Читать книгу Troje na huśtawce - Natasza Socha - Страница 6
Jednak najpierw marzec, środa. Przeniesiemy się jakiś czas wstecz
ОглавлениеTo nie jest tak, że kiedy się zakochamy, niebo nagle się otwiera. To jest znacznie więcej. Ale nie sposób tego opisać, nie wpadając w banalny zachód słońca i nie potykając się o jelenia na rykowisku. Każda miłość jest różowa jak piwonie mojej babci, przynajmniej na początku. Z czasem niektóre z nich zakwitają niczym puszyste kule, inne więdną, a jeszcze inne gniją albo na zawsze pozostają pąkami.
Boże, jestem egzaltowana. To dopuszczalne, kiedy jest się nastolatką, ewentualnie do dwudziestego roku życia. Potem człowiek powinien okrzepnąć i zauważać w lakierowanym świecie również rdzę. Generalnie należę do osób, które wiedzą, gdzie zaczyna się granica miłosnego infantylizmu i raczej jej nie przekraczam. Ale być może nigdy nie znalazłam się w takiej sytuacji jak teraz. Mój mąż i ja byliśmy patologicznie nudni, a nasz związek dość przewidywalny. Teraz to widzę. Być może właśnie dlatego zdecydowałam się na brak chronologii w mojej opowieści. Do tej pory grzecznie przerzucałam kartki w kalendarzu, patrząc, jak mijają kolejne tygodnie, miesiące i lata, jak wigilie pojawiają się jedna po drugiej, coraz szybciej i szybciej, zupełnie jakby było ich więcej niż tylko jedna w roku. A potem kolejne urodziny i chociaż jeszcze czułam na podniebieniu smak tortu, to nagle okazywało się, że właśnie nadeszły następne. Kiedy? Jak? Trzydzieści dwa lata, zaraz potem trzydzieści pięć. I czterdziestka, niby przełomowa, ale chyba nie dla mnie. Nic się nie zmieniło, tylko czas ciągle przyspiesza. Kartki zaczynają same odrywać się od kalendarza, a ja nie nadążam z ich sprzątaniem. Kto włączył turbodoładowanie?
I dlatego opiszę to wszystko zupełnie inaczej. Po maju nie nadejdzie czerwiec, a po listopadzie grudzień. Im więcej namieszam, tym bardziej uda mi się oszukać czas. Raz będę mieć czterdzieści dwa lata, a zaraz potem osiemnaście. Czasem będę już po rozwodzie, czasem jeszcze przed. Właśnie skończę studia, a potem pojadę na pewne wakacje, od których wszystko się chyba zaczęło. Odnajdziecie mnie jednak w tej opowieści, bo tak naprawdę najważniejsi są w niej ludzie.
Aurelia.
Ja.
No i Tytus.
To może teraz przejdźmy do niego.
Aurelia ma syna. To, co nas ze sobą splotło na dłużej, to nie tylko nasze dziwne imiona kończące się na „lia”, ale również pewien status społeczny, status, w którym kobieta jest samotna, porzucona i potraktowana jak przedmiot. Aurelia rozstała się ze swoim partnerem jeszcze, gdy była w ciąży, a dokładniej mówiąc, rozstano się z nią, bo ojciec dziecka uznał, że to nie jest dobry moment na zakładanie rodziny. Ich wspólne życie pod jednym dachem trwało pięć miesięcy, trudno określić, czy to długo, czy nie, wszystko zależy od stopnia natężenia związku. A ten nie należał do zbyt udanych, wobec czego Aurelia pokiwała tylko głową i powiedziała „spierdalaj”. Niepotrzebny był ten związek, to narzeczeństwo na siłę i na życzenie obu rodzin. Ale Aurelia i ojciec jej dziecka mieli wtedy po dwadzieścia kilka lat, oboje kończyli studia i wpadka zaskoczyła ich bardziej niż piłkarskie zwycięstwo Algierii nad RFN w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim. Nie chcieli zakładać rodziny, choć Aurelia na samym początku ciąży oznajmiła, że dziecko urodzi. W końcu jednak uległa presji, przyjęła pierścionek zaręczynowy, ubrana w niebieską sukienkę i słomkowy kapelusz, a potem wszystko się posypało. Wprawdzie zamieszkali razem jako para i przyszła rodzina, ale ta struktura stworzona na siłę rozpadła się szybciej niż cząsteczka atomu. Aurelia powiedziała mi później, że chyba było to jakieś zrządzenie losu, że nie wzięła od razu ślubu.
– Wpadłabym po uszy. Cyrki z rozwodem, bo kto by go dał kobiecie w ciąży, cyrki z podziałem majątku i opieką nad dzieckiem. A tak przynajmniej wszystko poszło gładko i bez walki na noże.
