Читать книгу Ciężar nieważkości. - Mirosław Hermaszewski - Страница 6
CZĘŚĆ PIERWSZA
jeszcze nie lata, a już bombarduje
LOS I PRZEZNACZENIE
ОглавлениеMoi przodkowie pochodzili z Kongresówki. Niestety nie znam imienia mojego prapradziadka Hermaszewskiego. Jego „dorobek” to pięcioro dzieci: Wincenty, Jakub, Sabina, Dorota i Katarzyna. Wincenty, najstarszy z rodzeństwa (1808–1880), za udział w powstaniu został skazany i zesłany na Syberię. Po powrocie z zesłania osiedlił się w Małyńsku, później w Krzeszowie i wreszcie w Zurnem na południe od Sarn na Wołyniu. Wincenty ożenił się z młodą Wilhelminą Lisiecką, jak mówią rodzinne przekazy, bardzo zdolną w wyrabianiu kilimów i tkanin wełnianych. Z tego małżeństwa przyszło na świat dziewięcioro potomstwa: Sylwester – mój dziadek, Piotr, Jan, Łukasz, Józef, Aniela, Saleza, Lucjan i Ignacy. W rodowodzie pojawiały się nazwiska Hołubeckich, Bielawskich, Rakowskich, Sewerynów, Słowińskich, Tomczyńskich. Dziadek Sylwester urodził się w 1853 roku w Zurnem w majątku hr. Małyńskiego. Dorastając, zaprzyjaźnił się z najmłodszym synem hrabiego Emanuelem Małyńskim, z którym na zawsze pozostał w wielkiej przyjaźni. W wieku 26 lat dziadek ożenił się z szesnastoletnią Marią z Hutnickich. Z tego związku przyszło na świat szesnaścioro dzieci, lecz tylko jedenaścioro osiągnęło dojrzałość: Julia, Teofil, Michalina, Antoni, Kazimierz, Roman – mój ojciec, Zofia, Maria, Zygmunt, Władysława i Tadeusz. Do tego pokolenia rodu Hermaszewskich dołączyli Płoccy, Żygadłowie, Słowińscy, Łosiowie, Sawiccy, Michalakowie, Bagińscy, Wróblewscy, Żarczyńscy, Urbanowiczowie oraz Bień, Dziwiszek i Kuriata.
Moi rodzice pobrali się w 1925 roku. Mama Kamila z Bielawskich (córka Damazego i Zofii) pochodziła z pobliskiej Młodzianówki. Była osobą bardzo tolerancyjną, ale umiała też postawić na swoim. Z tatą stanowili wzorcowy tandem dla rodziny i sąsiadów. Rodzice darzyli się głębokim szacunkiem i miłością. Podobnie jak przodkowie, doczekali się licznego, bo siedmioosobowego, potomstwa. Pierwsza na świat przyszła Alina, kolejno potem Władysław, Sabina, Anna, Teresa, Bogdan i ja.
Niestety to pokolenie Hermaszewskich nie podtrzymało tradycji przodków. Alina dała Ryszarda, Krzysztofa i Wiolettę; Władysław córkę Grażynkę, Sabina – Alinkę i Bogdana, Anna – Jarosława, Teresa – Andrzeja, Bogdan – Bożenkę, a ja z Emilią (z domu Łazar) syna Mirosława i córkę Emilkę. Na razie dochowaliśmy się trzech wnuczek: Julii, Amelii i Emilii oraz wnuczka Stasia.
