Читать книгу Folwark komendanta - Norbert Grzegorz Kościesza - Страница 7
4. BRACIA
ОглавлениеOjciec spojrzał na mężczyznę, który stał teraz za biurkiem w mycce kapłańskiej na głowie i powtarzał w kółko jak zacięta płyta:
– O kurwa, o kurwa…
– To jest twój wuja, Wojtuś. – Ojciec szturchnął mnie boleśnie łokciem w bok. – Najgorszy skurwysyn, jakiego zn…
– Nie przeklinaj, Zdzisiek, w domu Bożym! – krzyknął ksiądz zza biurka.
– A ty co, Kazik? Jak zwykle się wybielasz? Tym razem przed panem Bogiem – odparł spokojnie, zamykając drzwi gabinetu. – Nie spodziewałeś się najmłodszego brata, co?
Ksiądz odsunął fotel i obszedł biurko, aby stanąć przed moim ojcem.
– No nie spodziewałem się. Nie dzwonisz, nie piszesz – złapał go za ramiona i potrząsnął – odkąd Halinka od ciebie ucie… znaczy się odeszła – poprawił się szybko, ruszając przy tym nosem.
Patrzyłem na nich ze zdziwieniem, dopiero teraz zacząłem zauważać podobieństwo obu mężczyzn. Wzrostu tego samego, jeden łysy, drugi rudy, zarośnięty, ale rysy twarzy, kształt i kolor oczu, uszy, nos – to wszystko zdradzało, że są braćmi.
– Nie przyjechałem rozmawiać o tej szma…
– Jeszcze słowo, a dostaniesz od brata księdza w pysk – przerwał ojcu. – Nie będziemy wracać do przeszłości, zgoda?! Ale pamiętaj, żeś ty zawinił, a nie ona. – Teraz mocno uściskał brata i pocałował go siarczyście w oba policzki. – No, pójdźże w moje ramiona, przebaczam ci, że się nie odzywałeś. – Gdy się oderwał od brata, spojrzał mi w oczy. – Toż to mój bratanek, aleś wyrósł! A brzydki jesteś jak ojciec. – Zaśmiał się, aż mu brzuch podskakiwał i mycka zsunęła się bardziej na czoło. Poprawił ją i podszedł bliżej, owiała mnie woń drogich papierosów, perfum i brandy, a wraz z nią otoczyły mnie ramiona wujka. Ścisnął mnie mocno, aż kości zatrzeszczały i coś strzyknęło w boku. – Słaby jesteś, chłopcze. – Oderwał się na chwilę i spojrzał na mojego ojca. – Jakiś miękki ten twój synek, jak baba!
– Cały czas mu to mówię, że miękki jak faja i czas z niego zrobić prawdziwego chłopa. Wojtek, nie stój jak chuj w noc poślubną, tylko leć po walizkę!
Obróciłem się, by wykonać polecenie ojca, byłem wściekły na niego i tego klechę…
– Tylko pamiętaj, czarna z czerwoną rączką, ta z czarną jest dla wuja Stefana. – Ojciec sięgnął do kieszeni – Stój! A kluczyki kto weźmie?!
– Młody, zaparkuj samochód na placu, zadzwonię do kanonika, który was przyprowadził… – Wujek podniósł słuchawkę telefonu stojącego na biurku.
Złapałem kluczyki w locie i powoli poszedłem korytarzami w stronę wyjścia, nie czekając na to, co księżulo powie do słuchawki.
Przy polonezie stał już młody kanonik, który wskazał mi miejsce do zaparkowania przed pałacem biskupim i zapytał ciekawie:
– A panowie to rodzina archiprezbitera?
Spojrzałem na niego.
– A chuj cię to obchodzi, klecho!