Gdy ona decydowała się na bycie samotną matką, ja miałam osiemnaście lat i chociaż już się znałyśmy, to jeszcze nie było mowy o przyjaźni. Stałyśmy raczej w jej przedsionku. Ale to się miało już za chwilę zmienić.
A dokładnie dwa lata później, kiedy zostałam opiekunką jej synka.
Pamiętam, że od samego początku chciałam u niej pracować i kiedy powiedziała mi, że to świetny pomysł, byłam bardziej niż zachwycona. Skakałam z radości i piszczałam ze szczęścia. Mały był cudowny, jego matka również, zwłaszcza że na głowie miała tysiące warkoczyków. Podobno zrobiła je zaraz po rozstaniu, żeby odreagować stres i zmienić w sobie to, co najbardziej rzucało się w oczy. A rzucała się nijakość, tak przynajmniej uważała Aurelia. Więc poszła do właściciela sklepu Made in India, w którym tak mocno pachniało kadzidełkami, że zapomniała, po co przyszła. Wyszła jednakże odmieniona, bo właściciel, który miał na imię Karamjit, co oznacza zwycięzcę wszelkich przeszkód, wyczarował na jej głowie odmienność (miał afrykańską żonę, specjalistkę od warkoczyków) oraz wybrał imię dla syna, który jeszcze siedział w brzuchu.
Niestety, imię nie przeszło w urzędzie stanu cywilnego.
– Słucham?
– Akshay.
– Nie bardzo rozumiem, czy ojciec jest Hindusem? – spytała urzędniczka, wbijając w Aurelię zdumione spojrzenie.
Nie był. Ale ponieważ w ogóle już go nie było, więc równie dobrze mógł być Hindusem.
– To może Amul?
– A nie można prościej? Na przykład Adam?
Aurelia rozwinęła karteczkę i odczytała:
Adam – nudny i ma małego
Anatol – od urodzenia łysy i w pinglach, szuja
Arkadiusz – myśli, że wszyscy go lubią, a jest na odwrót
Arnold – mięczak i ciota
Benedykt – lamus okropny, pewnie ksiądz
Błażej – dziecinny i nudny, jeździ maluchem
– Mam czytać dalej? – spytała.
Urzędniczka zastygła na moment z rozchylonymi ustami, a potem odważyła się na sarkazm.
– Czy pani ma jakieś emocjonalne problemy?
Aurelia wypuściła nosem powietrze.
– Nie, po prostu nie podobają mi się polskie imiona. Chcę hinduskie. W przeciwnym razie mój syn nie będzie miał imienia.
Urzędniczka parsknęła dość rasowo, a potem wydeklamowała:
– Jeżeli przy sporządzaniu aktu urodzenia rodzice nie dokonali wyboru imienia dziecka, kierownik urzędu stanu cywilnego wpisuje do aktu urodzenia jedno z imion zwykle w kraju używanych, czyniąc o tym stosowną wzmiankę dodatkową.
Aurelia podskoczyła na krześle.
– Pani wybierze imię dla mojego syna?
– Tak, skoro według pani każde polskie imię kojarzy się z ciotą, mięczakiem albo małym członkiem, będę musiała jakoś pomóc.
– A nie może być Mohit? Albo Lahar?
Urzędniczka zignorowała kolejne hinduskie propozycje i zaproponowała Tomasza.
– Nigdy.
– Proszę pani, imiona należą do kultury narodowej, chociaż rzeczywiście czasem pochodzą z różnych stron świata. Znaczna ich część została jednak przyswojona przez język polski w wiekach średnich i późniejszych, co spowodowało, że stały się one wyznacznikiem narodowości ich nosicieli. Proszę dać dziecku normalnie na imię, a nie Kriszna. Pani syn nie powinien w przyszłości cierpieć tylko dlatego, że przeżywa pani chwilową fascynację Indiami. I co na to jego ojciec?
– Nie wiem. – Aurelia wzruszyła ramionami. – Zrzekł się praw, spakował i wyjechał, choć z pewnością nie do Indii.
– To może Tadeusz? Szymon?
– Tytus.
– Jak?
– Jak małpa.
– Wolę myśleć, że jak Tytus Akcjusz, rzymski jurysta i ekwita.
Aurelia wzruszyła ramionami, nie mając pojęcia, co oznacza słowo „ekwita”, a ja dwa lata później wzięłam na ręce małego Tytusa, który był zdecydowanie najpiękniejszym dzieckiem na świecie.
Aurelia ścięła swoje warkoczyki, kiedy Tytus poszedł do szkoły.