Читать книгу Ciężar nieważkości. - Mirosław Hermaszewski - Страница 8
CZĘŚĆ DRUGA
celuję stromo w czerń nieba
POŻEGNANIE NIEBA
ОглавлениеCiepła letnia noc. Na niebie miliony gwiazd. Kabina mojego myśliwca, oświetlona jak ognisko, jarzy się czerwonym kolorem. Przede mną rząd świateł równo ustawionych wzdłuż pasa startowego. Stoję w środku tego ginącego w oddali toru świetlnego. Silnik trzymam na wysokich obrotach. Turbina wyje, maszyna wibruje i drży pod naporem potężnej mocy, podryguje i ślizga się po betonie na zablokowanych hamulcami kołach. Czuję każde jej drgnienie. Stanowimy jedność nie tylko przez fizyczne połączenie, rozumiem ją wszystkimi zmysłami jak żywą istotę. Więcej – czuję jej obecność w moim sercu. „Zezwalam start” – słyszę w słuchawkach. Dociskam dźwignię mocy do oporu i jeszcze dalej, włączam dopalanie. Zwalniam hamulce. Nagłe kopnięcie od tyłu, ponad osiem ton ciągu dociska mnie do fotela. Potężny silnik dostaje dodatkowo wiadro paliwa na sekundę. Z dyszy tryska pięciometrowy biało-pomarańczowy płomień, oświetla mi twarz, odbity w lusterku peryskopu. Ryk silnika zagłusza wszystko wokół. Nieruchome dotąd światła ruszyły mi na spotkanie. Przyspieszają. Maszyna wibruje. Tor świateł zawęża się, mignęło oświetlone stanowisko dowodzenia, hangary. Pneumatyki wściekle tłuką o beton. Prędkość zbliża się do 300. Ściągam drążek sterowy na siebie, nos maszyny unosi się ponad beton, wibracje ustają, jazgot zamiera, światła pasa znikają pod kadłubem. Koncentruję wzrok na przyrządach. Celuję stromo w czerń nieba. Chowam podwozie, klapy. Gasną zielone lampki, a zapalają się czerwone. Strzałki przyrządów ożyły, prędkość wzrasta – 400, 500… 850 kilometrów, wariometr pokazuje wznoszenie 120 metrów na sekundę, wysokościomierz „dokręca” kolejne setki metrów, sztuczny horyzont…, obroty…, temperatury…, ciśnienia, lampki kontrolne migające różnymi kolorami. Wszystkie te informacje widzę jednocześnie. Kładę samolot w prawy zakręt, wyprowadzam na kurs północny. Jestem już kilka tysięcy metrów nad ziemią i wznoszę się wyżej. Samolot pędzi, wlokąc za sobą długi warkocz ognia. Może ktoś to widzi i pomyśli, dlaczego ta gwiazda z Ziemi mknie na spotkanie innych gwiazd? Ziemia podaje kolejne namiary. Cel, który mam przechwycić i „zniszczyć”, jest jeszcze bardzo daleko. Przekraczam barierę dźwięku. Prędkość wzrasta 1400…, 1500…, 1800 kilometrów na godzinę. Na dole na pewno rozległ się jak wystrzał armatni grom dźwiękowy. Może kogoś obudziłem? Wciśnięty w skafander kompensacyjny, zamknięty w hermetycznym kasku, zza jego szybki śledzę wskazania przyrządów. Strzałki przesuwają się miarowo. Wysokość 16 tysięcy metrów. Wschodzi słońce, łapię kawałek dnia. Pode mną, na Ziemi, światła, tysiące małych, a wśród nich większe plamy miast, trwają jakby nieruchomo i mrugają przyjaźnie. To moja ojczyzna – Polska. Słońce rozświetla horyzont i te najwyższe chmury pode mną, malując świat czerwienią, złotem i błękitem. Wykonuję komendy punktu naprowadzania. Wreszcie na seledynowym ekranie radiolokatora lokalizuję cel. Zajmuję dogodną pozycję, „przeciwnik” stara się umknąć. Uprzedzam jego manewr, zbliżam się z prędkością huraganu. Łapię go na celownik i „odpalam rakietę” – fotografuję sytuację. „Cel zniszczony, wracam do domu” – zameldowałem. Wyłączam dopalanie, włączam hamulce. Rzuca mną do przodu na tablicę przyrządów, ale pasy fotela przytrzymują mnie. Silnik buczy i rzęzi, aż w końcu uspokaja się. Zadanie wykonałem, zaliczyłem kolejne ćwiczenie. Zrobiłem to dla tych, co pode mną, by mogli spać spokojnie, a spoglądając w niebo, nie czuli niepokoju, aby podziwiali jego piękno. Daję nura w dół, jestem znów w czerni nocy. Emocje odpływają, włączam dodatkowy tlen, orzeźwia mi twarz. W myślach zaczynam przeżywać mój lot, a były ich setki. Każdy inny, piękniejszy. Zniżam się powoli, by jak najdłużej sycić się wspaniałością lotu. Strzałki przyrządów zamarły, jedynie wysokościomierz gubi przebyte metry, zegar pokazuje 34. minutę szaleńczego lotu. Zadumałem się nad zatopioną w nocy Ziemią. Czuję się jak silny orzeł, który krążąc, strzeże spokoju swojego gniazda. Mam takiego orła na piersi, to najpiękniejsza i dumna odznaka polskiego pilota. Rozpoznaję znajome miasta Rawicz, Trzebnicę, Oleśnicę, rodzinny Wołów i pławiący się w światłach Wrocław.
