Читать книгу Ciężar nieważkości. - Mirosław Hermaszewski - Страница 9

CZĘŚĆ TRZECIA
musimy spośród Was wybrać najlepszych…
NA WŁASNE ŻYCZENIE

Оглавление

W Wojskowym Instytucie Medycyny Lotniczej spotkałem kilkudziesięciu (72) pilotów samolotów naddźwiękowych, tak samo zdziwionych jak ja. Gdzie żeśmy trafili? Ilu nas potrzebują? Jaki sprzęt będziemy poznawać? Odpowiedzi nie było. Już pierwszego dnia zorientowałem się, że jesteśmy tylko „materiałem do badań”. Szef Instytutu płk prof. Stanisław Barański przedstawił w zarysach program badań. Od dziś podlegamy specjalnym rygorom. Nie możemy się z nikim kontaktować. Mamy się przygotować na wielotygodniową nieobecność w domu. Na ten czas musimy zamienić mundury na strój szpitalny. Informacje wywarły na nas piorunujące wrażenie. Spojrzeliśmy po sobie, mieliśmy dziwny wyraz twarzy. Na twarzach kolegów zauważyłem napięcie, skupienie i niepewność. Sytuację oceniłem jednoznacznie – Miruś zwiewaj, bo coś znajdą i przestaniesz w ogóle latać. Odwrotu nie było. Wojskowa biurokracja usankcjonowała moją obecność stosownymi dokumentami. Droga odwrotu była zamknięta. Wpadłem w kierat, którego nie chciałem. Ratunkiem było podporządkowanie się procedurom. Zakwaterowano nas w miejscowym hoteliku. Do późnej nocy próbowaliśmy dociec przyczyny „spędu”. Wszyscy byliśmy pilotami „naddźwiękowymi”, mieliśmy duże doświadczenie lotnicze, każdy z nas był pilotem pierwszej klasy. Długo w nocy analizowaliśmy słowa płk. Barańskiego. „My, lekarze – mówił profesor – musimy spośród was wybrać najlepszych, mających szczególne predyspozycje psychofizyczne, wyjątkową odporność na stres, wysoką tolerancję na niedotlenienie i przyspieszenia”. Rozpoczął się trzytygodniowy kołowrót medyczny. Tak faktycznie, jak i w przenośni. Badania laboratoryjne, wirówki przeciążeniowe, komory niskich ciśnień, wirujące fotele, huśtawki, loopingi, koła reńskie i niekończące się testy i rozmowy z psychologami wypełniały całe dnie. Niektóre procedury uzupełniano o nowinki, które lekarzom wpadły do głowy zapewne ostatniej nocy, tak na wszelki wypadek. Poddawano nas wielokrotnie ogromnym przeciążeniom na wirówce aż do utraty przytomności. Bez kostiumu przeciwprzeciążeniowego wytrzymałem 8,2 g. W komorach niskich ciśnień stwarzano warunki jak na wysokości 12 tysięcy metrów, ale stopniowo zmniejszano ilość tlenu kosztem azotu i zmuszano do wykonywania bezsensownych testów – też do utraty świadomości. Podczas badań koordynacji ruchowej za popełniony błąd karano uderzeniami prądu. Kręcono nas na fotelach obrotowych aż do granic wytrzymałości. A kiedy zabrakło pomysłów, odkurzano jakieś zapomniane urządzenia badawcze, a myśmy je testowali. Przemierzaliśmy korytarze laboratoriów w szpitalnych koszulach z sondami w zębach i słoiczkami w rękach. Byliśmy częstymi gośćmi innych instytutów medycznych w Warszawie. Zaglądano do wnętrza naszych organizmów wszystkimi możliwymi drogami i sposobami. Oddawano do analiz nawet nasze włosy, paznokcie i ścinki skóry. Jakby tego było mało, dołączono do nas grupę filmowców z wytwórni „Czołówka” z Bohdanem Świątkiewiczem. Kamery towarzyszyły nam o każdej porze doby, pozbawiono nas wypoczynku i prywatności. Nie wszyscy wytrzymywali ogrom wysiłków i grupa kandydatów stopniowo topniała. Reszty dokonali lekarze. Pozostało nas 16.