Do Wołowa przybyliśmy chyba w czerwcu 1945 roku. Jak mówili starsi, pachniało tu prochem, żelazem i śmiercią. Przybyliśmy z Wołynia – tam zapach śmierci był wszechobecny. Na tej umęczonej ziemi naszych przodków pozostały prochy mojego ojca, dziadka, ciotek, wujków i setek tysięcy rodaków. Po ślubie rodzice zamieszkali w małej wiosce Police, w powiecie kostopolskim na północ od Równego, wśród borów zasobnych we wszelakie dobra. Gospodarowali na 25-hektarowym gospodarstwie. Ziemia była żyzna, a i umiejętności rolnicze ojca i mamy były wysokie. Gdy rodzina zaczęła się powiększać, rodzice zbudowali z pomocą mieszkających w okolicy braci ojca w pobliskich Lipnikach nie tylko nowy dom, ale i całe zabudowania gospodarskie. Ojciec był zaradnym gospodarzem i, podobnie jak mój dziadek Sylwester, interesował się nie tylko najbliższą okolicą. Pragnął poznać ten dalszy, nieznany świat. Wiedzę o nim czerpał z rzadko pojawiających się gazet i pism rolniczych, które prenumerował, oraz z opowieści dziadka, który będąc zarządcą majątku hrabiego Małyńskiego, zwiedził z nim niemało świata – łącznie z Ameryką i Afryką, gdzie polowali.
Majątek hrabiego Małyńskiego to nie tylko ziemia i lasy, ale i wspaniały pałac, własna elektrownia, oświetlona droga do stacji Mokwin, a także samolot przypominający etażerkę – drewniany dwupłat Farmana. Jego sporadyczne loty w okolicy budziły przerażenie dorosłych i radość dzieciarni. Wtedy to pierwszej lotniczej fascynacji doznał mój brat Władysław, i to w chwili, kiedy samolot „spadł”, a hrabia dotkliwie się potłukł.
Z dalekiej podróży dziadek przywiózł radio kryształkowe, którym posługiwał się jako pierwszy w okolicy. Najczęściej w tajemnicy przed babcią Marią, która nie akceptowała tego wynalazku, mówiąc, że „to diabeł tam gada”, dziadek wieczorami po pracy wdrapywał się na strych i tam w słuchawkach na uszach chłonął wieści ze świata. Zasłyszanymi informacjami dzielił się z najbliższymi i sąsiadami. Uwielbiał opowiadać dzieciom o tym innym, tajemniczym i ciekawym świecie. Tego moja pamięć dziecka nie zarejestrowała.
Z opowieści rodzinnych wiem, że mój ojciec był niezrównany w stolarce, robił meble i najpotrzebniejsze sprzęty. Na długo przed narodzeniem pierwszego dziecka wykonał ładne łóżeczko i przemyślnie rzeźbioną kołyskę. Dziecięce mebelki stanowiły stały element wyposażenia naszego domu, bo co dwa, trzy lata zyskiwały nowego użytkownika. Po dwóch latach, jakie upłynęły od urodzenia najstarszej siostry Aliny, mama kołysała Władka, później Sabinę, a po trzech kolejnych Annę. Najstarsza Alina doczekała zaszczytu bawienia kolejnej siostry Teresy i Bogusia, a do kołysania i niańczenia mnie – najmłodszego – przyznają się już absolutnie wszyscy z rodzeństwa.
Tam na Kresach żyliśmy spokojnie, zgodnie i dostatnio. Z czasem rodzice rozwinęli gospodarstwo, zakupili więcej ziemi, a żniwa obsługiwano kosiarką, z posiadania której ojciec był bardzo dumny. Maszynę tę ojciec kupił za namową mamy, która jeszcze będąc panienką, zdobyła wiedzę rolniczą w szkole handlowej w Kole. Mama zwiedziła Warszawę, Gdynię, a gdy podrosłem, opowiadała mi o tamtych latach, o balu na Zamku Królewskim, o morzu i okrętach. Jednak najlepiej zapamiętałem opis okolic Lipnik, traktujący o pięknie lasów, radości wiosny, zapachach kwiatów i ziół w lecie, o śpiewie ptaków i o zwyczajach świątecznych i kuligach po okolicy. W pamięć zapadły mi powtarzane przez mamę powiedzonka dziadka i to, że mój tato przepadał za dziećmi. Kiedy kroczył przez wieś, zawsze towarzyszyła mu gromadka dzieciaków. Pamiętam melodie ukraińskich dumek, rzewnych, tęsknych i tak melodyjnie pięknych, że i dziś mnie wzruszają.
