Читать книгу Assassin's Creed - Oliver Bowden - Страница 6
2
ОглавлениеDwa tygodnie wcześniej
Bion obudził się o świcie, akurat w chwili, gdy wschodzące słońce wlewające się do wnętrza przez okiennice wypełniło mu oczy białym ogniem. Wiedział, że niedługo zrobi się ciepło, ale ubierając się, zwrócił uwagę na orzeźwiający chłód, który rozgościł się w ciszy jego domu. Ściągnął z łóżka chustę i owinął się nią.
Przeszedł do drugiego pokoju, gdzie przygotował sobie posiłek z resztek chleba i owoców. Jadł powoli, w głębokim skupieniu, porządkując myśli przed zadaniem, które go czekało. Minęło wiele czasu od ostatniego razu, ale czuł się gotów duchem i ciałem. Klingi jego broni były ostre.
Kiedy skończył jeść, dokonał ostatnich przygotowań, sprawdzając kilka szczegółów na mapach. W lustrze z brązu, którym pomagał sobie, nakładając na powieki kohl zapobiegający oślepianiu przez słońce, widział sieć blizn pokrywających jego skroń i policzek.
Zastanawiał się, czy Iset, Horus i Anubis będą mu sprzyjali.
Czas pokaże.
Potrzebował trzech dni i trzech nocy, by dotrzeć pod gospodarstwo w Hebenu. Składało się ze stojącego na piasku szeregu budynków z zagrodami dla bydła. Dostrzegł sznur obwieszony śnieżnobiałym praniem. Wykorzystując ukształtowanie terenu, podjechał niepostrzeżenie pod skupisko drzew palmowych i uwiązał swojego wierzchowca w ich cieniu. Następnie wydobył z juków bukłak i przyjrzał się pozycji słońca na niebie. Poruszając się w taki sposób, by mieć je cały czas za plecami, znalazł odpowiednie wgłębienie w piasku pustyni, w którym okopał się, nakrył chustą i cierpliwie czekał.
Ruch przy domu. Jakaś postać – kobieta – zmierzała ku studni z kołem wodnym, trzymając duży dzban na wodę. Oczy Biona zwęziły się na widok sposobu, w jaki szła. Wszystkie jej ruchy były oszczędne, opanowane. Przyglądał się, jak napełnia naczynie, odstawia je na skraj murku okalającego studnię i stoi przez pewien czas z dłońmi opartymi o biodra. Chwilę później przyłożyła dłonie do ust i wykrzyczała imię, które lekki wiatr poniósł w jego stronę:
– Ebe!
Jego cel miał na imię Emsaf i albo przebywał akurat gdzieś indziej – może w mieście, albo na polu, którego nie było stąd widać – albo wyjechał. Z głównego budynku za to wyłonił się chłopiec. Z pewnością właśnie Ebe. Bion przyglądał się, jak malec pomaga kobiecie zdjąć jeszcze jeden dzban z krawędzi studni, a potem wspólnie z nią zanosi oba naczynia pod dom, gdzie przy pomocy mniejszych dzbanów przelewają wodę do koryt. Kozy pochyliły głowy i zaczęły pić. Mężczyzna przyglądający się im z zagłębienia w piachu poszedł za ich przykładem.
Nie ruszał się z miejsca, aż nabrał pewności, że Emsafa nie ma, a w domu zostali tylko ta kobieta i chłopiec. W końcu podniósł się z brzucha do przysiadu, zerwał się biegiem w stronę domu i chwilę później dopadł glinianej ściany, ciężko dysząc. Przez tylne okno dobiegały odgłosy matki i dziecka spożywających wspólny posiłek. Wyłapał słowo „ojciec”. Odpowiedź kobiety zawierała zapewnienie, że „niedługo wróci”.
Bion zamknął oczy, żeby przemyśleć sytuację. To była niedogodność – niewielka, ale zawsze. Czyżby ktoś ostrzegł Emsafa?
