Читать книгу Troje na huśtawce - Natasza Socha - Страница 5
Maj, może wtorek, może nie
ОглавлениеNigdy w życiu nie pisałam pamiętników, dzienników ani nawet nie prowadziłam zeszyciku dla przyjaciółek, które wpisywały tam swoje największe sekrety w stylu „czy kochasz go straszliwie, czy jednak z umiarem” lub „czy kiedy na niego patrzysz, twoje trzewia tańczą”. Ale teraz będę pisać. Bez dat, bo dat nie lubię, więc nakreślę tylko ogólnie dzień i miesiąc, aby mieć pojęcie, kiedy to się wszystko zaczęło, jak będzie przebiegać, zaznaczę też, że nie czuję się winna, bo jednak nikogo do niczego nie zmuszałam, a na wypadek mojej śmierci ten zeszyt będzie dowodem na to, że moje intencje były dobre, a ja sama – choć może nie jestem ideałem przyjaciółki – to jednak kocham cię, Aurelio.
Bardzo chaotyczny wpis – wiem.
Ale to dlatego, że pierwszy. Jak również dlatego, że chaos wepchnął się w moje dość ustabilizowane dotąd życie i zachichotał perfidnie, widząc, jak się miotam. Spróbuję jednak zamknąć go na chwilę w butelce po napoju aloesowym, który ma rzekomo cudowne właściwości zdrowotno-odmładzające (na co liczę) i spokojnie zacznę od początku. Z pominięciem dat, bo ich po prostu nie pamiętam, gdyż nie przywiązywałam wagi do konkretnych dni, bo wszystko zlewało się w jedną całość, a całość rozpadała się na drobne cząstki szczęścia przeplatane wyrzutami sumienia. Na pewno pamiętam jednak pory roku, wyznaczane nie tylko tym, co padało z nieba, ale też kwiatami, które dostawałam. Pierwsze były piwonie.
Nie, jednak muszę zacząć od początku. Wdech, wydech, cofanie się w czasie. Przekartkowuję ostatnie miesiące, przewracam kartki w kalendarzu i zastanawiam się, jak to możliwe, że jeszcze rok temu o tej porze… Niczego się nie spodziewasz, budzisz się w zwykły wtorek, po którym następuje jeszcze zwyklejsza środa, a długo wyczekiwany weekend również jest jakiś nudny. Oczywiście w żaden sposób ci to nie przeszkadza, czasem tylko buntujesz się w myślach, że nie jesteś księżniczką i nie wybierasz diamentów do kolii, tylko sery w supermarkecie i dyskretnie je wąchasz, bo lubisz te najbardziej śmierdzące. Idziesz do pracy, odbierasz telefony, pijesz kawę, zastanawiając się, kiedy zdążyła ostygnąć, a w ubikacji zsuwasz gumkę rajstop z brzucha na okolice bioder, bo strasznie cię uciska i masz na ciele dziwną czerwoną pręgę. Każdy dzień składa się z bardzo zwyczajnych fragmentów, pospolitych minut i godzin wypełnionych czymś, co nazywasz egzystencją.
Nie, nie mam depresji, nie łykam też żadnych ziołowych tabletek, po których moje endorfiny zaczynają tańczyć, po prostu stwierdzam fakty. Mam na imię Koralia, wiem, że dziwnie, ale dla równowagi jestem dość zwyczajna. Moja przyjaciółka ma na imię Aurelia, więc jeśli powiecie głośno Koralia – Aurelia, to już wiecie, że po prostu musiałyśmy się zaprzyjaźnić. Chociaż dzieli nas sześć lat, przy czym ja jestem młodsza, to jednak wcale nie odczuwamy tej różnicy wieku. Już nie. Bo w pewnym momencie ona po prostu znika. Kobiety trzydziesto- i czterdziestoletnia wyglądają podobnie, nawet jeśli ta druga ma kilka zmarszczek więcej, a skóra na dłoniach szybciej jej się przesusza. Podobnie jest z czterdziesto- i pięćdziesięciolatką. I tak dalej. W końcu wszystkie zasuszamy się w identyczny sposób i wtedy wkłada się nas między kartki książki, żebyśmy się nie pokruszyły na wieki wieków. Ale to jeszcze nie jest ten czas.
