Читать книгу Assassin's Creed - Oliver Bowden - Страница 10
6
ОглавлениеRabii nie było w domu. Rozsiadłem się więc i czekałem, czując, jak z każdą mijającą sekundą narasta we mnie gniew. Wreszcie ją dostrzegłem – dreptała ścieżką prowadzącą w stronę domu, niosąc kosz pełen owoców kupionych na rynku.
– O, proszę. Ciekawiło mnie, czy cię dziś zobaczę – oznajmiła bez cienia życzliwości, mijając mnie.
Ruszyłem za nią do środka, nie czekając na zaproszenie. Poczekałem, aż zsunie z ramion pelerynę i odstawi kosz, po czym okazałem szacunek, pozwalając jej przez nieprzyjemnie długą chwilę stać z rękami założonymi na piersi i wbijać we mnie oceniający wzrok.
Rabia była nieco starsza od mojej matki, ale podobnego charakteru. Ani jedna, ani druga nie owijały w bawełnę („Jestem bezpośrednia i nie ma w tym nic złego” – zwykła mówić matka, kiedy ojciec strofował ją za nieprzystojne wyrażanie się) i przy obu człowiek czuł się tak, jakby potrafiły przejrzeć go na wylot.
I tak właśnie czułem się w tej chwili.
– Dostrzegam w tobie zdecydowanie – oznajmiła, kiedy inspekcja nareszcie dobiegła końca. – To dobrze. Tego właśnie oczekujemy u potomka obrońcy Siwy. Chciałbyś może przejąć obowiązki ojca już teraz, skoro wyjechał?
– Być może – odpowiedziałem ostrożnie, zastanawiając się, do czego ona zmierza.
– Jak sądzisz, ile potrzebnych umiejętności posiadłeś? – spytała.
Jej twarz o dość głęboko osadzonych oczach nie wyrażała zupełnie nic.
– Nauczyłem się od niego bardzo wiele o sztuce walki i przetrwania.
– Przetrwania? – stwierdziła. – A tego czasem nie nauczyła cię ta Nubijka?
Nubijczycy, o których mówiła, mieli obóz na obrzeżach Siwy, kiedy byłem młodszy. Przyjaźniłem się z jedną z dziewczyn, Kensą, która, mimo że młodsza ode mnie, wiedziała dużo więcej o polowaniu i zastawianiu pułapek. Później dowiedziałem się, że przekazywała mi tę wiedzę z polecenia mojej matki, która uważała, że Nubijczycy nie mają sobie równych w tych sprawach.
– Tak – odpowiedziałem Rabii. – Ale od kiedy Nubijczycy wyjechali, moim szkoleniem zajmował się ojciec. Tylko on mógł mnie nauczyć walki i tego, jak być dobrym obrońcą miasta.
– Oczywiście – przyznała mi rację. – I jak daleko posunęło się twoje szkolenie?
Wbiła we mnie wzrok i poczułem się, jakby potrafiła zajrzeć do mojej głowy i odczytać krążące w niej myśli… Z jakiegoś powodu mój trening przebiegał dość ospale, a ojciec sprawiał wrażenie, jakby wcale nie chciał mnie szkolić. Rabia i matka uparcie naciskały, żeby prowadził to szkolenie, on tymczasem każdy kolejny etap nauki rozpoczynał od jakiejś wersji stwierdzenia: „Nie jesteś jeszcze gotowy”.
Zdawałem sobie sprawę, że mój trening zajmie lata – „całe życie, synu” to kolejne słowa, które słyszałem od ojca bardzo często – ale mimo to przepełniało mnie poczucie, że pomiędzy szóstym rokiem życia, kiedy moje szkolenie się rozpoczęło, a obecnym, piętnastym, zrobiłem nad wyraz liche postępy.
Rabia najwyraźniej też tak uważała.
– Powiedz mi – spytała mnie o zdanie – czy uważasz, że twój trening przebiegał za wolno?
Spuściłem głowę i przyznałem:
– Tak.
– Nie da się ukryć – stwierdziła z uśmiechem. – I jak sądzisz, dlaczego ojciec nie nauczył cię wszystkiego? Dlaczego tak wiele brakuje ci do ukończenia treningu?
– Sam chciałbym wiedzieć, przysięgam – odparłem. – Czy to przez to, że przyjaźnimy się z Ayą?