Ksiądz, słysząc to, szybko się zawinął i uciekł z powrotem do pałacu, tłumacząc, że ma pilne zajęcia. Patrzyłem na oddalającego się plebanka z nieukrywaną satysfakcją, stwierdzając przy tym, że robię się faktycznie takim samym złośliwym kutasem jak ojciec. Zaparkowałem zielone gówno we wskazanym miejscu i wyjąłem z bagażnika walizkę z czerwoną rączką. Noż kurwa, myślałem, że łapę mi upierdoli, taka ciężka była. O mało nie upadła na ulicę, złapałem ją w obie ręce i zatargałem do gabinetu wuja, dysząc ciężko po drodze.
– O, jest mój synio, coś tak długo się grzebał z tą walizką? – Ojciec chwycił ją i położył delikatnie na biurku. Otworzył srebrne klamerki, po czym podniósł wieko. Wewnątrz ukazał się stos zawiniętych w czarno-białe gazety butelek. – Same najlepsze, Kazik, takie, jak lubisz. – Wyjmował zawiniątka po kolei, rozwijał z gazet i stawiał na stole kolorowe butelki zero siedem litra. – Tutaj masz duszka pędzonego w Gródku, Michał Stonogiew, znany w okolicy samogoniarz. Ma jakiś bunkier w lesie i tam pędzi, dwa razy wyjebało go w powietrze i ludzie ledwo go odratowali. Mówią na niego Lucky Luke, bo nie dość, że chudy jak szczapa, to jeszcze ma szczęście. Przy wybuchach nigdy nic mu się poważnego nie stało, chociaż strachu się najadł. Ale stary dalej pędzi bimber, mówią, że jego mikstury są najlepsze w całym powiecie.
Kazik schylił się, otworzył szafkę po lewej stronie biurka i wyjął trzy wysokie szklanice, stawiając je na blacie.
– To lij, kurwa, a nie gadasz po próżnicy. Spróbujemy, coś przywiózł. – Spojrzał na mnie. – A młody pije czy jak?
– Pije – odparł ojciec, odkręcając jedną z butelek i lejąc do szklanki po sam brzeg.
Ksiądz złapał łapczywie szklanę i przechylił ją jednym haustem, wlewając całą zawartość do gardła. Spojrzeliśmy z ojcem na siebie zdumieni.
– Aaaaa, ja pierdolę, jakie dobre! – krzyknął wuja. – O kurwa, a jak grzeje. – Pogładził się po brzuchu. – No co tak stoicie jak te krzywe chuje?! – Widocznie ksiądz po wypiciu szklanki dobrego samogonu zapomniał, żeby nie przeklinać w domu Bożym. – Brać szklany i do dna.
Chwyciliśmy z ojcem szklanki, stary wciągnął zawartość swojej na dwa potężne łyki.
– A ty, młody, z rodziny jesteś czy jakiś podrzutek? Pokaż wujkowi, jak się duszka pije. – Stary klepnął mnie w plecy. Podniosłem szkło i chlust do ust. W oczach mi się zaszkliło, gardło zapiekło, kurwa, ile to ma procent. Zachłysnąłem się, oczy zalały się łzami, smarki popłynęły z nosa i skuliłem się wpół. – Ooo ja pierdolę… – wycharczałem. – Mooocnee!
– No, młody, nie jest tak źle – śmiali się wujek z ojcem, po czym ksiądz z całej siły zajebał mi między łopatki otwartą ręką, aż poleciałem na ścianę. – Przestań już chrząkać jak świnia i weź jeszcze łyka, to ci przejdzie.
Stary wyciągał kolejne butelki i opowiadał o ich zawartości: skąd są, od kogo i z czym. Co drugą próbowaliśmy, słuchając opowieści ojca.
– Ten zielony duszek to z kolei z Hajnówki pochodzi, Grzesio Ryncypawłow, ze starej rodziny popów facet. Zna takie tajniki zielarstwa, że ludzie jego green ghost nawet za granicą kupują. Jakieś ruskie rękopisy znalazł podobno i tam były stare receptury. On sam mówi, że od Rasputina te receptury pochodzą. Oooo, popatrz, po wypiciu kieliszka tej mikstury – stary wyjął ostatnią małą butelczynę o pojemności zero trzydzieści trzy mililitra – to dzida furczy, że ho, ho, jak u starego wodza Apaczów! Ymmm… – Zaraz ugryzł się w język. – Znaczy się pomaga na problemy z męskością, to ja to może zabior…
– Gdzie to chowasz?! – Kazik wyrwał mu buteleczkę. – Gdzie?! Dawaj to, że ja ksiądz, to nie znaczy, że zadupczyć nie lubię. – I mrugnął do ojca, obleśnie się przy tym oblizując. Butelka natychmiast powędrowała do szuflady biurka.
