Читать книгу Folwark komendanta - Norbert Grzegorz Kościesza - Страница 5

2. WOJTEK

Оглавление

Patrzyłem za okno, jak mijamy przydrożne drzewa, domy, wioski i całe miasteczka. Wiosna zaczynała się na całego, słońce raziło w oczy. Spojrzałem na ojca, był odświętnie ubrany w stary ślubny granatowy garnitur w pożółkłe prążki. Gdzieniegdzie niedoprane plamy i skosmacenia, wystające nitki i małe dziurki wygryzione przez mole. Twarz ogolona na gładko, poprzecinana bruzdami starości, rude skołtunione włosy i siwe oczy patrzące w dal drogi. Nienawidziłem tego chuja i gotów byłbym go zapierdolić, ale strach i fakt, że był moim ojcem, nie pozwalały mi na to. Całe życie przez niego zmarnowane, matka uciekła, koledzy w szkole mi dokuczali, niezdana matura, a teraz to! Wiedziałem, gdzie trzyma służbowego peszaka, ale strach okazał się silniejszy. Był czas, gdy spał pijany po jakiejś libacji na komendzie, a ja trzymałem zimny pistolet P-64 tuż przy jego skroni. Patrzyłem, jak ten stary chuj chrapie, i miałem wielką, tak wielką ochotę go zajebać!

Spojrzałem na niego jeszcze raz, prowadził z dumą swojego zielonego poloneza, którego nazywał pieszczotliwie zielonym gównem, pędząc nim dziurawą wyboistą drogą w kierunku Olsztyna. Dlaczego go wtedy nie odjebałem, nie wiem, ojciec chyba się zorientował, bo nawet gdy przychodził do domu naprany w trzy dupy, nigdy więcej broni nie zostawił w kaburze. Spojrzałem na zieleniejące powoli łąki, na których od czasu do czasu przebłyskiwała szarość brudnego topniejącego śniegu. Chociaż było już całkiem ciepło, ten brudny śnieg trzymał się jeszcze w jakichś dołach. Wyglądało to dość osobliwie, jakby ktoś wyrzucił tam brudną pościel. Jechaliśmy tak już kilka dni, chociaż drogę można było pokonać w sześć godzin. Ojciec zatrzymywał się w niektórych miejscowościach, gdzie znajdowały się posterunki lub komisariaty. Odwiedzał „na chwilę” swoich kolegów ze starych milicyjnych czasów. Gdy wchodziliśmy na taki komis i koledzy z daleka rozpoznawali ojca, nie obyło się bez chlania.

Po kilkuminutowym przywitaniu, uściskach na misia i siarczystych mokrych pocałunkach à la Breżniew, po okrzykach typu: „Zdzisiu, Kaziu, Czesiu, jak dawnośmy się, kurwa, nie widzieli” ojciec chwalił się mną przed kolegami:

– To mój synuś, co prawda pierdoła niedorobiona po matce, ale już wkrótce dołączy do nas! – Zawieszał wtedy na chwilę głos dla podkreślenia wagi sytuacji i ciągnął: – Będzie milicjantem, tfu, tfu, kurwa, policjantem. – Wtedy wszyscy się śmiali w głos, przecież przeszli do nowego systemu. Od kilku ładnych lat, czyli od 6 kwietnia 1990 roku, byli już oficjalnie policjantami, służącymi demokratycznemu państwu jako nowa formacja, jako Policja Polska, chociaż wcześniej w milicji napierdalali robotników pod Stocznią Gdańską lub gdzie indziej, jak ich zawieźli.

– Wojtuś – wołał mnie stary, przerywając rozmyślania. – Leć no do bagażnika i weź ze dwa duszki. Bedziem świętować z kolegami spotkanie po latach. Posłuchasz, jak stare psy szczekają…

– Ha, ha, ha! – Wszyscy śmiali się jak z dobrego żartu.

Szedłem wtedy do bagażnika, w którym oprócz jednej zdezelowanej walizki z ubraniami dla mnie i starego leżało kilka parcianych toreb i plecaków z Duchem Puszczy. Były tam także dwa czarne neseserki, które ojciec sam zapakował, przeznaczone dla wujów Kazika i Stefana. To w nich kryły się najlepsze trunki, jakie ojciec mógł znaleźć u podlaskich bimbrowników. Zielony duszek na bukwicy i mięcie z Hajnówki, czerwony na palonych wiórkach dębu z Gródka (ten, gdy długo leżakował, robił się bursztynowy, a czasem wpadał w przyjemny brązowy kolorek), duszek beżowy z kawałkami gałązek morwowych spod Michałowa i Walił oraz samogonka bagienna z Czarnej Białostockiej. Ta ostatnia była właśnie na takie okazje – najgorsza wedle ojca. Ale na spotkania z „byle kim”, jak określał starych kolegów, którzy utknęli na posterunkach i komisach, w sam raz.

