Читать книгу Troje na huśtawce - Natasza Socha - Страница 10
Maj, wtorek i bardzo ciepło
Оглавление– Dla mnie? – spytałam więc w ten majowy wtorek, pamiętacie?
Czy coś wydarzyło się przedtem? Jakiś gest, słowo, cokolwiek? Nic, na czym mogłabym się zaczepić. Nic, co skłoniłoby mnie do całkowitej zmiany myślenia. Naprawdę nie wiem.
Po prostu siedzieliśmy razem, mocząc nogi w fontannie, patrząc przed siebie i milcząc niezobowiązująco i wcale nie było w tym patosu. Nie było też infantylnej nuty, choć piwonie pachniały zawrotnie i były przecież różowe. Ten kolor nie ma dobrej sławy, nie w historiach o miłości, bo dodaje niepotrzebnego romantyzmu, który przecież i tak w nas był. Ludzie dzielą się na tych, którzy kochają zachody słońca, i tych, którzy wolą, kiedy zacina deszcz.
Kwiaty były podarowane spontanicznie. I oczywiście daleko im było do miłosnego scenariusza, nie stanowiły też tła romansu wszech czasów, to był po prostu miły gest.
– Koło zamku stała starsza kobieta o uśmiechu wielkanocnego zajączka i miała w wiaderku kilka bukiecików. Pomyślałem, że jeden ci podaruję. – Uśmiechnął się tylko, a ja najpierw byłam zaskoczona, potem się zarumieniłam, a na koniec pomyślałam, że lubię maj. Oraz wielkanocne zajączki.
Umówiliśmy się, żeby obgadać przyjęcie imieninowe dla Aurelii i zastanowić się, gdzie je zorganizować, żeby nie była wściekła, nie kręciła nosem i była naprawdę zaskoczona. Przyjęć niespodzianek szczerze nie znosiła, zwłaszcza od czasu, kiedy poinformowała kolegę z pracy, co sądzi o pozostałych współpracownikach, nie mając pojęcia, że siedzą schowani w jednym z boksów i słyszą dokładnie każdy epitet.
Aurelia pracowała jako analityk rynku. Ekonomię ukończyła na samych piątkach, mimo iż zaliczyła też ciążę, a potem małego Tytusa w domu. Zawzięła się jednak i udowodniła wszystkim, że analityczny mózg potrafi sobie poradzić z dużo większymi problemami niż wierzgające niemowlę.
– No i udało się – oznajmiła zdumionej rodzinie. – Od dzisiaj jestem specjalistką od funkcjonowania konkretnych rynków, w tym nieruchomości, usług transportowych, turystycznych i reklamowych. A Tytus w żaden sposób mi tego nie popsuł. Rozstanie z jego ojcem również nie.
Jak już wspominałam, została w swoim mieszkaniu na Woźnej, kiedy jej rodzice przeprowadzili się do innego miasta. Po śmierci babci (tej ze strony taty) miałam cichą nadzieję, że dostanę w spadku jej lokum i będziemy znowu mogły mieszkać blisko siebie. Ale rodzice sprzedali mieszkanie i dołożyli się do zakupu większego, w ramach prezentu z okazji mojego ślubu. Aurelia uznała, że marketingowo było to posunięcie do dupy, bo mogłam mieć tylko swoją własność i w razie czego nieruchomość na sprzedaż, a tak utopiłam pieniądze w tak zwanym majątku wspólnym. Na szczęście podczas rozwodu mój mąż wspaniałomyślnie zrzekł się swojej części i pozwolił mi zostać jedyną właścicielką mieszkania. Ta wspaniałomyślność nie była tak zupełnie spontaniczna i wypływająca z dobroci jego skruszałego serca, po prostu Aurelia zagroziła mu, że wniosę o rozwód z orzeczeniem o winie i zostaną mu tylko gacie i stara wędka, którą nabył jeszcze przed ślubem. Na wszelki wypadek dostałam zatem mieszkanie, za co byłam Aurelii ogromnie wdzięczna. Uśmiechnęła się wtedy swoim analitycznym uśmiechem kobiety sukcesu.
– Daj spokój, należało ci się. Facet powinien jeszcze oddać nerkę, tak na wszelki wypadek.
W firmie konsultingowej, w której pracowała, nie przyjaźniła się z nikim, każdy bowiem stanowił specyficzną konkurencję drugiej osoby. Profilaktycznie lepiej było więc unikać spoufalania się, co nie znaczy, iż nie organizowano przyjęć niespodzianek w kiczowatym amerykańskim stylu.
Surprise!
Tak, ten okrzyk był równie obrzydliwy jak zepsuta wątrobianka, przynajmniej dla Aurelii.
– Może napijemy się czegoś? – zaproponował w pewne czwartkowe popołudnie kolega z pracy, którego zadaniem było wywabienie Aurelii do pokoiku parzenia kawy i odciągnięcie jej uwagi od pozostałych kolegów, którzy mieli się schować pod stołami, a potem wrzasnąć urodzinowo.
