Читать книгу Assassin's Creed - Oliver Bowden - Страница 8
4
ОглавлениеNastępnego ranka przebudziłem się w melancholijnym nastroju, którego opary spowijały mój pokój. Nie wstając z łóżka, półświadomie usiłowałem rozeznać się w tej szczególnej chwili, w której rzeczywistość i świat snu są nierozerwalnie splątane. Zastanawiałem się, co się nie zgadza, dlaczego czuję się, jakbym trafił do obcego, dziwnego świata. Aż wreszcie…
Przypomniałem sobie.
Wszystko do mnie wróciło.
Przypomniałem sobie matkę stojącą w dogasającym świetle dnia. Jej ręce skrzyżowane na piersi, usta ściśnięte do białości i gorejący wzrok. Na ulicy przed naszym domem stał uwiązany koń ojca, już objuczony, i ten widok podziałał na mnie jak cios w brzuch, pozbawił mnie złudzeń, uświadomił, że to wszystko dzieje się naprawdę.
Skierowałem wzrok na Ayę, która odwzajemniła moje spojrzenie. W jej oczach tlił się niepokój. Mój ojciec wyłonił się zza drzwi i stanął jak wryty, widząc tłum na ulicy, ale zaraz potrząsnął głową i kontynuował przygotowania.
– Ahmose… – odezwał się prosząco do mojej matki, ale jeśli oczekiwał zrozumienia, to się przeliczył.
Zjawiła się Rabia, z którą zamienił szeptem kilka słów – dla niej niesatysfakcjonujących, sądząc po wyrazie jej twarzy. Ewidentnie była tego samego zdania co moja matka. Potrząsała głową, usiłując wytłumaczyć coś ojcu, ten jednak w ogóle jej nie słuchał, nie chciał też zaprosić jej do domu, żeby porozmawiać na osobności. Upierał się, że musi wyruszyć natychmiast.
Kilka chwil później był gotów. Pocałował moją matkę, po czym wziął mnie w potężny uścisk i łupnął kilka razy w plecy na pożegnanie tak mocno, że zupełnie odebrało mi dech.
Dosiadł konia. Tłum przycichł.
– Sabu, złożyłeś przysięgę – przypomniała mu Rabia. Jednak jej głos i postawa wyrażały spokój sugerujący, że pogodziła się z biegiem zdarzeń.
– Złożyłem wiele przysiąg – odparł mój ojciec.
– Kto będzie teraz chronił Siwy? – dobiegł głos z tłumu.
– Kiedy stąd zniknę, ochrona będzie wam dużo mniej potrzebna! – zawołał ojciec w odpowiedzi, a następnie spiął konia i przeciskając się przez tłum w stronę oazy, rozpoczął swoją podróż.
Pamiętam stukot końskich kopyt, oddalający się, kiedy ojciec podążał wzdłuż szpaleru gapiów ścieżką prowadzącą w stronę plantacji. Niektórzy mieszkańcy, przyglądając się jego odjazdowi, starali się rozszyfrować sens jego ostatnich słów. Ja zaś z chwilą, gdy sylwetka ojca stała się kropką na horyzoncie, podjąłem starania, by zrozumieć targające mną uczucia. Wtedy jednak jeszcze nie potrafiłem.
Teraz, kiedy uniosłem głowę z podgłówka i rozejrzałem się zdezorientowany po moim pokoju, jakbym znalazł się w zupełnie obcym miejscu, zdałem sobie sprawę, że wciąż tych uczuć zrozumieć nie potrafię.
Matka była już na nogach. Zaniosła dzban wody na tyły domu, gdzie wzdłuż ściany rosły młode drzewa figowe, których górne gałęzie tworzyły koronę przepuszczającą promienie porannego słońca, tworzące urokliwe plamy na niewielkim podwórzu. Siedziała, obejmując nogi. Lniana suknia opinała jej kolana. Trzymała dzban tak niedbale, że sprawiał wrażenie, jakby mógł w każdej chwili wypaść jej z dłoni, i choć uniosła głowę w odpowiedzi na to, że przysiadłem się do niej, uśmiech, którym mnie obdarzyła, był dość wątły. Zastanowiło mnie, ile spała.
– On wróci – oznajmiła. – Nie musisz się martwić.
– A co z nami?
Zaśmiała się krótko, oschle.
– Oh, damy radę. Zobaczysz, jak tylko zaczniemy się przyzwyczajać do życia bez niego, pojawi się z powrotem i wywróci wszystko do góry nogami.
– Ale dlaczego wyjechał?
– Nie wiem – westchnęła. – Nie chciał mi powiedzieć. Ale dostrzegłam w jego oczach niepokój.
– Czy to miało coś wspólnego z Menną?
Jej spojrzenie stwardniało na wspomnienie dawnych wydarzeń. Zatopiła się w myślach. Siedzieliśmy tak obok siebie i pozwalałem jej spokojnie wspominać. Wreszcie pokręciła głową.
– A nawet jeśli, to co?
– To by przynajmniej miało sens.
– Aha – odparła, uniosła dzban do ust, po czym odstawiła go na stopień. – Cóż, jeśli tak uważasz, to chyba powinieneś odwiedzić Rabię.