cały czas miał pan pewność, że to był wypadek?
Tylko się w tym upewniłem. Szedłem po śladach i po kolei wszystko oglądałem: pościnane czubki drzew, brzozę, zerwaną linię energetyczną, obłamane gałęzie, ślady na ziemi i wreszcie wrak. Nie miałem pojęcia, że ta brzoza urośnie później do takiej rangi. Do głowy mi nie przyszło, że ludzie zaczną tworzyć w związku z nią tak zwariowane teorie.
Co w tym czasie robili Rosjanie?
To samo, co my. Kręcili się po miejscu wypadku i wszystko oglądali. To był dopiero początek badania. Zresztą przy brzozie spotkałem jednego z rosyjskich badaczy, Georgija Jaczmieniewa, jak się później okazało, zastępcę Morozowa – doświadczonego pilota tupolewów. W tym samym czasie na Siewiernym wylądowali już nasi wojskowi: Mirosław Grochowski i jego zespół, razem z nimi Bogdan Fydrych, który dzień wcześniej nie zdążył na samolot. Nie mogliśmy się jednak spotkać, bo trwało pożegnanie ciała prezydenta i rosyjskie służby zablokowały przejście.
W końcu się jednak zobaczyliście.
Od razu podszedłem do Grochowskiego i mówię: „Mirek, teraz ty jesteś szefem, więc wszystko ci przekazuję. To i to jest zrobione, rejestratory poleciały do Moskwy. Jeśli chcesz mnie zostawić, mogę ci doradzać w sprawie trzynastego załącznika”. Kiwnął głową i pierwsze, co zrobił, to kazał przygotować walizy z łącznością szyfrowaną i radiotelefony. Żeby to wszystko uruchomić, musiał jednak czekać na zgodę Rosjan.
Dostał ją?
Tak. Kłopot mieliśmy tylko z jedną rzeczą. Prosiłem Rosjan o przepustki, żebyśmy mogli swobodnie poruszać się po lotnisku, w końcu to wojskowy teren. Morozow od razu odpowiedział, że nie będzie chodzenia samopas. Jeśli gdzieś chcemy iść, mamy to zgłaszać, i będziemy chodzić z miejscowymi oficerami. Rosjanie od początku działali w pełni świadomie.
Wojskowi zamieszkali w tym samym hotelu co pan?
Rosjanie na początku chcieli ich zakwaterować w hotelu obok, ale okazało się, że to jakiś robotniczy internat, straszne warunki. Nasi nie chcieli w nim spać i szybko z niego uciekli. Pojechali do jakiegoś dużego hotelu w innej części miasta. Jedynie Fydrych zamieszkał tam, gdzie ja. Najpierw w recepcji powiedzieli mu, że wszystko jest już zajęte, ale w końcu jakoś załatwił sobie pokój. Mimo to po kilku dniach wymeldowaliśmy się i przenieśliśmy do hotelu wojskowych w centrum miasta.
Pomieszczenia do pracy były przyzwoite?
Sztabowy budynek w drugiej części lotniska. Warunki były takie jak u nas w latach 60. Chociaż gdyby dziś pojechać do jakichś opuszczonych koszar, to pewnie by się jeszcze znalazło coś podobnego. To lotnisko było od wielu miesięcy nieczynne i większości budynków nie używano. Z drugiej strony trudno mieć do Rosjan pretensje, bo oni pracowali w identycznych warunkach i dali nam to, co mieli. Niektórzy wojskowi aż zdjęcia sobie tam robili. Mnie to strasznie zdenerwowało, uważałem, że nie powinniśmy się tak zachowywać wobec gospodarzy, którzy sami nie mieli niczego lepszego. W końcu zagroziłem nawet, że jeśli te zdjęcia gdzieś wyciekną, będę się domagać wyciągnięcia konsekwencji.
Wróćmy do Grochowskiego. To on na początku miał być polskim akredytowanym przy MAK-u.
