Читать книгу Przekręt z zaświatów - Paweł Szlachetko - Страница 6

Rozdział 1

Оглавление

Dorota zerwała kartkę z kalendarza z datą 7 maja 2008 roku. Sekundę później rozległ się dzwonek. Spojrzała na zegarek. Ruszyła do drzwi. W progu zobaczyła właścicielkę mieszkania, która umówiła się z nią telefonicznie. Czego chciała? Nie lubiła tej starej baby, ubierającej się jakby niedawno skończyła osiemnaście lat.

Kiedy tylko otworzyła szerzej drzwi tamta bezceremonialnie weszła do środka, nie czekając na zaproszenie.

– Gdzie możemy porozmawiać? – było to jedynie retoryczne pytanie, gdyż babsko odsunęło Dorotę na bok i ruszyło w stronę pokoju. Zwróciła uwagę na nie zasłane łóżko. Potem zerknęła na uchyloną szafę. Wydawało się, że czeka, iż za moment wypadnie z niej nagi amant.

Usiadła przy stole i wyciągnęła paczkę papierosów.

– Przepraszam – Dorota odsunęła rozłożone na blacie rysunki. – Ale ja nie palę.

– Bardzo słusznie – kiwnęła głową kobieta, przypalając sobie papierosa. – Palenie – wskazała na napis na paczce – szkodzi zdrowiu.

Dorota podsunęła jej talerzyk, który nie sprzątnęła po śniadaniu.

– Otóż rzecz w tym – baba zaciągnęła się głęboko – że od przyszłego miesiąca chciałabym, żeby pani opuściła moje mieszkanie.

Dorota zastygła w pół ruchu. Za piętnaście dni? To niemożliwe… Wszyscy się zmówili, czy co?

– Umawiałyśmy się przecież...

– Z moim czwartym mężem też się kiedyś na coś umawiałam i zostawił mnie drań tylko z tym mieszkaniem. – Kobieta roześmiała się głośno i zgasiła w połowie wypalonego papierosa. – No to wszystko ustaliłyśmy – wstała z miejsca. – Nie jest tak źle. Ma pani trzy tygodnie na znalezienie nowego lokum.

Dorota z szuflady w szafce wyciągnęła umowę najmu i podała ją właścicielce.

– Tu jest napisane, że obie strony obowiązuje trzymiesięczny termin wymówienia.

Właścicielka wzięła dokument i przerzuciła oczami zapisaną treść. Następnie z martwym wyrazem twarzy porwała kartkę na kawałki i rzuciła je na stół.

– Właśnie anulowałam naszą umowę.

Dorota otrząsnęła się ze wspomnienia. Jeśli nie znajdzie pracy, nie pozostanie jej nic innego jak powrót do Wrocławia. Żadna tragedia. Tylko że ona miesiąc temu złożyła wniosek o otworzenie przewodu doktorskiego. Chciała specjalizować w warszawskiej secesji. Jej były promotor pracy magisterskiej był zdziwiony tym pomysłem.

– Pracuje pani w wydawnictwie i nadal zamierza kontynuować studia na historii sztuki?

– Praca doktorska nie jest już tak absorbująca jak dwa kierunki studiów dziennych – uśmiechnęła się na wspomnienie szaleństwa nauki jednocześnie na Akademii Sztuk Pięknych i Uniwersytecie Warszawskim.

– To prawda, ale mimo wszystko wymaga nieco czasu.

– Zapewniam, że mi go nie zabraknie.

– W porządku – Podrapał się w głowę, jakby przyszła mu nieoczekiwana myśl. – Nie myślała pani o Wrocławiu? To też piękne i zabytkowe miasto.

– Ale ja wybrałam Warszawę.

– Oczywiście, również mamy tu sporo ciekawych zabytków… Jeszcze mamy – dodał z sarkazmem. – Jeśli w takim tempie będziemy burzyć pozostałą nam jeszcze substancję starych budynków, wkrótce o warszawskiej secesji będziemy mogli już tylko dowiedzieć się z książek. Może ostatnia napisze właśnie pani.

To miał być żart, ale zabrzmiał niezbyt pogodnie.

Trzy godziny później Dorota wyszła z biura wydawnictwa. Przeszła przez ulice i usiadła na ławce na pobliskim skwerku. To było już trzecie miejsce, gdzie grzecznie podziękowano jej za złożone CV. Spojrzała w okna biurowca. Przecież jeszcze miesiąc kusili ją nieco wyższą pensją, żeby przeszła do nich na etat grafika. Co przez ten czas się zmieniło?

Czuła, że opowiadanie o kryzysie na rynku było jedynie zasłoną dymną. Pół godziny temu, gdy rozmawiała z prezesem, już miała na końcu języka pytanie o prawdziwe przyczyny odmowy. Ale co by to dało?

Najwyraźniej miała pecha. Tylko dlaczego dopadł ją tak nagle i osaczył niemal z każdej strony?