To tu, w tym pięknym mieście, rozpocząłem moją lotniczą przygodę, tu urodziły się moje dzieci, a pasja latania przeobraziła się w obowiązek obrony z powietrza całej przepięknej ziemi dolnośląskiej. Wołów to kolebka mojego dzieciństwa i młodości. W tym sympatycznym mieście mam wielu przyjaciół, kolegów, moich byłych nauczycieli i znajomych z umęczonego Wołynia; mieszka tu moja mama, siostry i rodzice mojej małżonki. Przemiła czarnowłosa sąsiadka Emilia wybrała mnie, blondyna pilota, na męża. Wtedy ani ja, ani ona nie wiedzieliśmy, czym wypełnione będzie nasze życie. Za moją pasję latania zawsze płaciła zmartwieniem i czekaniem na mój powrót. Wiem, że teraz także czeka.
Ziemia upomina się o mnie, wyrywając z zadumy: „Do punktu 70 (kilometrów), kurs 215 stopni”. Potwierdziłem, choć dokładnie wiedziałem, gdzie jestem. Ziemia troszczy się o mnie. Wielu w skupieniu czeka na mój powrót, choć jestem dla jednych seledynową plamką na ekranie, dla innych numerem na planszecie albo światełkami na niebie, których wypatrują najwierniejsi z wiernych inżynierowie i mechanicy, pracowici i dumni ze swojego stalowego ptaka. Zataczam szeroki krąg wokół Wrocławia. Góra Słowian Ślęża otulona jest mgiełką, a na jej szczycie widać jakieś światełko. Czyje? Nasze? A może to jasność Światowida? Z wysokości tysiąca metrów sposobię się do lądowania. Paliwa pozostało jedynie 650 litrów. Wystarczy. Lecę wolno, majestatycznie, rozkoszuję się swobodą i przestrzenią. Ziemia gubi czerń, nasyca się bladą szarością. Światła osiedli i samochodów bledną. Z lewej strony widzę charakterystyczne światła lotniska. Wypuszczam podwozie, klapy. Samolot zakołysał się, bo stracił przez to sporo stateczności. Dźwięk opływającego kadłub powietrza zmienia się, silnik pracuje miarowo, bez wysiłku. Światła pasa zbliżają się błyskawicznie. Nitka świateł zmienia się w dwa rzędy, celuję pomiędzy nie. Sterami koryguję znoszenie maszyny przez wiatr. Reflektory omiatają beton przede mną. Wpadam w tę jasną plamę, błysk światła na osłonie kabiny i na szybie kasku oślepia mnie. Poprawiam i w tym samym momencie koła podwozia walą w beton z prędkością 300 kilometrów. Dobrze obliczyłem. Opony jęknęły, na betonie pozostały dwie smugi spalonej gumy. Podświadomie, automatycznie cofam dźwignię mocy. Świst silnika milknie, światła pasa wściekle szybko umykają do tyłu i na boki. Wyrzucam spadochron hamujący. Następuje wstrząs i energicznie hamuję. Gasną światła reflektorów. Pneumatyki piszczą i zgrzytają od obciążenia. Osiem ton rozpędzonego żelastwa zatrzymuje się w połowie długości pasa. Zwalniam pas i znów robi się ciemno. Większość wskaźników wskazuje zero. Jedynie busola i wskaźnik obrotów oraz temperatury silnika żyją, reszta już odpoczywa. Pozostaję sam na sam z moim samolotem. Jestem zadowolony i szczęśliwy. Z radością spełniłem, i to chyba bezbłędnie, mój żołnierski obowiązek. Na płaszczyźnie postoju wyłączam silnik. Wszystko cichnie, silnik, radio, przetwornice, gaśnie czerwone oświetlenie kabiny i światła pozycyjne. Słychać jedynie zamierający szum rozpędzonych żyroskopów.
Witam się i jednocześnie żegnam z technikami. Oni nie domyślają się, dlaczego. Ja wiem. Jutro muszę zameldować się w Warszawie w Wojskowym Instytucie Medycyny Lotniczej (WIML).