– Ach, przyjaźnicie się? – zachichotała. – To ci się udało. Przyjaźnicie się. Widziałam was razem. Jak dwa małże przyssane do kadłuba łodzi. Czyż edukacja w zakresie opieki nad miastem ma jakiekolwiek szanse w starciu z nastoletnią miłością?
Poczułem, że się rumienię, a Rabia uśmiechnęła się od ucha do ucha, czym sprawiła, że poczułem się jeszcze bardziej zażenowany.
– Jeśli dawał ci do zrozumienia, że chodzi o twoją przyjaźń z Ayą, to próbował ukryć prawdziwy powód. Jestem tego pewna. Musiało być coś jeszcze. Jakaś inna przyczyna. Powiedz mi, co pamiętasz z nocy, kiedy zaatakowali nas ludzie Menny?
– Czyli on jednak ma z tym coś wspólnego?
– Najpierw odpowiedz na moje pytanie. Co pamiętasz z tamtej nocy?
Spojrzałem na Rabię. Miałem wtedy nie więcej niż sześć lat, ale wciąż pamiętałem wszystko z najdrobniejszymi szczegółami.
Noc najazdu była bezwietrzna. Cicha. Leżałem w łóżku, usiłując podsłuchać rozmowę, którą prowadzili rodzice. Ojcu doniesiono, że w miasteczku zaczęły się pojawiać nieznajome twarze. Osoby te utrzymywały, że są kupcami, ale nikt nie widział, żeby handlowały. Ojciec doszedł więc do wniosku, że są to członkowie szajki łupiącej grobowce, która prawdopodobnie rozbiła obóz gdzieś na pustyni poza granicami miasteczka zgodnie ze zwyczajem Menny.
Dla młodego mnie takie informacje były bezcenne. Plotki o pojawieniu się Menny sprawiły, że byłem rozchwytywany, a moi przyjaciele Hepzefa i Sennefer (Aya wtedy jeszcze nie była obecna w moim życiu) dzień w dzień zasypywali mnie pytaniami. „Czy to prawda, że Menna ma do dyspozycji armię bandytów, z pomocą której zamierza najechać Siwę?” „Czy to prawda, że czubki jego zaostrzonych zębów są pokryte trucizną?” Podobało mi się, że byłem w centrum uwagi. Pozycja syna obrońcy miasta niezaprzeczalnie miała pewne atuty.
Mimo to źle spałem. Przyśniło mi się, że stoję naprzeciw formacji skalnej, spoglądam w głąb jaskini i w niemal nieprzeniknionej ciemności dostrzegam błysk oczu i białych zębów. Szczur. I po chwili następny. I jeszcze jeden. Przyglądałem się, jak wnętrze jaskini wypełnia falująca masa wijących się ciał pokrytych tłustym futrem. Wdrapywały się jeden na drugiego, starając się dobrnąć na szczyt stosu, góra, którą tworzyły, to spłaszczała się, to uwypuklała, i cały czas z ciemności wyłaniało się coraz więcej oczu. Hałas, który wydawały – skrobanie, odgłos przebierania nogami – przybierał na intensywności, aż wreszcie…
Przebudziłem się. Dźwięki jednak nie ucichły. Wypełniały mój pokój.
Dochodziły od okna.
Natychmiast usiadłem na łóżku. Coś było na zewnątrz i najpierw pomyślałem, że może szczur… ale nie, to było coś większego. Może pies.
Potem jednak dotarło do mnie, że pies też nie. Psy brzmią inaczej. Psy nie starają się zachowywać jak najciszej.
Za oknem był jakiś człowiek. Moje oczy powędrowały do falującej lekko moskitiery osłaniającej okno sypialni i zauważyłem, że to nie wiatr wprawił ją w ruch, lecz palce. Ostrożna dłoń, której właściciel usiłował wymacać, czy bezpiecznie będzie tędy wejść.
W następnej kolejności dostrzegłem twarz i tułów mężczyzny, który wkradał się mojego pokoju. W oczach miał złowrogi błysk, a pomiędzy zębami trzymał zakrzywiony nóż.
Wyskoczyłem z łóżka, kiedy mężczyzna podniósł się z ziemi, ale choć instynktownie chciałem uciekać i mój mózg błagał nogi, żeby te zaczęły się ruszać, nie potrafiłem się do tego zmusić: nie mogłem ani się poruszyć, ani krzyczeć, ani wołać o pomoc, zupełnie nic. A wszystko dlatego, że się bałem.