Mam czterdzieści dwa lata, Aurelia czterdzieści osiem, choć jeszcze nieskończone. Urodziła się dokładnie tego dnia, którego zmarł Hugo Henry Riemer (31 marca), amerykański działacz religijny, członek Ciała Kierowniczego Świadków Jehowy. Co prawda on zmarł cztery lata wcześniej, ale Aurelia mówi, że ważny jest dzień. Jestem przekonana, że nikt nigdy nie słyszał o Hugonie Riemerze, ale Aurelia zawsze wypowiadała to z powagą i skupieniem, i każdy wtedy słuchał, potakując, zupełnie jakby miał pojęcie, o kim ona mówi. W całym naszym życiu nigdy nie zdarzyło się, żeby ktoś powiedział: „nigdy o facecie nie słyszałem”, większość po prostu udawała, że absolutnie wie, kim był Hugo, i że jest on równie dobrze znany jak Johnny Depp. Byłam jedyną osobą, która zachichotała przy zwrocie Ciało Kierownicze Świadków Jehowy, i Aurelia od razu zrozumiała, że jestem kimś wyjątkowym. Dużo mamy ze sobą wspólnego. Podobają nam się te same rzeczy, nawet jeśli dla mnie Beverly Hills 90210 było serialem kultowym i bardzo na czasie, a dla Aurelii główni bohaterowie byli za młodzi i zbyt infantylni. Ona siedziała już w Melrose Place.
Ale znowu zaczęłam od środka, a przecież ta opowieść musi mieć swój początek, chronologię jakąś, która pozwoli wszystko dokładnie zrozumieć i może nawet stanąć po mojej stronie. W końcu to ja opisuję tę historię i mogę ją poprowadzić właśnie w taki sposób, żeby zasłużyć na współczucie i wsparcie, a Aurelia dostała trochę niższe noty.
Postaram się jednak być sprawiedliwa. W końcu to rodzaj spowiedzi, choć nie wiem, czy dostanę rozgrzeszenie. Ale jeszcze małe pytanie na początek. Co byście wybrali? Miłość czy przyjaźń?
Jest maj, wtorek jakiś tam, a ja dostałam od niego pierwsze piwonie. Moja babcia zawsze powtarzała, że piwonia to królowa wiosny i że była kwiatem Apollina. Według mitologii greckiej używał ich do leczenia ran wojowników walczących w wojnie trojańskiej. Mnie też piwonia uleczyła. Z marazmu i jakiejś niemocy kobiety czterdziestoletniej, której zaczęło się wydawać, że oddała swoje najlepsze karty i została jej tylko kareta z samych dwójek.
– Piwonia jest niesamowitym kwiatem. Wygląda jak puszysta kula, która rozkwita w pełnym słońcu. Nie lubi tłoku, pewnie dlatego, żeby nie zagłuszyć siebie samej – śmiała się babcia. W swoim ogrodzie miała piwonie niemal we wszystkich kolorach, chociaż ja najbardziej lubiłam takie bladoróżowe.
– Dla mnie? – spytałam w ten majowy wtorek, kiedy dostałam pierwszy piwoniowy bukiecik, choć było to raczej oczywiste, że dla mnie, skoro ktoś wciskał mi go do ręki, ale kobiety w każdym wieku potrafią zrobić z siebie idiotkę, nawet nieświadomie. Potem wyrzucają to sobie jakiś milion razy przed lustrem albo pod kołdrą, kompletnie niepotrzebnie, bo oprócz nich nikt o tym nie pamięta.
No i przepadłam.
Nie, jeszcze nie.
Przepadłam dużo później, ale te kwiaty, podarowane wtedy spontanicznie i bez żadnego podtekstu, miały w sobie jakąś magię. Jakąś zapowiedź i obietnicę. Nie czułam wprawdzie lewitowania żołądka, mój mózg pracował normalnie, a serce biło miarowo, a jednak coś się zadziało. I nikt na całym świecie nie potrafiłby mi wytłumaczyć, dlaczego właśnie ten dzień i ten moment okazały się przełomowe.