Idyllę przerwała tragedia, jaką przeżyliśmy w nocy z 25 na 26 marca 1943 roku w Lipnikach. Wtedy to zdziczała horda ukraińskich rezunów, wśród których byli znajomi i sąsiedzi Lipniczan, uzbrojeni w drągi, siekiery, widły, kosy, łańcuchy, broń palną i we wszystko, czym można było nie tylko zabić, ale i zadać jak najwięcej cierpień, okrążyła spokojnie śpiącą wieś. Podpalili zabudowania i rozpoczęli rzeź. Mordowano okrutnie bez względu na wiek i płeć, grabiono dobytek. W tę pamiętną i najkoszmarniejszą noc zginęło 182 mieszkańców moich Lipnik, a spośród nich aż 18 członków najbliższej rodziny: taty – Hermaszewskich i mamy – Bielawskich. Najmłodszy miał niespełna roczek, a najstarszy 90 lat. Zginął mój dziadek Sylwester, pchnięty kilkakrotnie nożem, do końca ufny w nasze bezpieczeństwo, bo „cóż złego mogą nam zrobić bracia Ukraińcy” – mawiał, gdy szeptano, że zbliża się złe. Mieszkańcy Lipnik świadomi byli narastającego od miesięcy zagrożenia. Początkowo pojedyncze mordy na Polakach w okolicznych wsiach zdarzały się coraz częściej. Polacy nie przewidywali masowej nienawiści, bo przeczyła temu powszechnie panująca zgoda, wręcz braterstwo, a nierzadko wspólne polsko-ukraińskie więzy rodzinne. Powołane spontanicznie grupy samoobrony próbowały śledzić poczynania banderowców, lecz nie potrafiły przewidzieć czasu i miejsca planowanego napadu. Z relacji mamy i starszego rodzeństwa wiem, że tej krytycznej nocy panował silny mróz i świecił księżyc. Z powodu narastającego niepokoju ojciec zdecydował, że rodzina powinna spać w ubraniu. Każde z dzieci miało przygotowane tobołki z niezbędną zawartością. Mama miała własny, którego zawartość stanowiłem ja – półtoraroczny bobasek. Ten stan gotowości obowiązywał już od początku marca. Mama zmęczona kilkunastodniowym czuwaniem i urzeczona piękną księżycową nocą – „w taką jasną noc nic złego stać się nie może” – postanowiła, by wszyscy dobrze się wyspali. Po wieczornej toalecie przebrała dzieciaki w lniane koszule i te najmłodsze utuliła do snu. Czuwali Władysław, Alina i tata w oddziale samoobrony. Tragedia zaczęła się tuż przed północą. Usłyszano narastający turkot wozów, śpiewy i wycia przybyszów. Nastąpiła chwila ciszy, po czym rozległy się serie z broni maszynowej. Pociski zapalające zrobiły swoje. Noc przerodziła się w dzień. Ryk bandytów narastał. Do domu wpadł ojciec z karabinem w ręku i krzyknął „uciekajcie”, po czym rozpłynął się w mroku. Mama w pośpiechu ubrała te najmłodsze, wcisnęła im w ręce przygotowane tobołki i wyprowadziła dzieciaki z palącego się już domu. Siostra Teresa w szoku zamiast majteczek wciągnęła na nogi sweter. Ujrzawszy te okropności – jęki mordowanych, kwiczenie palącego się żywcem inwentarza, wrzaski