Intruz miał zeza, a ubrany był w ciemną, brudną tunikę i pasiastą pelerynę, która prawie sięgała jego stóp i lekko falowała na wietrze wpadającym przez okno. Kiedy wyjął nóż spomiędzy zębów, jego twarz rozcinał szeroki uśmiech, ale zamiast czarnych drewnianych zębów o trójkątnych czubkach, których się spodziewałem, zobaczyłem takie zwyczajne – połamane i brudne, ale w niczym nieprzypominające śmiercionośnej broni, o której rozmawialiśmy z przyjaciółmi, snując się po ulicach Siwy.
Mężczyzna przyłożył palec do ust, żeby mnie uciszyć, ja zaś wciąż stałem skamieniały. Pragnąłem uciekać, ale moje stopy nie chciały się poruszyć. Czułem się przygwożdżony do miejsca, w którym stałem, za to intruz zaczął stąpać w moją stronę. Światło księżyca tańczyło na klindze noża, której ruch miał w sobie coś fascynującego, hipnotyzującego, co przywodziło na myśl kołyszącą się kobrę.
Otworzyłem usta. Czy raczej, uściślając, poczułem, że moje usta się otwierają, i zdałem sobie sprawę, że podjąłem pierwszy ważny krok. Mój umysł podpowiadał mi, że skoro udało mi się to, z pewnością mogę też krzyknąć.
Gdybym tylko przełamał strach.
Intruz zrobił kolejny krok w moim kierunku. Wciąż dotykał ust palcem. Z zewnątrz dobiegały szepty i stłumione odgłosy kroków kolejnych mężczyzn wchodzących do domu. Pomyślałem o ojcu i matce śpiących w innych pokojach i zdałem sobie sprawę, że są w wielkim niebezpieczeństwie.
Wtedy nareszcie poczułem, jak w moim gardle narasta krzyk, jak dźwięk dociera do moich ust, gotów wydostać się na wolność.
W tej samej chwili usłyszałem za plecami głos ojca.
– Aha! – krzyknął, wparowując do pokoju. – Czyli twój przywódca postanowił mnie uciszyć!
Dało to natychmiastowy rezultat. Uśmiech wyparował z twarzy bandyty, który szybko opanował zaskoczenie i z krzykiem: „Do ataku!”, rzucił się naprzód.
Odwróciłem się i zauważyłem drugiego mężczyznę, który pojawił się w drzwiach za plecami ojca.
– Tato! – zawołałem, a ojciec wykręcił nadgarstek i wyprowadził cięcie mieczem, które zakończyło życie nowego intruza. Następnie opadł na jedno kolano i obrócił tułów z powrotem w przód, prowadząc klingę łukiem, żeby sparować atak mężczyzny, który wszedł przez okno. Wciąż przyszpilony do swojego miejsca na podłodze, poczułem, jak moją twarz opryskują ciepłe kropelki krwi.
Ojciec był za szybki dla włamywacza z zezem, który uświadomiwszy sobie, że stracił przewagę zaskoczenia, a jego nóż wypada żałośnie w porównaniu z mieczem niedoszłej ofiary, szybko zrobił dwa kroki do tyłu. Równocześnie ojciec chwycił mnie pod ramię i pociągnął w stronę drzwi. Wychodząc, przewróciłem się o ciało drugiego napastnika.
Z jednego z pozostałych pokojów, zza moich pleców, dobiegł krzyk matki:
– Sabu!
Słysząc to, ojciec odwrócił się, postawił mnie na nogi i pociągnął za sobą w głąb domu.
Wśród poduszek i taboretów znaleźliśmy matkę. Trzymała w dłoni ociekający krwią nóż do chleba, rozglądała się ponurym, groźnym wzrokiem, a u jej stóp leżało martwe ciało.
W pokoju był jeszcze jeden mężczyzna, a równolegle z nami przez inne drzwi wparował kolejny, z bronią w dłoni i obnażonymi zębami. Usłyszałem, że matka mnie woła i pobiegłem w jej stronę. Ojciec w tym samym czasie rzucił się na dwójkę napastników.
– Ahmose, zabierz Bayeka w bezpieczne miejsce! – krzyknął, wyprowadzając cięcie spod ramienia.