Pierwsza część planu przebiegła idealnie, Aurelia miała ochotę na kawę, na kawę z cukrem i mlekiem, a nawet na towarzystwo kolegi, choć nie do końca pamiętała jego imię. Pobawiła się zatem nowym ekspresem, który dostali w prezencie od szefa, zrobiła sobie cappuccino z puszystą pianką i łyżeczką cukru trzcinowego, a potem zaproponowała koledze espresso czarne jak kopalnia węgla, choć to przecież on miał zrobić im coś do picia. Ale Aurelia zawsze jakoś prędzej czy później przejmowała inicjatywę. Wracając do sali pełnej analityków, którzy nagle gdzieś zniknęli, oznajmiła głośno:
– Nareszcie pusto. Nareszcie nie słyszę skrzeczącego głosu Ewuni, która siedzi po lewej ode mnie i która powinna raczej nagrać najnowszą wersję Ptasiego radia niż dyskutować o czynnikach makroekonomicznych w analizie rynku. I nie widzę pryszczatej twarzy tego tu – machnęła ręką w stronę biurka koło okna – Tomek? Romek?
– Karol – podpowiedział odrobinę zaczerwieniony kolega, próbując szybko zmienić temat. – Niedługo weekend, coś planujesz?
Aurelia wzruszyła ramionami.
– Nie muszę. Poza tym weekend to przede wszystkim wolność, a dla mnie wolność zaczyna się w momencie, kiedy stąd wychodzę i kiedy nie dopadnie mnie Emilka, której nikt nie ma odwagi powiedzieć, że jej perfumy są bardziej duszące niż wściekły boa. Wszyscy tylko wietrzą salę, nawet zimą, zamiast podejść i oznajmić: wylej to do kibla. No dobrze, ja też mogłabym to zrobić – przyznała po chwili.
I wtedy kolega klasnął w dłonie, żeby przerwać Aurelii i żeby wreszcie można było wrzasnąć surprise i zakończyć te katastrofalne urodziny. Okrzyk był dość kiepski, miny kolegów mało entuzjastyczne, a przyjęcie skończyło się, zanim ktokolwiek zdążył wgryźć się w swojego pączka.
– Naprawdę mam duszące perfumy? – spytała pół godziny później Emilka, a Aurelia uznała, że trzeba w końcu powiedzieć prawdę. Zresztą mleko czy raczej zapachowa woda Emilki i tak już się rozlała.
– Masz. Śmierdzą jak zatęchła beczka. Nie, jest gorzej. One kojarzą mi się z olejkiem różanym, który czasem stosuje się w przemyśle piekarniczym. Są krzykliwe, duszące, chwytające za gardło, nachalnie narzucające się nozdrzom i samoprzyczepne, bo na wszystkim, czego dotkną, pozostawiają swój smród. Nie można przed nimi uciec, choć ciało krzyczy dość. I, tego, dziękuję za życzenia – dodała jeszcze, a potem głośno obwieściła, że nie chce żadnych urodzinowych niespodzianek nigdy więcej.
Na szczęście cała reszta też już nie miała na to ochoty. A Aurelia od tego feralnego dnia postanowiła, że będzie obchodzić imieniny.
– Masz jakiś pomysł? – spytałam teraz Tytusa, wpatrując się w różowość piwonii i nawet wciskając w nie nos. Pachniały piękne, były piękne, poczułam majowość w sercu i infantylizm w mózgu. Dawno tak się nie czułam. Zupełnie jakbym nagle się przebudziła i znowu miała dwadzieścia kilka lat. Chyba zanuciłam nawet coś pod nosem.
Trudno. Czasem można.
Pokręcił przecząco głową. Chyba się wtedy trochę zapatrzyłam w te jego kręcone włosy i oczy, tak bardzo podobne do oczu Aurelii. Tyle że ona była gorzką czekoladą, a Tytus raczej mleczną. Za to miał ciemniejszą karnację i asymetryczne brwi. Jedna była znacznie krótsza, zupełnie jakby nie starczyło włosków na całość. Potem opiszę wam go jeszcze dokładniej.
– Mamie niełatwo czymś zaimponować, ale i tak mam ochotę przynajmniej spróbować ją zaskoczyć. Oczywiście bez żadnych świadków i kolegów z pracy, zresztą ona chyba naprawdę ich nie lubi.
– W zeszłym roku wysłaliśmy ją na weekend do spa – przypomniałam. To był udany prezent, poza tym skończył się namiętnym seksem z masażystą, przynajmniej tak mi opowiedziała Aurelia.