rezunów i powszechny chaos – sparaliżowana strachem, nie zatraciła instynktu ratowania dzieci. Przywoływała je do siebie i wtedy na jej drodze stanęli czterej zwyrodnialcy – „żołnierze” UPA, i uśmiechając się szyderczo, wrzasnęli: „Stoj, ty polska mordo, ne wtykaj, my tebe i tak zareżem”. Widmo okrutnej śmierci, które przed chwilą widziała, dodało mamie sił. Zdołała oddalić się od prześladowców. Ci zaś, nie dając za wygraną, zaczęli strzelać do samotnej kobiety z dzieckiem na rękach. Jeden z nich dogonił moją matkę, przystawił karabin do głowy. Strzał był celny, kula musnęła skroń i rozerwała ucho. Mama oszołomiona strzałem i zalana krwią upadła, straciła przytomność i znieruchomiała, a ja wypadłem z jej rąk. Prześladowcy zapewne pewni sukcesu wrócili do wsi, by kontynuować swe bandyckie dzieło. Krew i szok spowodowany postrzałem sprawiły, że mama nie była w stanie działać racjonalnie. Biegła przed siebie bardzo długo, a kiedy powróciła zdolność logicznego myślenia, zorientowała się, że stoi boso w lekkiej sukience wśród znajomych Ukrainek na opłotkach sąsiedniej wsi Białka, 6 kilometrów od Lipnik. Kobiety lamentowały nad jej losem, ktoś podał serdak, by ogrzać zziębniętą, i otarł twarz z krwi, inna ręka podała kawałek chleba i kubek gorącego mleka. Te oznaki człowieczeństwa uświadomiły mamie resztę grozy – „Gdzie moje dziecko?” – krzyknęła rozdzierającym głosem. „Tam zostało” – wskazała ręką krwawą łunę. Ruszyła, lecz przytomne Ukrainki siłą powstrzymały ją. „Tam pewna śmierć” – mówiły zgodnie.
W tym czasie ojciec wraz z innymi członkami grupy samoobrony wsi próbowali odpierać ataki zdziczałych rezunów. Udało się rozerwać pierścień okrążenia i przez powstałą wyrwę wyprowadzić nieliczne kobiety i dzieci oszalałe ze strachu i bólu po stracie najbliższych. Droga ewakuacji możliwa była jedynie w kierunku osady Zurne przebiegającym w pobliżu rowem melioracyjnym, dość głębokim, lecz bardzo wąskim. Na jego dnie można było poruszać się jedynie gęsiego, co wyraźnie spowalniało ucieczkę. Przerażeni uciekinierzy wpadali jeden na drugiego, powstał straszliwy zamęt i zator. Napastnicy dopadli Polaków, wrzeszcząc, przeklinając, i rozpoczęli kolejną rzeź. Robili to metodycznie, ciskali granaty i rozstrzeliwali skłębiony tłum. Ten, kto próbował wydostać się z rowu, wpadał z powrotem z rozwaloną siekierą głową. Padły dziesiątki uciekinierów. Zginęła pani Bagińska, upadając, zdążyła osłonić swym ciałem synka, który został raniony tą samą kulą. Tamże Ewelina Hajdamowicz, ratując swego rannego synka, dostała postrzał w oboje oczu i łuny pożarów były ostatnim zarejestrowanym przez nią obrazem. Po „udanej akcji” rezunów rów był pełen poległych męczeńską śmiercią.
