Читать книгу Ciężar nieważkości. - Mirosław Hermaszewski - Страница 5
CZĘŚĆ PIERWSZA
jeszcze nie lata, a już bombarduje
PIERWSZY START I PIERWSZE LĄDOWANIE
ОглавлениеBył rok 1948. Wakacje. Po ukończeniu przedszkola sposobiłem się do pierwszej klasy. Mój starszy o trzy lata brat Bogusław ze swoimi kolegami większość wolnego czasu spędzał na podwołowskich łąkach. Jako najmłodszy z rodzeństwa bardzo chciałem uczestniczyć w ich zabawach. Pewnego dnia, pewnie troszkę z nudy, zainteresowali się mną. Wpadli na pomysł, aby mnie, mizernego chłopaczka, wysłać na Księżyc. Obłaskawiali mnie obietnicami wspólnych wycieczek po okolicy. Jak chcieli tego dokonać? Kładli się na plecach, a mnie zmuszali do zajęcia pozycji na ich podkurczonych nogach, skąd siłą swych mięśni wypychali mnie w górę. Płacząc, godziłem się być pociskiem. Po „starcie” świat wirował, lot był krótki, a lądowanie twarde.
W czasie trzeciego lądowania usłyszałem stłumiony trzask i poczułem przeszywający ból w lewym ramieniu. Ręka zwisała bezwładnie i stała się jakby krótsza. Prosiłem o pomoc. Obejrzałem się, ale byłem sam na łące. Kiedy obolały, z płaczem ledwie dowlokłem się do domu, tam czekała już moja „ekipa startowa”. Głośno mi współczuli, a jednocześnie za plecami mamy pokazywali mi zaciśnięte pięści wymierzone w podbródek – mimo bólu rozumiałem znaczenie tych gestów. Znajomy felczer usiłował nastawić rękę, w czasie tych prób zemdlałem.
Tym wydarzeniom zawdzięczam moją pierwszą podróż samochodem, którą odbyłem z mamą i ojcem mojego kolegi Zbyszka, panem Koszykiem. Jechaliśmy z Wołowa do szpitala we Wrocławiu. Po drodze mijaliśmy spalone wsie, rozbite czołgi i samoloty, porzucone samochody i okaleczone drzewa. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem ogromne miasto. Ulice wyglądały niczym tunele, wszędzie leżał gruz. Trafiłem do szpitala na Grabiszyńskiej, leżałem w sali wspólnie z rannymi żołnierzami, niektórzy z nich byli kalekami. Nie rozumiałem poleceń pielęgniarek, które mówiły w niezrozumiałym dla mnie języku. Na nic zdały się ich uśmiechy. Bałem się, gdy prowadzono mnie na salę operacyjną. Znalazłem się wśród obcych, byli dziwnie ubrani i mieli zasłonięte twarze. Byłem przerażony. Wtedy lekarz pogłaskał mnie po głowie i rzekł: „Mama zaraz wróci, będziesz zdrów, oddychaj głęboko”. Pielęgniarka położyła mi na twarz tampon z gazy, poczułem dziwny ostry zapach. W oczach pojawiły się drgające czarno-białe prążki. Doznałem wrażenia, że unoszę się do góry. Głosy ucichły, zapadłem w nicość. Gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem mamę, głaskała moją głowę i uśmiechała się. Było mi niedobrze. Wkrótce usnąłem ponownie.
Wróciłem do domu z oryginalnym rynsztunkiem. Żołnierz, który leżał w szpitalu na sąsiednim łóżku, wymalował mi na gipsie czołg. Ależ byłem dumny!
Kilka tygodni później wraz z mamą ponownie byliśmy w drodze do szpitala we Wrocławiu. Tym razem w towarzystwie znajomego jeszcze z Wołynia, pana Dzieciątkowskiego, jechaliśmy pociągiem. Bałem się wizyty w szpitalu i zdejmowania gipsu, ręka mnie bardzo swędziała, więc by sobie ulżyć, popłakiwałem troszkę. Nasz znajomy próbował mnie przekonać, że jako posiadacz takiego malunku na gipsie powinienem być dzielny. Obiecał mi także, że kupi mi tort, jak tylko przestanę płakać. Nie dawałem się zwieść, uspokoiłem się dopiero wtedy, kiedy obiecał mi dodatkowo paczkę kapiszonów do strzelania.
Nasz pociąg zatrzymał się przed Wrocławiem na stacji Kuźniki. Za oknem roztaczał się ponury widok: potężny zniszczony bunkier, przy torach posiekany przez pociski budynek nastawni, widoczne leje po bombach, poskręcane tory, powywracane i spalone parowozy i wagony, a w oddali szkielety spalonych domów i strzelające w niebo przęsło zwalonego wiaduktu. Parowóz sapał, prychał parą, pachniało węglem i oliwą. Do przedziału wszedł mężczyzna bez nogi i o kulach, w zniszczonym mundurze, ale z błyszczącym orzełkiem na rogatywce. Śpiewał o wojnie, poległych żołnierzach, matce i Polsce. Wzruszyłem się i oddałem mu pieniążki, które dostałem od mamy na wymarzoną bułkę z kiełbasą z dworcowego bufetu. Takie sytuacje: żołnierz-kaleka, jego rzewny śpiew, moje łzy i przekazanie kieszonkowego, powtarzały się jeszcze wiele razy.
Lokomotywa miarowo posapywała. Przejeżdżaliśmy koło lotniska. Z zamyślenia wytrącił mnie dźwięk przypominający klekotanie bociana. Przez okno zobaczyłem zniżający lot dwupłatowy zielono-niebieski samolot. Jeden z pasażerów skomentował: „Opuścił się na ziemię” – co znaczyło: wylądował. „To Kukuruźnik” – dodał ktoś ze znawstwem. „Kukuruźnik” tymczasem dotknął kółkami ziemi, parę razy podskoczył, ucichł, zakołysał się na boki i zaklekotał ponownie, obrócił się do nas bokiem i jakby dumny z tego, co zrobił, z zadartym nosem podążył przed siebie, aż zniknął za rozbitym bunkrem. Byłem urzeczony.
We wrześniu, już z wyleczoną ręką, rozpocząłem naukę w szkole. Na jednej z pierwszych lekcji nasza wychowawczyni, pani Winniczuk, narysowała na tablicy coś, co miało przypominać samolot. Chciałem koniecznie opowiedzieć o prawdziwym samolocie, niepodobnym do tego z tablicy, który widziałem w czasie podróży do Wrocławia. Zanim zdążyłem się odezwać, siedzący obok mnie Henio Bielewicz dał mi porządnego kuksańca. Kiedy jednak nauczycielka zapytała, kto chciałby zostać lotnikiem, poderwałem się do odpowiedzi tak energicznie, że zawartość kałamarza wylała się na bluzę i spodnie Henia. Na reakcję z jego strony nie trzeba było długo czekać, dostałem kolejnego kuksańca. Błyskawicznie się odwzajemniłem i palnąłem go w ogoloną głowę. Nauczycielka skomentowała całe zajście następująco: „Jeszcze nie lata, a już bombarduje”. Klasa zachichotała. Tak rozpoczęła się moja lotnicza przygoda: od lądowania, bowiem obydwaj wylądowaliśmy w kącie.