Читать книгу Troje na huśtawce - Natasza Socha - Страница 9
Przeskakujemy teraz o dobrych parę lat do przodu. Muszę wyjaśnić, jak to było z moim rozwodem
ОглавлениеOtóż rozwód jest zawsze porażką, nawet jeśli okazuje się jedynym słusznym wyjściem. I nie chodzi tu o złamaną przysięgę, tylko o świadomość, że człowiek nie potrafi utrzymać czegoś do końca. Że się posypało, pękło, rozpadło na tysiące kawałków, a dwóm osobom nie chce się tego składać na nowo. Bo szczerze mówiąc, ja też nie miałam ochoty. Chyba za bardzo mną wstrząsnęła wiadomość, że jestem fasonem, który wyszedł z mody i który trzeba odwiesić do szafy. I ta obcość z dnia na dzień. Nie będziemy już razem pili kawy? Nie popatrzymy przez to samo okno? Nie wyciągniemy w tym samym momencie ręki po pilota?
Chciało mi się wyć, ale nie było mi dane porządnie się wypłakać, za co byłam wdzięczna Aurelii. Bo czy rzeczywiście należy opłakiwać coś, co się skończyło? Wszyscy świętujemy śluby, dlaczego miałoby być inaczej z rozwodami? Pewien etap naszego życia został właśnie zakończony, a zaczyna się kolejny. Może lepszy? Może ciekawszy? Może dopiero teraz przeżyję jakąś przygodę, wsiądę na statek albo nawet kosmiczny prom? Niełatwo jest coś zmienić wokół siebie i być może właśnie dlatego zmiany następują czasem zupełnie nieoczekiwanie. Żeby nami potrząsnąć.
– Daj spokój, było, minęło. Jest takie powiedzenie, że coś, co się skończyło, jest jak przeczytana książka lub zwietrzałe wino. Więc nie rycz za czymś, co zbutwiało – powiedziała wtedy do mnie.
No więc nie płakałam. Raz tylko straciłam przytomność na widok bokserek do spania mojego byłego męża, które zaplątały się w pościeli i które odnalazłam dopiero po roku, schowane w poszewce na poduszkę. Nie wiem, czemu ich widok tak mną wstrząsnął, może na moment podrapały mnie wspomnienia, może kopnęła mnie przeszłość, a ja zamiast wzruszyć ramionami, przyjęłam tego kopniaka w samo podbrzusze, no i koniec końców wylądowałam na podłodze. Ocknęłam się z dużym siniakiem na czole, bo zdawało mi się, że ktoś dzwoni do drzwi. Aurelia przyszła w samą porę. Obejrzała głowę, przyłożyła coś zimnego, wyrzuciła bokserki przez otwarte okno i odpaliła komputer.
– Patrz, to jest Julie Vincent, a to Rebecca Hazan, dwie francuskie aktorki ubrane w wieczorowe czerwone sukienki, które urządziły dość nietypowy piknik na Polach Marsowych, u samych stóp samej wieży Eiffla. Zaprosiły mnóstwo koleżanek, znajomych, rodzinę, zorganizowały szampana, kawior i truskawki. „Mijają właśnie dwa lata od naszych rozwodów. Dzisiaj chcemy uczcić pamięć o tym, co było, i wypić za przyszłość” – oznajmiły zebranym gościom. Proponuję podobne przyjęcie i podobny toast. Na miłość boską, ten skurwiel cię zdradził. Zostawił dla innej, porzucił i chyba mentalnie kopnął. Musisz o nim zapomnieć i włączyć tryb „pogodnej singielki”.
Doskonale pamiętam dzień mentalnego kopniaka. Musimy tylko przenieść się do listopada, o ile dobrze pamiętam, był to piątek, a nawet na pewno, bo pracowałam wtedy krócej i wcześniej wróciłam do domu.
Nie, nie zastałam mojego męża fikającego w łóżku z jakąś driadą czy inną nimfą, nie ujeżdżał też żadnego dzikiego króliczka ani nie zatrzasnął w naszej łazience gołej koleżanki z pracy, wmawiając mi, że to hydraulik. Po prostu siedział na łóżku w sypialni, zanurzał ręce we włosy i patrzył tępo we własne buty.
Sygnał?
Sygnał. Mężczyźni są zadaniowi. Nie siedzą bezczynnie, patrząc na coś tak nudnego jak obuwie. Nie zanurzają rozpaczliwie dłoni we włosach i nie kotłują się wewnętrznie we własnych rozterkach. A ten się kotłował.