Nie. Na pewno nie przed nim. Gdyby tak było, Emsaf zostałby bronić rodziny. Ale musiał dostać jakąś wiadomość. Popędził ostrzec innych albo może otrzymał jakieś zadanie? Uznał, że dowie się, kiedy go dopadnie, a na razie postanowił się tym nie przejmować.
Teraz liczył się czas. Czas był wszystkim. Czas był jego wrogiem.
Zsunął sandały. Gorący piasek parzył go w stopy, kiedy skradał się dookoła domu, ale nie przejmował się tym i przemykając nisko pod parapetami okien, dotarł pod wejście. Zajął pozycję przy drzwiach. Przylegając plecami płasko do ściany, wytężył słuch, żeby określić położenie chłopca względem matki. Wyciągnął zza pasa nóż i nasunął na nadgarstek skórzaną pętlę, która zwisała z rękojeści.
Czekał.
Odliczał kroki.
Teraz.
Odepchnął moskitierę, wparował zwinnie do środka, chwycił kobietę od tyłu i przystawił jej nóż do szyi. Wszystko trwało zaledwie kilka sekund.
Ebe, który znajdował się po drugiej stronie pokoju, usłyszał hałas, odwrócił się i zobaczył mężczyznę o twarzy pokrytej bliznami trzymającego nóż przy szyi matki. Chłopiec miał rozczochrane włosy, a w jego szeroko rozwartych oczach odmalowywało się zaskoczenie i strach. W jednej dłoni trzymał talerz, na którym leżał nóż. Omiótł pokój panicznym wzrokiem.
– Nikomu nie musi stać się krzywda – oznajmił zabójca. Kłamstwo. Oddech kobiety przyśpieszył. – Synek, odłóż ten talerz i połóż się na brzuchu.
– Nie słuchaj go, Ebe – nakazała kobieta. Głos jej drżał, ale zabrzmiał stanowczo.
– To nie są żarty – przestrzegł Bion i na potwierdzenie docisnął ostrze noża do skóry matki. Krew z rany pociekła mu na nadgarstek.
– Odłóż talerz – powtórzył.
– Przypomnij sobie, co mówił tata – wydusiła kobieta. – Uciekaj, Ebe. Przez okno. On cię nie dogoni. Na pewno ma konia. Porwij go i zmykaj. – Uniosła dłonie, żeby chwycić się ramienia zabójcy i odzyskać równowagę.
Bion pokręcił głową.
– Zrób choć jeden krok, to poderżnę jej gardło. A teraz kładź się, tak jak kazałem.
Następnych kilka zdarzeń odbyło się bardzo szybko. Ledwie zauważalny ruch nadgarstka Ebego, talerz roztrzaskujący się o podłogę, ostrze, które jak za sprawą magii pojawiło się nagle pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym drugiej dłoni chłopca. Kolejne trzepnięcie dłonią posłało wirujący nóż w stronę Biona w tej samej sekundzie, w której kobieta wywinęła się i wbiła zęby w rękę, którą ją przytrzymywał.
Chłopak rzucił dobrze, ale Bion zdążył się odchylić i nóż tylko minimalnie drasnął go w ramię. Matka zdzieliła go łokciem w żebra, raz, drugi. Solidne uderzenia. Wiedziała, co robi, najwyraźniej też trenowała. Przez to jednak nie miał wyboru, musiał się rozprawić z tą dwójką. Błyskawicznie podjął decyzję i podciął kobiecie gardło, kiedy składała się do trzeciego uderzenia, po czym, kontynuując ruch, cisnął sztylet w stronę chłopaka, który ruszył biegiem w jego stronę, ewidentnie planując pomóc matce.
Chłopak był blisko. Bion wycelował dobrze. Ebe chwycił się za szyję w miejscu, w którym utkwił nóż. Bluzgając krwią z rany, osunął się na kolana, a po chwili padł na bok. Matka i syn wyzionęli ducha na kamiennej podłodze w tak niewielkiej odległości od siebie.
Bion nieco zmarszczył brwi i westchnął. Oni już nie mogli.