W poniedziałek rano mieliśmy pierwszą wspólną odprawę, na której Rosjanie oświadczyli, że badaniem będzie kierować gen. Siergiej Bajnietow. Więc Grochowski poprosił o włączenie do komisji sześciu polskich akredytowanych. Rosjanie odpowiedzieli, że to niezgodne z załącznikiem trzynastym, który mówi tylko o jednym przedstawicielu. To było pierwsze spięcie. Tłumaczyłem im wtedy: „Wy też nie postępujecie zgodnie z załącznikiem, bo badaniem powinien kierować cywil, a nie wojskowy”.
I co Rosjanie na to?
Nic, wiedzieli, że mam rację.
W pierwszych dniach po katastrofie o pracy badaczy mało kto wiedział. W mediach mówiło się głównie o prokuraturze. Z czego to wynikało?
We wtorek przed południem Grochowski kazał wszystkim polskim badaczom podpisać zobowiązanie mówiące, iż nasze działania są całkowicie utajnione i nikt pod żadnym pozorem nie może niczego ujawniać ani komentować na zewnątrz. Doszło nawet do małego nieporozumienia, bo w notatce, którą podpisywaliśmy, powoływano się na jakiś dokument, którego nie załączono. Powiedziałem, że nie podpiszę, dopóki nie zobaczę tego dokumentu. Później okazało się, że dotyczy on rozporządzenia ministra obrony, które mnie nie obejmowało, ale dla świętego spokoju się podpisałem.
Rozumiem, że w Moskwie trwało już odczytywanie rejestratora z samolotu, ale przecież równie ważne były nagrania z wieży kontroli lotów.
Walka o nie zaczęła się we wtorek wieczorem, wystąpiłem do Rosjan o dostęp do wszystkich rozmów telefonicznych i radiowych prowadzonych w wieży, zarówno 7, jak i 10 kwietnia. Morozow w tej sprawie zwodził nas przez kilka dni. Mówił, że wszystko dostaniemy, ale niczego nie przekazywał. Nagrania udało nam się wyrwać dopiero w piątym czy szóstym dniu pracy.
Jak do tego doszło?
Mówię w końcu: „Aleksiej, no daj te nagrania, przecież wiesz, że to nasi schrzanili. Wy nie macie nic do ukrycia”. A on na to: „Dobrze. Chcecie wszystko czy tylko część? Bo tego jest bardzo dużo. Pięć kanałów, co daje razem ponad trzydzieści godzin nagrań”. Idę do Grochowskiego i pytam: „Mirek, bierzemy wszystko?”. „Tak, wszystko. Niech dają, co mają”. Wojskowi przygotowali sprzęt i zaczęło się przegrywanie.
Dlaczego powiedział pan, że to „nasi schrzanili”?
Wtedy sądziłem, że tak po prostu było. Przecież podjęto decyzję o locie z prezydentem na tak złe lotnisko, w dodatku od wielu miesięcy nieczynne. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia o problemach ze środkami radiolokacyjnymi i o tym, że Rosjanie mieli na wieży taki bajzel; że były naciski z Moskwy, że Nikołaj Krasnokucki, człowiek bez uprawnień, w pewnym momencie przejął sprowadzanie naszego samolotu. Poza tym, chciałem Morozowa rozmiękczyć. Te nagrania były dla nas bardzo cenne. W badaniu zawsze najważniejsze są materiały obiektywne, czyli nie żadne zeznania, a taśmy. Tego nie da się podważyć.
Czyli Morozow złapał się na ten tekst.
Pewnie trochę tak, ale wydaje mi się, że Rosjanie wtedy jeszcze sami nie wiedzieli, co jest na tych nagraniach. Sądzę, że przesłuchali samą końcówkę, która sama w sobie nie brzmi tak źle, i nie mieli pojęcia, że po ich stronie był taki bałagan.