W następnej sekundzie jeden z pary intruzów wrzasnął i upadł na ziemię. Z rozpłatanego podbrzusza wylewały się wnętrzności. Drugi wywarczał przekleństwo i wyprowadził cięcie, które ojciec przyjął na swój miecz. Zadźwięczała stal. Kiedy matka ciągnęła mnie w stronę sypialni, obserwowałem, jak ojciec nachyla się, odwija w tył i mieczem trzymanym w obu dłoniach atakuje dwóch nowych napastników, którzy pojawili się w pokoju. Klinga, opadając, rozsiewała w powietrzu krople krwi. Na twarzy ojca odmalowywało się niemal błogie skupienie i ten widok sprawił, że choć zewsząd otaczali nas zabójcy, przez chwilę poczułem się bezpieczniej niż kiedykolwiek.
Uczucie to błyskawicznie mnie opuściło, kiedy wpadliśmy z matką do sypialni i zastaliśmy tam kolejnego intruza, który wszedł przez okno i właśnie podnosił się na nogi.
– Łatwy łup – stwierdził, szczerząc się podle i wyciągając nóż. Były to jednak jego ostatnie słowa, bo zanim zdążył unieść broń do ataku, matka zrobiła dwa zdecydowane kroki w jego stronę i z całej siły wbiła nóż do chleba w jego mostek.
– Miał rację – oznajmiła, po czym wskazała palcem matę do spania. – Poczekaj tu – nakazała mi, a następnie uniosła dłoń trzymającą nóż i przywarła do ściany przy oknie. Wykręcając szyję, ostrożnie wyjrzała na zewnątrz, a kiedy nabrała pewności, że nikogo tam nie ma, zwinnie podeszła do drzwi. Zakrwawiony nóż kontrastował z jej elegancką szatą, która sunąc po ziemi, szeleściła.
Po drugiej stronie ściany pojawił się przemykający cień. Matka znów uniosła nóż, gotowa do obrony, ale po chwili rozluźniła się, widząc, że to ojciec. Ciężko oddychający, wyczerpany walką i pokryty krwią, ale żywy. Po drugiej stronie drzwi, w półmroku holu, dostrzegałem nieregularne kształty leżące na ziemi – ciała mężczyzn, którzy zginęli z ręki ojca.
– Jesteś cały i zdrowy? – spytała matka i nie czekając na odpowiedź, podeszła do niego i zaczęła odchylać poły jego tuniki, żeby sprawdzić, czy pod zakrwawioną tkaniną nie kryją się rany.
– Nic mi nie jest – odparł. – A ty? Bayek?
Spojrzał wymownie przez jej ramię na zwłoki zalegające na podłodze ich sypialni.
– Nic nam nie jest – odpowiedziała.
Pokiwał głową.
– W takim razie przykro mi, ale muszę jechać – oznajmił. – Na pewno rozpoczęli już atak na świątynię. Pewnie liczą na relikwie, złoto, ofiary i cokolwiek jeszcze wpadnie im w te brudne łapska. Ci ludzie nie boją się bogów, nie obchodzi ich, czy urażą Wyrocznię. Tylko ja mogę ich powstrzymać.
– Będzie ich wielu? – spytała.
– Tak, ale głównie robotników, do tego rzemieślnik, którego Menna wykorzystuje. Wojowników wysłał, żeby zrobili porządek ze mną. Więc liczy na to, że nie żyję.
Ostrzegł nas jeszcze, żebyśmy mieli się na baczności, i wyszedł. W naszym domu, który sprawiał wrażenie, jakby w całości wypełniały go martwe ciała, nagle zapanowała cisza, a matka osunęła się po ścianie i spuściła głowę. Pocierała dłonie, jakby próbowała je oczyścić. Zdałem sobie sprawę, że choć cała dygotała od emocji, które wywołała w niej walka, rozumiała, że może się pojawić więcej napastników i będzie musiała stanąć w mojej obronie jeszcze raz.