Zdzisiek spojrzał na brata, zaśmiał się i poklepał go po ramieniu.
– Zawsze jurny byłeś i żadnej babie nie przepuściłeś – pokręcił głową – a teraz arczipioter jakiś z ciebie.
– Archiprezbiter, kurwa. Baby nadal lubię, a to – wskazał myckę na głowie, którą zdjął i rzucił na biurko – jest tylko praca. No a żyć z jedną babą całe lata to tragedia, tutaj nikt się mnie nie czepia, mam posprzątane, dobre pieniądze i jedzenie. Wycieczki, wakacje i kobiety, a ty patrz, jak skończyłeś ze Stefanem. Dwóch przygłupów w mundurach, wyglądasz jak dziad obdarty, a mój kanonik chciał cię do Caritasu z synem odesłać. Popatrz na mnie – obrócił się dookoła – gajer za dziesięć tysi baksów, pantofle szyte u tego samego szewca, u którego nasz papież zamawia. Włoskie! A nie byle jakie kierpce spod Giewonta! Ty zaś z synem wyglądacie jak pomagierzy pastucha ze wsi Kozijebice na Podlasiu i przyjeżdżasz do mnie jak, jak…
– Przestań, Kazik, pierdolić, bo ci…
– Zamknij się i słuchaj – przerwał wuja. – Jak wał jakiś pierdolony – ciągnął. – Obszarpana i brudna marynarka, poplamione rzygowinami spodnie, gęba pobita i pizda pod okiem. Jak luj jakiś, a nie milicjant, kurwa!
– Policjant – powiedział cicho ojciec.
– Policjant?! Policjant, kurwa i złodziej na jednym jadą wozie! I ty tak właśnie wyglądasz, Zdzisiek! Po tylu latach do mnie przyjeżdżasz z synem – wskazał ręką na mnie – ubranym tak jak ty, jak lump jakiś. A w zachowaniu to jak ciota, stoi to to i ani się ruszy spode drzwi. – Spojrzał na mnie z pogardą. – Chcesz, żebym go na kleryka przyjął? Po toście do mnie przyjechali z darami? Trzej królowie, kurwa, się znaleźli z darami z Podlasia. Tylko jeden król zabalował w Warszawce, jeden głupszy od drugiego! Bimbruś nawiózł jak dla wieśniaka jakiegoś. – Przerwał na chwilę i obrzucił nas mętnym wzrokiem.
Staliśmy z ojcem ze spuszczonymi głowami, stary miał łzy w oczach i słuchał, jak starszy brat go łaje. Pierwszy raz go takiego widziałem i ostatni, bał się tego drącego japę chuja w czerni. Wstyd mi było i żal mimo wszystko starego, który zawsze był twardym skurwysynem. Już miałem stanąć w jego obronie, coś powiedzieć… Wypity alkohol wzmagał odwagę, otworzyłem nawet usta, ale nie byłem w stanie nic wybełkotać.
– No co, chcesz, bym go na księdza przyjął? – zapytał już łagodnie Kazik.
– N-nieee – zająknął się ojciec. – Nie – powtórzył, ocierając oczy. – Chcę go do policji wysłać, zrobić z niego mężczyznę jak my, Kaziu – zdrobnił imię brata i z płaczem rzucił się w jego ramiona.
– Płacz, Zdzisiek, nie wstydź się, bo jak prawdziwy chłop płacze, to musi być święto – powiedział archiprezbiter, obejmując brata.
Obaj przez chwilę tak stali i klepali się po ramionach, a ja byłem zdumiony wszystkim, co się tu przed chwilą odjebało.