Wyselekcjonowana grupa pod opieką wspaniałego lekarza i sportowca kapitana Krzysztofa Klukowskiego udała się na dwutygodniowe zgrupowanie do Wojskowego Ośrodka Szkoleniowo-Kondycyjnego dla pilotów w Mrągowie nad jeziorem Czos. Poddano nas wymyślnym i wyczerpującym treningom. Kształtowaliśmy żelazną kondycję fizyczną i sprawność motoryczną, zwinność, zręczność, koordynację ruchową, aplikowano treningi w orientacji przestrzennej oraz specjalne badania psychologiczne. W praktyce wyglądało to mniej naukowo. Odpadał ten, który przegrywał konkurencję. Bez względu na to, czy był to krótki, czy 10-kilometrowy bieg. Nie zapomniano o pływaniu, jeździe na rowerze na długie dystanse, o treningu spadochronowym na wodzie, ćwiczebnych katapultowaniach z przeciążeniem do 16 g. Dzień rozpoczynano intensywną zaprawą poranną, badaniami lekarskimi, które aplikowano trzy razy dziennie, również codziennie rozwiązywaliśmy ogromną liczbę testów psychologicznych. Pewnego dnia było ich 998.

15 września, w dzień moich urodzin, radio podało wiadomość o starcie statku kosmicznego Sojuz-22 z W. Bykowskim i W. Aksjonowem. Andrzej Bugała zauważył: „Nie wiem, czy coś z tym mamy wspólnego, ale Mirek na pewno tak”. Nigdy nie dociekałem, czy skojarzył ten fakt z moimi urodzinami, czy też była to jego prorocza wizja. Dwa tygodnie minęły niezauważalnie – trudów nie wytrzymało ośmiu kolegów. Z żalem pożegnałem moich konkurentów, wieloletnich kolegów pilotów. Nieustraszonego i odważnego do granic wyobraźni Janusza Dorożyńskiego, na ziemi jakby misiowo-flegmatycznego, który w kabinie myśliwca zmieniał się w drapieżcę, a po locie najchętniej przytulał się do swojego kota. Janusz był niedoścignionym mistrzem w walce powietrznej. To on pierwszy w Polsce opanował „na czuja” (bo instrukcje eksploatacji przyszły z półrocznym opóźnieniem) narowistego Miga-23 o zmiennej geometrii skrzydeł.

Przenieśliśmy się do podobnego ośrodka kondycyjnego w Zakopanem, gdzie dokooptowano jeszcze dwóch kolegów. Ośrodek Gronik dla pilotów powstał jeszcze przed II wojną. Wspaniale położony, doskonale wyposażony, ze świetną kadrą, zapleczem, kuchnią i opieką medyczną. W czasie corocznych trzytygodniowych turnusów podnosiliśmy tam swoją kondycję fizyczną i psychiczną. Teraz lekarze starali się określić granice wytrzymałości kandydatów, zdolność ich organizmów do regeneracji, odporność na stres i relacje pomiędzy poszczególnymi członkami grupy. Byliśmy znużeni. Często myślałem o bliskich. Chciałem jak najprędzej wrócić do jednostki, do pilotów i latania. Pewnego dnia przybył do Gronika płk prof. St. Barański, wydawał się tajemniczy. Zapoznał się z naszymi postępami, przeprowadził sondaże z instruktorami i na spotkaniu z nami pogratulował wysiłku i zaangażowania. „Panowie – powiedział profesor – wiem, jak dużo włożyliście wysiłku, ale oczekuję od was więcej, bo przed wami jeszcze długa droga, najlepsi polecą w Kosmos na radzieckim statku kosmicznym”. Wiadomość ta podziałała na mnie jak iskra elektryczna. W tym momencie zwątpiłem – byłem wśród wspaniałych kolegów i pilotów, każdy z nich reprezentował najwyższe wartości zawodowe, uosabiali, każdy z osobna, ponadprzeciętne wartości osobowe. Spośród tej wspaniałej dziesiątki zajmowałem najpoważniejsze stanowisko służbowe – byłem dowódcą pułku – byłem również najwyższy wzrostem – właśnie te fakty postrzegałem jako mój minus, bo który z przełożonych zgodzi się na odejście potrzebnego pilota i dowódcy. Profesor Barański zapoznał nas z wynikami badań i testów. Ku mojej radości dowiedziałem się, że we wszystkich dyscyplinach zajmuję pierwsze miejsce, jedynie wydolność fizyczną lepszą ode mnie miał Henio Hałka. Dalsza część zgrupowania była równie mordercza: biegi, hala sportowa, pływalnia, trening w orientacji przestrzennej i w pozycjach głową do dołu, komory niskich ciśnień i tzw. turystyka górska. Ta ostatnia dyscyplina polegała na pokonywaniu szlaków turystycznych w jak najkrótszym czasie. Nie było czasu na podziwianie uroków gór, widziałem tylko nogi kolegi idącego przede mną, i to przez mgłę własnego potu. Prawdziwi turyści złorzeczyli, przeklinali nas albo próbowali pouczać, jak młodzi ludzie powinni zachowywać się w górach. Przykro było słyszeć te słowa, lecz sekretność przedsięwzięcia nie pozwalała nam usprawiedliwiać się. Naszego tempa nie wytrzymało trzech górali – zawodowych przewodników górskich, i zrezygnowali z pracy z nami. Nawet po latach, gdy widzę zdjęcia gór, przypomina mi się słynny szlak z Morskiego Oka do Doliny Pięciu Stawów. Myślałem, że na Przełęczy Szpiglasowej wyzionę ducha. Ostatnie 15 metrów przełęczy pokonałem na czworakach, rękami darłem zmarzniętą ziemię, a zębami czepiałem się kosodrzewiny – tak się zawziąłem. W tej konkurencji dwóch dużo młodszych kolegów pokonało mnie. Czas miałem jednak całkiem niezły. Z przełęczy do schroniska przelecieliśmy po skałach chyba szybciej od najzwinniejszej kozicy. Mieliśmy dość atrakcji w górach. Nasze rodziny także zaczynały upominać się o nas.