Wraz z nastaniem świtu co odważniejsi mężczyźni pospieszyli do Lipnik. Już z daleka widać było ogrom tragedii, dopalające się domostwa, błąkające się, wyjące z bólu, okaleczone lub nadpalone bydło. Im bliżej, tym większy widać było chaos, zniszczenia i okropności trudne do opisania. Niewielu padło od kul, niektórzy leżeli bez głów, kończyn, poprzekłuwani widłami, zatłuczeni drągami… Dzieci znajdowano w studniach lub nabite żywcem na sztachety płotów, rozdarte… Wśród poszukujących szedł mój ojciec i brat Władysław. Domu rodzinnego nie było, tylko gorące zgliszcza. Nieopodal opłotków na zamarzniętym polu ojciec niespodziewanie dostrzegł charakterystyczny koc w kratkę, a w nim nieruchomego syna – Mirka, a wokół na śniegu dużo krwi. Tata był pewny, że jestem martwy, byłem blady, ale kiedy potrząsnął mną, otworzyłem oczy i powiedziałem: „tata, si” – co oznaczało ogień, i „buch” – czyli to, czego było dużo, a tłumaczyć nie trzeba. Tata pojmał błąkającą się krowę. Nadoił do ceberka mleka i w jakiejś ciepłej, od żaru tlącej się izbie po prostu wykąpał mnie w mleku. Natarł solidnie znalezionymi gałganami i tym sposobem przywrócił mnie do życia i na długie lata uchronił od przeziębień. Dopiero po południu odnalazła się ranna i zrozpaczona mama.
Polska wieś Lipniki i wiele podobnych polskich osad zostały starte z powierzchni ziemi, zniknęły z map, ale pozostała tam polska krew i kości poległych męczeńską śmiercią. W sercach Lipczan pozostał ból i rozpacz. Straciliśmy cały dobytek i dorobek życia rodziców, odczuwaliśmy strach, niepewność jutra i ból po stracie najbliższych. Staliśmy się tułaczami. Widmo głodu było silniejsze od rozsądku. Aby cokolwiek odzyskać z jesiennych zasiewów, ojciec z braćmi mamy wybrał się na nasze pola. Była to ostatnia podróż mojego taty na ojcowiznę. Wrócił konający z kulą w piersiach, którą wystrzelono z zasadzki, gdy wracali do domu. Wspaniały i wielce szanowany pan doktor Turkiewicz był bezradny, kula naruszyła osierdzie. Pamiętam ojca leżącego na łóżku za szklanymi drzwiami w szpitalu. Pierś miał opasaną bandażami. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie bierze mnie na ręce. Dlaczego podczas kolejnej wizyty mama rozbiła na schodach szpitala słoik z kompotem i dlaczego tak strasznie płakała? Podobno uspokajałem mamę: „Mama, cicho, tatuś śpi”. W mojej pamięci pozostał obraz pogrzebu, wszyscy bardzo płakali, a mama mdlała. Dopiero po latach zrozumiałem – zostaliśmy bez ojca, zostaliśmy półsierotami. Proboszcz ksiądz Rossowski w zaświadczeniu wydanym w dniu pogrzebu napisał: „Roman Hermaszewski, s. Sylwestra i Marii z Hutnickich, urodzony 10.11.1900 roku, zmarł z rany postrzałowej płuc w Bereznem dnia 28 sierpnia 1943 roku. Pozostawił żonę Kamilę, dzieci: c. Alinę, s. Władysława, c. Sabinę, c. Annę, c. Teresę, s. Bogusława i s. Mirosława”.