Niedługo później trafił na trop Emsafa i kierując się nim, podążył w stronę Ipu.
Nie ulegało wątpliwości, że jego cel jest dobrze przeszkolony. Kiedy napotykał karawany albo kupców zdążających w tym kierunku co on, poruszał się ich szlakiem, a na odcinkach, na których jako jedyny zostawiałby ślady na drodze, odbijał na pustkowie. Zbyt długo jednak zajęło mu potwierdzenie podejrzenia, że jest śledzony, co pozwoliło Bionowi przewidzieć jego plan.
Kiedy dostrzegł w oddali chatkę łowczego, ale żadnego śladu Emsafa, wiedział, że ma do czynienia z pułapką. Sam zastawiłby podobną. Los jego celu był więc niemal przesądzony.
W pewnej odległości od rzeki, niedaleko pól, Bion napotkał podróżnego jadącego na ośle objuczonym glinianymi naczyniami. Rozejrzał się, ale poza ledwie rozpoznawalnymi sylwetkami w oddali – pewnie robotnikami pracującymi w polu – nie widział nikogo. W każdym razie nikogo, kto mógłby dostrzec, co się za chwilę stanie.
– Witam, panie! – zawołał wesoło podróżny w stronę Biona. Zabójca zszedł z konia i ruszył w jego stronę, ukrywając pod chustą dłoń, w której trzymał nóż. Mężczyzna uniósł dłoń, żeby osłonić oczy. – I cóż mógłbym dla cie… – serdeczne powitanie, które zaczął wygłaszać, urwało się w pół słowa.
Bion powiódł osła, rozdrażnionego zapachem krwi martwego właściciela wciąż usadowionego na jego grzbiecie, ku swojej kryjówce. W cieniu, z dala od wścibskich oczu, przeniósł zwłoki na swojego konia i zabezpieczył je liną, wiążąc kilka sprytnych węzłów w taki sposób, by w odpowiednich warunkach po zesztywnieniu ciała zluzowały się i pozwoliły plecom podnieść się do pozycji pionowej. Na koniec zarzucił na trupa swoją chustę i odsunął się o kilka kroków, by nasycić się swoim dziełem.
Posłał konia i martwego jeźdźca w stronę zasadzki, a sam ruszył pieszo, zataczając szeroki łuk dookoła chatki łowczego. Przyglądał się z oddali, jak zwłoki osuwają się z wierzchowca, ugodzone w szyję strzałą wystrzeloną przez Emsafa.
Zasadzka unieszkodliwiona.
Po chwili Emsaf wychynął z kryjówki. Bion, który tymczasem przedostał się na tył chaty, na to właśnie czekał. Zaatakował nożem i przeciął rdzeń kręgowy Emsafa na wysokości nasady karku. Wiedząc, że pozostawił ofierze wyłącznie możliwość przyglądania się i mówienia, nachylił się, żeby zadać pytanie.
– Gdzie znajdę ostatniego przedstawiciela twojej krwi?
Emsaf wpatrywał się w niego świadomymi, pełnymi smutku oczami, a Bion po raz kolejny odczuł irytację, bo zrozumiał, że nic nie wskóra. Cała ta rodzina była ulepiona z jednej gliny. Wsunął sztylet w oko Emsafa, po czym wytarł ostrze do czysta o ubranie ofiary. Czekając, aż wzbierze w nim chęć, by ruszyć w dalszą drogę, przez chwilę przyglądał się sępom, które zaczęły się gromadzić wokół zwłok podróżnika spoczywających na płaskim piachu. Niedługo wywąchają i Emsafa. Śmierć i odrodzenie. Nieprzerwany cykl.
W bagażu Emsafa Bion znalazł medalion, który przełożył do swojej sakwy.
Misja wykonana. W każdym razie jedna jej część.
Bion przeciągnął się i wziął głęboki oddech. Musiał dokładnie wyczyścić broń, wyspać się i zgłosić się do przełożonych. Ci przekażą mu dalsze rozkazy, kolejny cel do wyeliminowania, i gra rozpocznie się na nowo.