Na początku października odesłano nas na parę dni do domu. Małżonka moja była troszkę zaniepokojona moim stanem i sposobem bycia. Codziennie zrywałem się, by pobiegać po parku, kręciłem się wokół palca uniesionego ponad głowę. Po tym ćwiczeniu wywracałem oczami i nie mogłem utrzymać równowagi. Katowałem się na własne życzenie. Zdążyłem wpaść do jednostki. W czasie mojej nieobecności podczas strzelania na poligonie z rakiet jeden z moich pilotów, chcąc ocenić wynik trafień, opóźnił wyprowadzenie z nurkowania. Przeczesał wrzosy – ok. 20 centymetrów od miejsca, gdzie ziemia styka się z powietrzem. Zdążyłem omówić tę sprawę, przeanalizować pewne zaradcze działania i uczcić przy koniaku ponowne „narodziny” kolegi.

W WIML-u czekano na nas z całym plikiem dokumentów, wynikami badań, zaleceniami i nowymi propozycjami. Niespodziewanie jeden z lekarzy zaaplikował mi dodatkowe badanie, „by wykluczyć podejrzenie przepukliny przełyku”. Rano na czczo zjadłem miskę czegoś, co przypominało rzadki gips. Pod aparatem rentgenowskim zrobiono mi serię zdjęć, pozowałem do nich, stojąc, leżąc na plecach i na lewym boku i na koniec w pozycji nietoperza, i znów stojąc. Wynik był dobry. Lekarz zalecający był uprzejmy, nawet tłumaczył się, mówił, że to dla mojego dobra.

Badania kontynuowano, zaaplikowano dodatkowe EEG i nowe testy psychologiczne. Zwiększono dawkę ćwiczeń na krzesłach obrotowych i huśtawkach. Lekarzy interesował oczopląs i próg wytrzymałości, który najczęściej był początkiem sprintu do toalety. W godzinach popołudniowych wyczerpani, często przysypiając, słuchaliśmy interesujących wykładów z dziedziny zagadnień medycyny kosmicznej i technik rakietowych. Niezależnie od tych wykładów w ostatnim okresie przygotowań zapoznawaliśmy się z terminologią lotniczą i kosmiczną w języku rosyjskim. Badania końcowe objęły ponownie testy na specjalistycznej aparaturze w celu określenia tolerancji przyspieszeń, wrażliwości narządu równowagi, odporności na niedotlenienie, umiejętności określania orientacji przestrzennej, dynamicznej ostrości wzroku, wydolności układu sercowo-naczyniowego. W badaniach psychologicznych określano sprawność psychomotoryczną, intelektualno-spostrzeżeniową, strukturę osobowości i procesy emocjonalno-motywacyjne. Zebrano wszystkie materiały badań wraz z opiniami lekarza – kapitana K. Klukowskiego, opatrzono stosownymi pieczęciami, nadano gryf „Tajne” i skrzętnie ukryto w sejfach. Pięciu kolegów musiało powrócić do swoich jednostek. Bardzo żałowałem odejścia szczerego i życzliwego mi „rywala” Jana Waliszkiewicza – obaj byliśmy dowódcami pułków w tym samym 3. Korpusie OPK, on w Krzesinach pod Poznaniem, a ja we wrocławskich Strachowicach.