I tak rozpoczął się kolejny tragiczny rozdział naszej rodzinnej epopei. Po śmierci ojca mama przeżyła szok, ale nie załamała się, otrząsnęła się, miała przecież siedmioro dzieci. Nie mogła jednak liczyć na czyjąś pomoc, bo wszyscy byli w podobnej sytuacji. Pracowała ponad siły, była praczką, krawcową, kucharką, ale dla nas zawsze była mamą. Nie okazywała zmęczenia, każdemu z osobna okazywała matczyną miłość. Mnie szczególnie kochała, byłem najmłodszym dzieckiem i jakby cudem ocalonym. Pracowitość i zaradność mamy była niezwykła i godna najwyższego szacunku. Kiedy głód zaglądnął w oczy, bez wahania zdjęła ślubną obrączkę i oddała za dwa, dosłownie dwa bochenki chleba. Potrafiła przekonać konwojenta – folksdojcza, że nie będą z nas mieli pożytku w Rzeszy, i o dziwo z wagonu odwieźli nas do „domu”. Tym domem były pomieszczenia po miejskiej rzeźni, bez szyb w oknach, o betonowej posadzce, ale za to z troskliwie przykrytą, zdobytą przez mamę słomą. W tej beznadziejnej sytuacji zbawienną dłoń podał nam zawsze wobec wszystkich uczynny ksiądz proboszcz Rossowski. Przygarnął mamę z niemałym stadkiem dzieciaków na plebanię w Bereznem. Zamieszkaliśmy w pokoiku na piętrze, z widokiem na rozległy park. Tam na wysokich drzewach przez cały dzień przeraźliwie krakały wrony. Obok plebanii stał okazały kościół z dwiema wieżami, a przy murowanym ogrodzeniu dzwonnica. Brat proboszcza pan Jan upodobał sobie mnie szczególnie. Przesiadywałem na jego kolanach, czepiałem się jego spodni nawet wtedy, gdy dzwonił na mszę. Zabierał mnie na przechadzkę nad pobliską rzekę Słucz, a z jej wysokiego brzegu pokazywał mi ćwiczących strzelanie rosyjskich żołnierzy, śpiewał, podnosił wysoko, naśladował lot ptaków i mówił: „Jesteś orłem”. Będąc już oficerem, w latach 60., odwiedzałem konspiracyjnie księdza Rossowskiego i pana Jana w Jego parafii w Zgierzu; był dumny ze mnie – byłem ptakiem. Obydwaj spoczywają na cmentarzu w Modlnej. Po nominacji generalskiej odwiedziłem to miejsce. Mieszkańcy byli zdziwieni widokiem jakiegoś generała w stalowym mundurze, który składa kwiaty na grobie księdza i trwa w zadumie.
Troska o dzieci wyzwalała w naszej mamie, drobnej kobiecie, niespożyte siły. Potrafiła przygotować swoją – jak mawiała – „dziatwę” do podróży w nieznane na Zachód. Jechaliśmy – to już pamiętam – wagonem towarowym wspólnie z jakąś rodziną. Podróż pociągiem była dla dzieci nie lada atrakcją. Było beztrosko. Tym bardziej nie rozumiałem, dlaczego dorośli tak bardzo szlochali. Przez szpary w deskach staraliśmy się oglądać nowy, inny, nieznany świat. Widziałem po raz pierwszy duże domy – „gmachy”, a pojawienie się samochodu wywoływało nieopisaną sensację. Podróży towarzyszył nieustanny łoskot, stukot kół, sapania, pogwizdywania parowozów, ciągłe kołysanie, szarpanie i przetaczanie wagonów. Na jednym z licznych postojów mama postanowiła zagotować ciepłą strawę, poszła zaczerpnąć wody, pochyliła się i wpadła do murowanej studni o pionowych ścianach. Pływać nie potrafiła, desperacko czepiała się trawy, która porastała brzegi zbiornika, ta urywała się i mama zachłysnęła się, tonęła, gotowa była poddać się losowi. By pozostawić po sobie ślad, wyrzuciła na brzeg trzymany dotąd kurczowo garnek, będący wówczas skarbem. W świadomości jej pojawiły się dzieci, to dodało jej sił. Kolejna próba wyjścia z pułapki powiodła się. Wyczerpana, mokra, zziębnięta wróciła do wagonu i jak gdyby nigdy nic ugotowała posiłek. Dopiero po latach powiedziała prawdę. Podróż przeciągała się, w końcu czerwca transport dotarł w pobliże Wrocławia. Byliśmy szczęśliwcami, bo nie podzieliliśmy tragicznego losu tysięcy Wołyniaków. Przeżyliśmy nasz polski Holocaust. Znaleźliśmy się na nieznanej, obcej ziemi. Osiedliliśmy się w Wołowie. Pierwsze dwa tygodnie wraz z wieloma rodzinami koczowaliśmy „na rampie”, czyli w hali parowozowni. Mama z utęsknieniem wypatrywała naszej krówki. Po tygodniu oczekiwania z setką innych pojawiła się nasza żywicielka, którą mama rozpoznała po tęsknym ryku w stadzie liczącym kilkadziesiąt sztuk. Rozpoznały się obydwie, bo krówka zmieniła smętne porykiwania na radosne i odwzajemniła radość mamy serdecznym lizaniem szorstkim językiem.