Oczywiście na dwóch butelkach duszka się nie kończyło, przynosiłem następne i następne, a koledzy ojca wyskakiwali na chwilkę do okolicznych bimbrowników, by pochwalić się, że ich samogonki nie są gorsze niż te z okolic Białego. I tak na stole pojawiały się co rusz inne berbeluchy o przeróżnych kolorach, smakach i zapachu. Kopnięcie Łosia, Dziobnięcie Bociana, Szczochy Wilka, Pazur Niedźwiedzia i inne takie z fikuśnymi nazwami. Za każdym razem zmuszali mnie do próbowania tego świństwa. Później strzelaliśmy z broni w piwnicach budynków albo na podwórkach. „A kto zabroni bawić się pijanym milicjantom”, śmiali się koledzy ojca. Widać jeszcze nie ukrócono im cugli w nowej formacji, a przynajmniej nie tu, na wschodzie. Potem spali na blatach stołów, przykryci burymi kocami lub kurtkami od swoich mundurów. Niektórzy, zasikani albo zarzygani, leżeli na podłodze, bo nie mieli już siły, by wdrapać się na stolik.

Na ostatnim takim spotkaniu w Biskupcu, czterdzieści kilometrów od Olsztyna, spędziliśmy dwa dni. Gdyby nie to, że na komisariat wrócił Przemek, którego ojciec kiedyś podjebał przełożonemu w Szczytnie, gdy był na szkoleniu oficerskim, zapewne siedzielibyśmy tam cały tydzień. Przemek był w wieku ojca, ale jak widać, stare urazy chował w sobie długo, jak to Mazur. Gdy zjawił się drugiego dnia, pił razem ze wszystkimi, ale się nie odzywał – tylko obserwował. Kiedy całe towarzystwo na komisie było już mocno schlane, Przemek złapał mojego ojca jedną ręką za kołnierz i ściągnął go z krzesła. Drugą, w której trzymał blondynę, zaczął go okładać gdzie popadło. Gdyby nie reszta, która momentalnie otrzeźwiała, zatłukłby go na śmierć. Spojrzałem jeszcze raz w oczy ojca. Zastanawiało mnie, co on takiego zrobił temu Przemkowi, że facet aż tak go nienawidził. Lewe oko starego było koloru purpury, całe spuchło. „To będziesz miał pamiątkę po Biskupcu, przynajmniej na jakiś czas”, zaśmiałem się w duchu.

***

Beznamiętnie spojrzałem na dziurawą drogę i pogrążyłem się w myślach. Nagle ojciec zaczął ostro hamować.

– Co, do chuja?! – krzyknął.

Przed nami stał niebieski polonez z białym pasem wzdłuż boku i napisem „Policja”, na drogę wyszło dwóch sierściuchów, jeden z biało-czerwonym lizakiem w ręce, którym przed chwilą machał, by zatrzymać pojazd.

Zdenerwowany ojciec ruszył korbką przy drzwiach, by opuścić szybę. Korbka zapiszczała i szybka powoli się zsunęła. Stary wychylił się i krzyknął do policjantów idących w kierunku auta:

– O co, kurwa, chodzi?!

Sierście przyspieszyli kroku i sięgnęli po blondyny wiszące u pasa. Miałem nadzieję, że zaraz mu za to dopierdolą. Ale stary szybko się zreflektował, najwidoczniej nie chcąc dostać po mordzie drugi raz w ciągu kilkunastu godzin, sięgnął ręką do wnętrza marynarki i wyciągnął policyjną blachę. Machnął nią przez otwartą szybę.

– Już, kurwa, zabierać mi tego poldka z drogi i spierdalać dla mnie, ale to migusiem!

– A można legitym… – zaczął jeden z sierżantów, wyciągając niepewnie rękę w kierunku mojego ojca.

– Do ręki to ci mogę kutasa podać, sierściu! – krzyczał, już nie panując nad nerwami. – Wiesz, kim ja jestem, kurwa? Wiesz, do kogo właśnie jadę?! Gdzie mnie z tymi ręcoma, kurwa!

– N-nie… n-nie wiem – zająknął się ten, który stał bliżej, a drugi powoli zaczął wycofywać się rakiem, aż w końcu schował się w radiowozie.

– Jeszcze słowo, a zanotuję wasze dane i popamiętacie mnie do końca życia! Ładuj dupę do poloneza, tak jak twój przydupas, i już mi z drogi, żebym nie musiał powtarzać! – Stary schował szmatę z blachą do wewnętrznej kieszeni marynarki.

Stojący przy fiacie policjant oddał honory ojcu, przykładając dwa palce prawej ręki do otoka czapki.

– Tak jest, już spierdalamy – powiedział, po czym pobiegł do poldka i ruszyli w polną drogę przecinającą asfaltówkę, aż się za nimi zakurzyło.

Ojciec odwrócił się do mnie.

– Tak trzeba, kurwa, rozmawiać ze zwykłymi krawężnikami. Ty, Wojtuś, będziesz kimś! Nie pozwolę, byś napierdalał z buta i patrolował jakieś zadupia. – Ręka starego oparła się o moje ramię. – Jesteś moim synem, zobaczysz, będą z ciebie komendanty, ha, ha!

Jego śmiech mnie przeraził, ale fakt – zaimponował mi tym, co zrobił, tym, jak drżeli przed nim zwykli policjanci. „Może nie będzie tak źle w tej policji”, pomyślałem. Ojciec ruszył w dalszą drogę w kierunku Olsztyna, a ja przed oczami wciąż miałem widok przerażonej twarzy sierścia, gdy ojciec pokazał mu szmatę, i to, jak szybko uciekali. Może nie będzie tak źle…

Folwark komendanta

Подняться наверх