Wreszcie 29 października 1976 roku pięć teczek położono na stole konferencyjnym w Instytucie, a w nich losy i nadzieje pięciu odważnych: ppłk. pil. Zenona Jankowskiego, mjr. pil. Henryka Hałki, mjr. pil. Andrzeja Bugały, por. pil. Tadeusza Kuziory i mnie. Przybyła delegacja rosyjskich specjalistów i lekarzy z Centrum Szkolenia Kosmonautów w Gwiezdnym Miasteczku. Delegacji przewodniczył płk lekarz kosmonauta Wasilij Łazariew. Stronę polską reprezentowali nasi dotychczasowi pogromcy z płk. prof. Barańskim na czele. Specjaliści z WIML-u zachwalali cechy każdego z nas. Chwila oczekiwania była bardzo emocjonująca. Jako drugi zostałem zaproszony przed oblicze komisji. Starając się zachować spokój, wszedłem do sali konferencyjnej. Ku mojemu zaskoczeniu wyszedł mi na spotkanie Łazariew. Zauważyłem, że wszyscy uważnie lustrowali każdy mój ruch. Otrzymałem kilka pytań. Krótko opowiedziałem swój życiorys, moją lotniczą drogę. Pytano mnie o rodzinę, zainteresowania, marzenia, czyli nic szczególnego z wyjątkiem propozycji, by jutro powtórzyć badania, „aby wykluczyć podejrzenia” – tę formułę miałem słyszeć przez najbliższe pół roku kilkanaście razy. Wypijałem gips, pozowałem na stole gabinetu rentgenowskiego w znanych mi pozycjach. Wynik – jak poprzednio, ale ślad w dokumentacji pozostał jak kleks w zeszycie. Rosyjscy lekarze badali nas bardzo skrupulatnie. Tadeuszowi zaproponowali chirurgiczną interwencję stomatologiczną, a Heniowi dodatkowy seans na krześle obrotowym. Niestety z naszego grona odszedł Andrzej Bugała – wspaniały pilot i kolega, zrównoważony i uczynny. Jego jedyną wadą według lekarzy było to, iż był za wysoki. Ja co prawda byłem wyższy od Andrzeja, ale mój wzrost od siedzenia do czubka głowy mieścił się w przyjętych parametrach określonych dla statku kosmicznego. Andrzej był o cztery centymetry „za wysoki”, odszedł honorowo i z klasą. Pożegnaliśmy go serdecznie podczas uroczystej kolacji. Wznosząc toast szampanem, Andrzej zaskoczył nas miłym gestem. Odpiął z munduru lotniczą „gapę”, położył na dłoni i powiedział: „Niech ten polski symbol lotniczy poleci w Kosmos”. Położyliśmy swoje ręce na jego dłoni. Dzięki Ci, Andrzeju, za ten piękny gest.

Miły nastrój chłodzi informacja – jutro meldować się mam w Rembertowie na dorocznej odprawie kadry dowódczej WP. A więc powrót do obowiązków – tak zrozumiałem tę zapowiedź. Tam z rąk Ministra Obrony Narodowej gen. Jaruzelskiego odebrałem cenny medal dla jednostki, którą dowodziłem: „Za Szczególne Osiągnięcia w Służbie Wojskowej”. 11. Pułk Lotnictwa Myśliwskiego otrzymał wyróżnienie po raz trzeci z kolei, czyli zebrałem także plony pracy mych poprzedników. Było mi miło, tym bardziej że jeszcze tego samego wieczoru byłem we Wrocławiu, cieszyłem się spotkaniem z żoną, synkiem i malutką Milutką. Podobnie jak ja stęsknieni, słuchali moich opowiadań z ostatnich tygodni. Dzień zakończyłem opowiadaniem bajeczki, której córcia uwielbiała słuchać. Musiałem także pojawić się w gronie pilotów. Słuchając „sprawozdania” z nieobecności, także dostali wypieków na twarzach jak moje dzieci.