Zamieszkaliśmy na parterze domu przy ulicy Kościuszki, na peryferiach miasta. Brakowało brata Władka, który w czasie transportu zachorował na tyfus. Nieprzytomnego zabrano do szpitala gdzieś w Katowicach. Po powrocie do zdrowia przez parę tygodni, poszukując swoich, błąkał się po Ziemiach Odzyskanych, szukał rodziny we Wrocławiu, Szczecinie, Kwidzynie. Wiedziony intuicją powrócił na Dolny Śląsk. Pewnego dnia, gdy z siostrą Sabiną wyglądałem przez okno na ulicę obsadzoną kasztanami, chodnikiem kroczył chłopak boso, w podartych przykrótkich spodniach, na głowie miał wypłowiałą czapkę. Władek! – krzyknęła siostra. On spojrzał w naszym kierunku i jednym susem był przy nas. Wtedy widziałem, jak mama płakała – to były łzy szczęścia.
Wkrótce mama zajęła mieszkanie bliżej centrum w budynku przy ulicy Bieruta. Budynek był mniej niż skromny, wyglądem odbiegał od sąsiadujących willi. Chyba trafnie odzwierciedlał naszą sytuację materialną. Mieliśmy dwa łóżka, szafę, stolik i duży stół z kilkoma krzesłami. Dom nie był podpiwniczony, ale miał nieocenioną zaletę – obok w podwórku był chlewik i malutki ogródek, a na środku podwórka rosła dorodna czereśnia. Z bratem Bogdanem i kolegami z podwórka przesiadywaliśmy na niej od wczesnej wiosny do późnej jesieni. W chlewiku pochrząkiwała świnka i pobekiwał cielaczek, stadkiem kur opiekował się dorodny kogut, który ku utrapieniu mojej siostry Teresy odprowadzał ją do pobliskiej szkoły. W ogródku rosły warzywa i morele, za płotem był duży park, a obok ponury cmentarz – to był świat mojego dzieciństwa. Poznawałem okolicę i przyrodę. Bardzo skarżyłem się mamie na wróble z sąsiedniego dachu, bo, jak mówiłem, przezywały mnie, ćwierkając: „Mirek-ćwirek”. Gniewałem się na nie i za pomocą zrobionej przez siebie procy usiłowałem wymierzyć im sprawiedliwość.
Mama całkowicie poświęcała się swym dzieciom. Uważaliśmy, że potrafi wszystko. Ze starego płaszcza szyła nam eleganckie i wygodne ubranka. Gdy okazało się, że wyhodowana świnka była chora i nie nadawała się do spożycia, Mama dostała gdzieś sodę kaustyczną i zrobiła mydło, którego wtedy bardzo brakowało. W każdą sobotę ja i Bogdan byliśmy dokładnie myci („szorowani”), a woda po myciu była brudna, „jak z psa”. Odzianych w długie koszule, po obowiązkowym pacierzu, mama układała nas do łóżek z mocno nakrochmaloną pościelą. Przed zaśnięciem opowiadała bajki albo śpiewała piosenki. A kiedy dopadł nas świerzb, z powodu którego bardzo cierpieliśmy, kierując się czyjąś sugestią nie zawahała się, rozbrajała pociski moździerzowe, dobywała z ich wnętrza żółty trotyl, który gotowała z dziegciem. Po gruntownej kąpieli smarowała nas tą przeraźliwie śmierdzącą, ale jedyną dostępną wówczas miksturą.