Czytałam kiedyś, że prawie dwa miliony lat temu nastąpiła rewolucja seksualna, a wszystko to przez zmianę diety. Wcześniej, gdy australopiteki żywiły się niemal wyłącznie roślinnością, rozrzuconą na dużych odległościach, panowała „moda” na poligamię. Tam gdzie pokarm, tam kobieta. Kiedy jednak homo erectus zasmakował w mięsie i zaczął posługiwać się ostrymi narzędziami, dalekie wyprawy stały się niebezpieczne. Pozostawał więc na miejscu, na ogół z jedną samicą. Wierność stała się cenna, a dążyła do niej głównie kobieta, która koniecznie chciała utrzymać przy sobie partnera, opiekuna rodziny i zdobywcę pokarmu w jednym. Ale potem znowu się wszystko popieprzyło, a mięso może dzisiaj przecież zdobyć każdy. U rzeźnika. Więc po co nam wierność?
– Jak ma na imię? – spytałam zatem, bo jestem z natury inteligentna, a poza tym posiadam siedemdziesiąty dziewiąty zmysł, jeśli chodzi o nietypowe męskie zachowania.
Nie pamiętam tego imienia albo może nie mam ochoty go pamiętać.
Wierność.
Przeżytek.
Pamiętam, że niejaki Kazimierz Imieliński w Seksuologii społecznej napisał kiedyś, że człowiek z natury szuka nowych wrażeń, bo poszukiwanie stymuluje jego rozwój. Niestety miał rację. Czytałam o tym na studiach, a ciągle aktualne. Rozwody, zdrady i romanse zawsze już będą częścią naszego życia i żadne egzorcyzmy czy zaklinanie rzeczywistości temu nie zapobiegną. Wierne są tylko krewetki, które mieszkają parami w norkach i nawzajem się pilnują, koniki morskie, żaby i ropuchy. Ale już gruchające gołąbki, klasyczny symbol miłości, to podobno niezłe puszczalskie. Ludzie z kolei wierni są... niewierności, bowiem z genetycznego i biologicznego punktu widzenia monogamistami nie jesteśmy. Mój mąż na pewno nie był krewetką.
Potem przepraszał i chyba nawet próbował zawrócić kijem rzekę, co – jak wiadomo – nikomu jeszcze się nie udało. Powiedział, że jeśli będę nalegać, to on ewentualnie to przemyśli, choć niechętnie. Bo wolałby się wyprowadzić, ale nie chciałby mieć mnie na sumieniu.
Może myślał, że zawisnę na żyrandolu? Że połknę pół apteki? Zanurkuję na zawsze w wannie?
On był w naszym związku panem dyrektorem, a ja sekretarką i o ile jest to dopuszczalne w firmie, o tyle we własnych czterech ścianach staje się z czasem niewygodne. Zwłaszcza dla sekretarki. Buntowałam się, choć po cichu, aż w końcu zostałam wymieniona właśnie dlatego, że bunt był zbyt cichy. Nikt nie lubi potulnych owieczek, chyba że jest psychopatą. Mój mąż nie był. Po prostu robił to, na co mu pozwalałam, i z czasem został moim szefem. Najwyraźniej wcale tego nie oczekiwał.
– Chyba rozumiesz, że ten związek na dłuższą metę nie ma prawa funkcjonować? – spytał mnie, pakując walizkę, a ja nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
Tak? Nie?
– Duszę się – dodał jeszcze.
Usiadłam na krześle i zapatrzyłam się na stare wypracowanie Tytusa, które leżało na stole, bo jakimś cudem zaplątało się w niepotrzebnych papierach i gazetach.
Dzisiaj mama zrobiła naleśniki. Zjadłem trzy. Ze śmietaną i cukrem. Kolega przyniósł do szkoły pączki. Zjadłem trzy. A potem jeszcze cukierka. Pod koniec lekcji zwróciłem to, co zjadłem.
Tytus
Ja wieczorem też zwróciłam. Wypluwałam z siebie naszych osiem lat małżeństwa, nasze wszystkie wspólne wakacje, nasze Boże Narodzenia i urodziny. Aurelia głaskała mnie po głowie, a Tytus w tym czasie grzebał w moich kuchennych szafkach.
– Masz czekoladę?