Niedługo cieszyłem się obecnością bliskich. W Warszawie czekał nowy program treningów i kilku „zaprzysiężonych” reporterów i dziennikarzy. Stanęliśmy też przed obliczem szefa Departamentu Kadr MON, który w miłych słowach podziękował za dotychczasowy wysiłek.

Oznajmił, że od początku zgrupowania byliśmy w centrum jego uwagi, że swoją postawą, osiągniętymi wynikami, zaangażowaniem itd. zasłużyliśmy i zostaliśmy włączeni do tzw. funduszu przyspieszonego rozwoju. Nie wiedziałem, czym był ów fundusz, ale było to miłe wyróżnienie. Oznajmiono, że od jutra wchodzimy w nowy etap, jeszcze trudniejszy, a po jego zakończeniu zostanie wyłonionych dwóch kandydatów.

Instytut Medycyny był pod „pełną parą”. Na przywitanie – jak zawsze – „przepuszczono” nas przez laboratorium biochemiczne i gabinety specjalistyczne. Komory ciśnień, potężna wirówka, obrotowe krzesła, huśtawki i inne wymyślne urządzenia były do naszej dyspozycji. Testy były jeszcze bardziej wyrafinowane. Na wirówce serwowano dwa programy: liniowy, tzn. stały wzrost przeciążenia „tylko” do 8 g, oraz program zmiennego okresowego narastania przyspieszeń w tempie i czasie do 12 minut, tak jak wyobrażali sobie lekarze symulację startu rakiety. W komorze niskich ciśnień ustawiono cykloergometr, obciążenie dozowano odpowiednio do wysokości. Bardziej metodycznie podduszano w ubiorze wysokościowym. Do hermetycznego kasku zasilanego tlenem dodawano mieszankę innych gazów – dopiero bełkotliwa mowa, drżenie rąk, nielogiczne operacje, wytrzeszcz oczu czy omdlenia satysfakcjonowały lekarzy.

Chętnie zgodziłem się na dodatkowy eksperyment dekompresji. Chciałem sprawdzić, jak to zjawisko przebiegnie w warunkach laboratoryjnych, bo w praktyce przeżyłem je już na myśliwcu Mig-21 nocą na wysokości 18 tysięcy metrów – wtedy z hukiem pękło uszczelnienie kabiny.

W stroju kompensacyjnym i kasku hermetycznym zająłem miejsce w szczelnej komorze-kabinie. Dociągnąłem pasy fotela. Z sąsiedniej, większej komory wypompowano powietrze; kiedy różnica ciśnień był znaczna, zdalnie przebito membranę łączącą obie przestrzenie. W ułamku sekundy powietrze z mojej kabiny wydostało się na zewnątrz. Tak jak w tę pamiętną noc nad Poznaniem, automatyka zadziałała natychmiast, do kasku dostał się porządny, dławiący łyk tlenu pod zwiększonym ciśnieniem. Siłą mięśni wypychałem tlen z płuc. Dławiłem się. Moje ciało zostało ściśnięte przez kompensacyjny wysokościowy skafander jak w uścisku jakiegoś atlety. Poznałem wszechobecny ból, był na plecach, w stawach, przegubach rąk, udach. Miałem wrażenie, że uduszę się, a skóra na plecach pęka. Próbowałem wydusić z siebie jakieś komendy radiowe. Ktoś przytomny wyrównał ciśnienie. Byłem ocalony. Ten test był lżejszy od tego praktycznego, nie pilotowałem samolotu i obeszło się bez siniaków na plecach. Lekarze byli zadowoleni z eksperymentu, a filmowcy wręcz zachwyceni. Wywlokłem się z kabiny i z uśmiechem świadomie skłamałem – było ciekawie, było wspaniale. Cóż innego miałem powiedzieć? Zdobyłem kolejne pozytywne punkty. Wszystkim poczynaniom przyglądali się psycholodzy. Z ich ocen wynikało, że nie odwaga czy gotowość podjęcia ryzyka, a precyzja działania, logiczne myślenie i szybka orientacja były najwyżej punktowanymi cechami. Po dwóch tygodniach męczarni byliśmy gotowi do kolejnego etapu – badań w Ośrodku Szkolenia Kosmonautów w legendarnym Gwiezdnym Miasteczku. Los jest nieprzewidywalny, życzliwy – do każdego z nas puszczał oczko.

Ciężar nieważkości.

Подняться наверх