By polepszyć byt rodziny, w sąsiednim budynku przy głównej ulicy mama otworzyła sklepik. Pomieszczenie było malutkie, a w nim same skarby: cukiereczki, ciasteczka, lizaki i oczywiście sól, mąka, kasza, oliwa itp. Lubiłem tam przebywać. Czasami dostawałem coś słodkiego, do dziś lubię ciasteczka przekładane białą aromatyczną masą. Pewnego razu mama pozostawiła mnie w sklepie na chwilę. Wtem pojawił się mały człowieczek. „Jesteś sam?” – zagadnął. „Tak” – odparłem. „Dam ci złotówkę na cukierka, ale powiedz, gdzie mama chowa papierosy” – zaproponował. Poczułem się gospodarzem i zdecydowanym ruchem ręki wskazałem: „O tu – pod piecem”. Przybysz uśmiechnął się, wyjął spod pieca drwa i wydobył z głębi dwa długie żółte pudełka z wizerunkiem dziwnego konia (to był wielbłąd – papierosy Camel). Położył je na ladzie. „No to poczekamy na mamę” – powiedział. Rozchylił poły marynarki, a za paskiem miał „rewolwer”. I tak to za obiecaną złotówkę zadenuncjowałem moją mamę. Złotówki ów pan mi nie dał. Zabrał mamę na UB – tak mówili dorośli – po przeciwnej stronie „naszego” parku. Przez dwa tygodnie pod nieobecność mamy błąkaliśmy się po okolicy jak głodne wilczęta. Siostra Hania zabrała mnie do parku. „Teraz się najemy” – podała mi kiść owoców czarnego bzu. Jadłem zachłannie, bo byłem głodny. Jagody były słodkawe, ale i mdłe. W pewnym momencie całą zawartość żołądka zwróciłem w straszliwych torsjach. Nawet dziś, gdy przechodzę obok bzu z dojrzałymi jagodami, czuję ucisk w dołku i spiesznie oddalam się. Ta reakcja to zapewne kara za zdradę własnej matki, kara, która nie ulega przedawnieniu.
W 1983 roku wraz z żoną i córką odwiedziłem ojcowiznę. Spotkałem się z wielką serdecznością tamtejszych mieszkańców. W latach 60. na miejscu tragedii Lipczan, obok dawnego domu ludowego, gdzie pochowano pomordowanych, na wspólnej mogile usypano okazały kopiec. Tablica informowała: „Tu spoczywają szczątki 182 niewinnych ludzi” – wiem o tym z relacji brata Władysława. Gdy przybyłem, kopca już nie było. Miejscowi twierdzili, że przeszkadzał w pracach żniwnych. Szczątki umęczonych z szacunkiem przeniesiono na cmentarz w pobliskiej Białce. Wystawiony nagrobek niczym nie różnił się od innych pojedynczych mogił. Mała tablica była spękana i nieczytelna. Nie żałuję, że nie zapamiętałem okropnych scen tamtej strasznej nocy. Moje dwie siostry Anna i Teresa oraz brat Bogdan jeszcze wiele lat po tych wydarzeniach zrywali się nocą z krzykiem przerażenia.
*
M.H.
Nad wołyńską ziemią
gdzie cierpienie rozpięte między
pragnieniem życia
a bestialskim wynaturzeniem
leciał anioł
ujrzał wśród ognia krwi i płaczu
malutkie dziecko
skrzydłami je osłaniał
pilnował do rana
aż zrozpaczona je znalazła matka
szepnął anioł chłopcu
nie lękaj się
przeżyjesz pożogę
przyjdzie taki czas
że ja ciebie
w gwiezdną poprowadzę drogę
będziesz silny zdrowy
ty zaniesiesz w przestworza
polską mowę
i wygnańców z rubieży
tęsknoty kresowe
Barbara Czerepok – Wołów