Przywołałem z pamięci chwilę, w której podeszła do mężczyzny w sypialni i ugodziła go nożem, bez zwątpienia czy zawahania. Tej nocy po raz pierwszy zobaczyłem, jak moi rodzice przelewają krew, ale dostrzegłem też, jak różniły się ich reakcje. W wypadku ojca odniosłem wrażenie, że oglądam człowieka umiejętnie wykonującego swój zawód, a poczucie bezpieczeństwa, które mi się wtedy udzieliło, zostało ze mną do dziś. Matkę jednak to doświadczenie w pewien sposób zmieniło, jakby na zawsze uzmysłowiło jej, do czego jest zdolna się posunąć, by obronić siebie i rodzinę. W ciągu kolejnych lat wiele razy widziałem, jak przygląda się własnym dłoniom. Przybierała wtedy zadumany, ale i dziwnie spokojny wyraz twarzy, a ja zastanawiałem się, czy wraca pamięcią do tego, co się stało tamtej nocy.
Wtedy jednak po prostu przysiadłem się do niej na podłodze. Skuleni pod ścianą, pocieszaliśmy się nawzajem, aż po dłuższej chwili matka zmusiła się, żeby wstać, i poszła powiadomić innych mieszkańców, co się stało.
Przywołanie tego wspomnienia wiele mnie kosztowało i kiedy skończyłem opowiadać, byłem zupełnie odrętwiały.
– Twój ojciec pokrzyżował plany zabójców i uratował świątynię – oznajmiła Rabia, wpychając do ust daktyla, którego w międzyczasie pozbawiła skórki i pestki. – Nie byłam przy tym obecna, wiadomo, ale z tego, co mi opowiedział, wynikało, że bandyci rzeczywiście przypuścili atak, zanim dotarł na miejsce, i zdążyli zabić wielu pracujących w świątyni. Gdyby nie to, że jednak się pojawił, ogołociliby budynek z kosztowności, może nawet zamordowaliby Wyrocznię.
– Menna brał w tym udział?
– Ojciec ci nie opowiadał?
– Nie. Ani razu.
– Menna tam był, owszem, ale uciekł. – Rabia przybrała zamyślony wyraz twarzy, jakby zastanawiała się, czy powinna coś zdradzić coś więcej. – Tamta noc zupełnie odmieniła twojego ojca – odezwała się wreszcie. – Po raz pierwszy zobaczył przelew krwi oczami swoich najbliższych i zaczął kwestionować nie tylko własną drogę życia, ale i tę, która przeznaczona jest tobie. Żył zdjęty strachem o ciebie i nie chciał trenować cię do roli obrońcy miasta. Zamiast tego rozmyślał, jak ochronić cię przed kontaktem z przemocą. Powtarzał, że nie jesteś gotowy, to była jego wymówka. I ja, i Ahmose powtarzałyśmy mu, że wykorzystałby każde wytłumaczenie, żeby cię nie szkolić, ale używał wciąż tego jednego.
– Od małego byłem gotowy. Niczego nie pragnąłem bardziej niż pójść w jego ślady.
Rabia zrobiła poważną minę i uniosła brew. Przez dłuższą chwilę znów przyglądała mi się badawczo tym przeszywającym, wszystkowiedzącym wzrokiem.
– Naprawdę? A jakże okazywałeś to rzekome pragnienie? Jakież to działanie zamierzałeś podjąć, by pogodzić tę „przyjaźń” z Ayą z przyszłością w roli obrońcy Siwy? Co z marzeniami Ayi o powrocie do Aleksandrii? Jakie kroki poczyniłeś, by zapewnić ojca, że jesteś właściwym kandydatem na jego następcę? Że zostaniesz w Siwie niezależnie od wszystkiego?
– Miałem nadzieję…
– Miałeś nadzieję! – Roześmiała się na cały głos. – Za mało. Co jeszcze?
Uświadomiłem sobie, że wdałem się w walkę, aczkolwiek nie taką na pięści czy broń. Odruchowo przybrałem wygodniejszą pozycję.
– Byłem oddanym synem.
Przewróciła oczami i pociągnęła nosem. Niezadowalająca odpowiedź.
– To nie wystarczy. Co jeszcze?
Potrząsnąłem głową.
– Sam mógłbym zapytać, cóż takiego on zrobił, żeby sprawdzić, czy nadaję się na obrońcę.
– Zrozum, Bayeku, że nim miotają wątpliwości – wyjaśniła surowym, nieobecnym głosem. – Na twój temat, na jego własny, na temat roli wojownika i życia, do którego rzekomo byłeś przeznaczony. Trzeba go przekonać. W końcu sam też nie jesteś absolutnie pewien, że chcesz pójść w jego ślady, prawda?