– No wiesz? – spytała groźnie Aurelia. – Pociesz ją raczej, a nie obżeraj się haniebnie.
Pociągnęłam nosem i pobiegłam do toalety.
– I dobrze – skwitowała moja przyjaciółka. – Lepiej rzygać niż wylewać łzy za dupkiem.
Naprawdę mi wtedy pomogła. Przytrzymywała, żebym nie upadła, żebym się nie rozkleiła, nie popękała i nie została ze mnie kupka gruzu. I jak ja się teraz jej odwdzięczam?
Była też następnego dnia, kiedy Jan przyszedł po resztę swoich rzeczy. Nie umiałam być sama w tej chorej sytuacji, poza tym miałam cichą nadzieję, że przy niej wszystko odszczeka. Albo że ona go zabije.
– Spierdalaj – powiedziała jednak do mojego zdumionego męża, tak jak przed laty powiedziała do ojca swojego dziecka.
A potem, kiedy wykonał polecenie, chciała mnie natychmiast zabrać do Szwajcarii.
– Ale jak to? Teraz? Po co? – spytałam, pociągając nosem, bo na łzy mi przecież nie pozwoliła.
Wzruszyła ramionami, przygryzła wargę i zmarszczyła czoło.
Czemu Szwajcaria? Bo znalazła tam jakąś wykładowczynię teologii feministycznej w Centrum Kształcenia w Lucernie, która upierała się, aby wszystkie kościoły, a nie tylko ewangelicko-reformatorskie, wprowadziły msze rozwodowe. Li Hangartner, tak chyba miała na imię.
– Takie msze powinny być stałą składową każdego kościoła. Katolicyzm zyskałby o wiele więcej sympatyków, gdyby wyciągał rękę do ludzi, którym zabrakło sił, by dalej się kochać – mówiła Aurelia.
Bo ja miałam ślub kościelny. Na biało i na różowo. Z bukietem bladych piwonii. Dobrze, że lubię je nadal i że nie kojarzą mi się z życiową porażką.
– A co jest podczas takiej mszy? – spytałam, choć chyba wcale mnie to nie interesowało.
– Przechodzisz przez cztery stacje – czerwona chusta symbolizuje ranę i ból, czarna – rozpacz, niebieska – wodę życia, a zielona – nadzieję. Możesz też opisać swoje odczucia i emocje na kartce, a nawet pozbyć się obrączki. Można ją wrzucić do jeziora albo zakopać. To daje szansę na emocjonalne oczyszczenie i pożegnanie przeszłości.
Ja chyba nigdy emocjonalnie się nie oczyściłam. I nie obchodziły mnie żadne chusty, nieważne w jakim kolorze.
Dobrze, że był Tytus. Miał wtedy już siedemnaście lat i rozumiał więcej, niż nam się wydawało. Przytulił mnie tylko, nic nie powiedział, nie komentował, nie proponował chust ani wyrzucania obrączki, nie proponował przyjęcia na Polach Marsowych. Ale wiedziałam, że jest i w razie czego poklepie mnie po plecach.
– Ko, ty się nic nie martw. Zajmiemy się tobą, żebyś nie musiała płakać za dużo. Chcesz popłynąć ze mną latem na Mazury?
Nie popłynęłam wtedy, może i dobrze.
Niecałe osiem lat byłam mężatką. Siedem z nich próbowałam zajść w ciążę. Ale jakoś tak bez przekonania, bo przecież miałam Tytusa. Wprawdzie wyrósł już z pieluch i miał wszystkie stałe zęby, ale ciągle wydawało mi się, że jest moim przyszywanym synem. Bardzo długo tak o nim myślałam i bardzo długo patrzyłam w jego stronę mamusiowo.
Aż pewnego dnia zgubiłam te wszystkie matczyne odczucia i spojrzałam na niego za bardzo. Nie umiem dokładnie określić momentu, w którym to się stało. Nie potrafię podać dnia, godziny, nawet miesiąca nie kojarzę. Na to spojrzenie wolne od matczynej nuty złożyło się bardzo dużo małych i większych zdarzeń, krótkich i dłuższych spotkań, rozmów o wszystkim i o niczym. Przypadkowy dotyk, uśmiech nieco cieplejszy niż zazwyczaj, niezobowiązujące spotkanie, ale czy tak zupełnie niewinne? I wreszcie te kwiaty.
Wślizgnę się teraz w maj. Ten z początku mojej opowieści.