Trochę jej tego zazdrościłam, bo ja z całą pewnością nigdy nie odważyłabym się wysłać nawet zalążka sygnału w stronę obcego mężczyzny, na dodatek masażysty w jakimś kurorcie. Kto wie, ile kobiet masował wcześniej, i to w pakiecie z masażem wewnętrznym. Zresztą w spa byłam może dwa razy w życiu i za każdym razem natrafiałam na masażystki. Ale ponieważ człowiek jest tym, o czym myśli, najwyraźniej nie było mi dane poznać smaku przypadkowego seksu. Ale Aurelia myślała zupełnie inaczej, nie miała w sobie blokad, była bardziej spontaniczna i lubiła, kiedy działo się coś, czego wcześniej nie planowała. Życie miało wprawiać w osłupienie, miało zaskakiwać i rozdawać bonusy atrakcji. Jej syn był dokładnie taki sam.
– Wiem! – Nagle mnie olśniło. – Lot w tunelu aerodynamicznym.
Tytus spojrzał na mnie, jakby zobaczył gołębia w berecie, ale po chwili gwizdnął z uznaniem.
– To brzmi bardzo w stylu Aurelii. A co tam się dokładnie robi?
– No, chyba lata. – Wzruszyłam ramionami. – Wiem, że w takim tunelu puszczają strumień powietrza z jakąś ogromną prędkością, a ty się po prostu na nim kładziesz i unosisz w powietrzu. Czujesz się jak skoczek spadochronowy, tyle że nie ma obawy przed nieotwarciem się czaszy.
– Koralia, jesteś genialna. – Pochylił się w moją stronę i pocałował mnie w policzek.
I teraz pojawia się pytanie. Tytus często całował mnie w policzek, jeden, drugi, oba, czasem w głowę, czasem w rękę. Przytulał, obejmował, klepał po plecach. To dlaczego właśnie teraz poczułam jakieś dziwne ciepło, zupełnie jakby ten pocałunek mógł mieć jakiekolwiek znaczenie. Jakiekolwiek inne niż do tej pory. Bo dostałam piwonie? Bo jest maj, zapowiedź lata, bo czuję zapach wody w fontannie, a w powietrzu unoszą się feromony zakochania?
Następnego dnia mi przeszło i nawet obudziłam się jakaś zażenowana, że w mojej głowie narodziła się myśl absurdalna. Że pozwoliłam jej wykiełkować, tylko dlatego, że ktoś podarował mi kwiaty.
Wyrwałam pęd, zasypałam myśl innymi myślami i poszłam do pracy oczyszczona.
Zamówienie na cztery kartony długopisów z logo firmy rzeźnickiej wypłukało mnie do reszty z wczorajszego ogłupienia i kazało znowu wejść w tryb kobiety czterdziestoletniej, która potulnie wykonuje zadania, może nudne, może powtarzalne, ale przynajmniej bezpieczne.
Wieczorem postanowiłam być szczera wobec samej siebie i uczciwie odpowiedzieć na pytanie, czy jestem szczęśliwa i dlaczego pomyślałam dzisiaj o Tytusie nieco inaczej niż zwykle. Przygotowałam się do tej rozmowy „w cztery oczy” bardzo profesjonalnie. Zaparzyłam herbatę, którą wymieniłam po namyśle na wino, pomalowałam rzęsy, bo zawsze wtedy jakoś pewniej się czuję, i spojrzałam odważnie w lustro.
Nadmienię jeszcze, że byłam ubrana w piżamkę flanelową, co trochę psuło powagę chwili. Wrzucę tu małą dygresję piżamkową, która skupi się głównie na tym, że nie jestem jedyną kobietą na świecie, która nie nosi muślinowych koszulek ani koronkowej bielizny do spania. Tak, kocham flanelkę. Mięciutką, milutką, przyjemną i mogą być na niej kotki. Śpię w niej cały rok, bez względu na pogodę za oknem. Lubię też takie puszyste skarpetki one size, z systemem antypoślizgowym, który może czasem uratować życie. Skarpetki noszę głównie jesienią i zimą, chociaż zdarzyło mi się założyć je również latem, kiedy pogoda nie dopasowała się do kalendarza.
Koniec dygresji.
Wino rozwiązało mi nieco język, ale chyba splątało myśli.
– Absolutnie niczego nie poczułam, po prostu te kwiaty, one mi trochę namieszały w głowie i naprawdę nie poczułam niczego więcej, poza tym, że jestem samotna i chyba dawno nie uprawiałam seksu, ale to chyba normalne u kobiet w moim wieku, a jak nie, to znaczy, że mam pecha. Kocham piwonie, zawsze je uwielbiałam, a do tego słońce i nogi w fontannie, nic dziwnego, że straciłam rozum. Absolutnie niczego nie poczułam, po prostu te kwiaty, one mi trochę namieszały w głowie... E... chyba się powtarzam, ale wolno mi, w końcu jestem u siebie.
Rzadko kiedy pijam wino w samotności, ale tym razem naprawdę potrzebowałam procentowego wsparcia. Poszłam do łóżka, kiedy zaczęło mi się wydawać, że kotki z mojej flanelki spacerują po podłodze, miauczą i próbują skoczyć na podwieszoną pod sufitem paprotkę.