Tym razem ja przewróciłem oczami.
– To cię śmieszy? – skarciła mnie.
– Nie, ale Aya spytała mnie wcześniej o to samo.
Przez twarz Rabii przemknął cień czegoś, co odczytałem jako zadowolenie. Zainteresowałem się, co sądziła o marzeniach Ayi i moich, i o tym, że w przyszłości mogą od siebie odbiegać.
– Jak brzmiała twoja odpowiedź?
– Powiedziałem, że jestem.
– Owszem, lecz to było jeszcze, nim twój ojciec opuścił Siwę. A teraz?
Co, jeśli Aya wyjedzie do Aleksandrii? – pozostało niewypowiedziane.
– Nie zmieniłem zdania.
Mój głos wyrażał pewność siebie, stałem prosto i spokojnie patrzyłem jej w oczy. To już nie było dziecięce marzenie. Nie wiedziałem, co innego mógłbym zrobić ze swoim życiem.
– Gdyby zobaczył i usłyszał to, co ja teraz, może dałby się przekonać.
Potrząsnęła głową w wyrazie frustracji i wypowiedziała słowa, które wielokrotnie słyszałem z ust matki:
– Może tym, czego najbardziej potrzebowaliście oboje, była porządna kłótnia.
Przyłożyłem pięść do piersi.
– W takim razie nie dostrzegł, co się kryje tutaj.
– Może zobaczył za dużo – odparła wprost.
Nie takiej odpowiedzi się spodziewałem i wyprowadziło mnie to trochę z równowagi. Gdybyśmy walczyli, w tej właśnie chwili Rabia by mnie pokonała. Na szczęście miałem pewną zaprawę w dyskusjach – dzięki rozmowom, które prowadziliśmy z Ayą, kiedy pokazywała mi treść swoich lekcji z historii i filozofii.
– Co masz na myśli, pani?
– Wątpliwości, same wątpliwości – powtórzyła, jakby chciała czegoś uniknąć. – Może to, co zobaczył, było dla niego zbyt ważne. Może dlatego nie dostrzegł skrytego głębiej lwiego serca.
Wbiłem w nią zdecydowany wzrok.
– A ty, pani, potrafisz?
Skinęła głową.
– Owszem. Dostrzegam w tobie zalążek obrońcy miasta.
– To dlaczego jemu się nie udało?
– Może widział tylko swojego syna i to mu wszystko przesłaniało.
– Dlaczego wyjechał? – spytałem. Specjalnie zmieniłem temat, bo pomyślałem, że może teraz uda mi się złapać ją w zasadzkę. – Czy to miało coś wspólnego z Menną?
Zastanowiła się, ledwo zauważalnie poruszając ustami, jakby usiłowała wydłubać językiem tkwiące między zębami kawałki daktyla.
– Jeśli mam być szczera, to nie wiem.
– Przecież widziałem, jak z tobą rozmawiał, pani. Coś szeptał. Przekazał treść wiadomości, prawda?
Potrząsnęła głową, wyraźnie zirytowana.
– Wcale nie. Powiedział, że nie może tego zrobić, bo byłoby to dla mnie zbyt niebezpieczne.
Objąłem głowę dłońmi.
– To co ja tu jeszcze robię!? Muszę dogonić tego posłańca.
– Słucham?
– Tylko on może nam powiedzieć, co przekazał ojcu.
Rabia uniosła dłoń. W jej spojrzeniu wciąż widziałem niepokój, ale zupełnie niespodziewanie uśmiechnęła się szeroko.
– Chwila. Tę rzekę nie tak łatwo przekroczyć. Nie myślisz chyba, że to ja będę się tłumaczyć z tego twojej matce?
Rabia i matka często się wspierały, ale kiedy nie mogły dojść do porozumienia… cóż, po wsi krążyły powtarzane konspiracyjnym szeptem plotki o ich legendarnych utarczkach słownych.
– Poza tym – kontynuowała – powinieneś wiedzieć coś jeszcze. Tej samej nocy…
– Nie, nie. Wystarczy. Muszę ruszać. Będziesz, pani, potrafiła wyjaśnić wszystko mojej matce, prawda?
Rabia skrzywiła się, uniosła wysoko brew i zmierzyła mnie wzrokiem.
– Miejmy nadzieję.