Zobaczyła stojącą nieopodal budkę, w której sprzedawano watę na patyku. Przypomniały jej się lata, gdy co niedziela chodziła z babcią do kościoła. Po mszy dostawała słodki puch przyczepiony do jasnego patyczka.

Może przypomnieć sobie smak z dzieciństwa? Dwa złote to niewielki wydatek – otworzyła torebkę i spojrzała na portfel. Miała w nim wypłatę, jaką odebrała z wydawnictwa. Nie wiedzieć dlaczego, nie chcieli przelać jej na konto. Kolejna szykana. Tysiąc osiemset sześćdziesiąt złotych. Cały majątek. Jakiś mężczyzna przeszedł obok. Za nim pojawił się chłopiec z watą w ręku. Zamknęła głośno torebkę. Żadnego dzieciństwa! Powinna wydorośleć i to jak najszybciej!

MAKSYMILIAN STRYCZEK wszedł na skwerek. Było ładne, ciepłe piątkowe popołudnie i ludzie myśleli już tylko o nadchodzącym weekendzie.

Zaczął rozglądać się wokół. Pod jednym z drzew zobaczył siedzącego na ławce starszego, może sześćdziesięcioletniego mężczyznę, który wspierał dłonie na lasce. Ubrany był w niemodny szary prochowiec, podobnego koloru spodnie i kapelusz. Ot, emeryt, który stara się dbać o swój wygląd zewnętrzny. Mimo przeciwności losu zachowuje pogodę ducha i życzliwie przypatrując się przechodzącym obok. Innymi słowy pan Nikt, na którego nawet nie warto zwrócić uwagi, a jeśli już się to zrobiło, nie pamięta się o nim minutę później.

Stryczek ruszył w jego kierunku. Minął Dorotę, która właśnie zaglądała do torebki. Po przejściu kilkunastu kroków usiadł obok emeryta.

– Pan Niedzielak? – Maksymilian nawet nie odwrócił głowy w stronę siedzącego obok.

– Pan Stryczek? – Podobnym tonem odpowiedział pytany.

Obaj skłonili głowy, nadal patrząc obojętnie na leniwie snujących się po skwerze ludzi.

– Wyobrażałem sobie pana inaczej – zaczął Maksymilian. – Starszy pan poprawił podwiniętą klapę płaszcza. – Nie chodziło mi o ubiór. – Dokończył Stryczek.

– Spodziewał się pan kogoś młodszego?

– Jeśli mam być szczery…

– W mojej pracy wiek nie ma znaczenia, ale jeśli uważa pan inaczej…

Pan Niedzielak zamierzał wstać, lecz Stryczek przytrzymał go za rękaw.

– Moje wyobrażenia nie mają najmniejszego znaczenia. Dla mnie liczy się fachowość! A ta, jak mnie zapewniono, w pana przypadku jest stuprocentowa.

– Miło mi to słyszeć. Zna pan moją stawkę?

– Czy pięć tysięcy nie jest zbyt wygórowaną sumą? Nie chodzi mi o zajęcie się kimś specjalnie ważnym. To prosta robota.

Uśmiech na twarzy sześćdziesięciolatka zrobił się jeszcze pogodniejszy, choć w kącikach ust zdawał się wyrażać drwiącą pobłażliwość.

– Widzi pan tego młodego człowieka? – spytał. – Siedzi na ławce obok kobiety zx dziecięcym wózkiem.

Stryczek przytaknął skinieniem głowy.

– Pracuje na wyrwę. Jest młody, szybki. Nosi ksywę „Noga”. Już cztery razy, gdy uciekał, wpadł wprost na patrol policji. Ostatni raz kosztował go to rok odsiadki… A teraz – rozejrzał się po skwerze – tamta młoda dziewczyna w kraciastej spódnicy.

– W tlenionych na blond włosach? – upewnił się Maksymilian.

– Wszyscy wołają na nią „Palec”. Pracuje brzytwą. Przed rokiem o mało nie odcięła sobie palca, tnąc w tłoku damską torebkę. Mam wskazać inną osobę?

– To jest tu ich więcej?

– Dziś jest dzień wypłaty – zwrócił twarz w stronę stojącego nieopodal wieżowca wydawnictwa.

– Więc kto jeszcze?

– Syn z ojcem. Na prawo od tej rachitycznej lipy. Starego nazywają „Kardiolog”. W zatłoczonym autobusie, tramwaju czy metrze świruje atak serca. Ludzie ruszają mu na pomoc, a w tym czasie zalewający się łzami synek skubie każdego, kto spieszy na ratunek tatusia…

– A temu co się przytrafiło?

– Pewnego dnia dostał prawdziwego ataku serca. Synek przyzwyczajony do tego numeru nawet nie zauważył, że stary puka do Bramy Raju. Na szczęście w tłumie znalazł się lekarz i chłop przeżył.

– A pan?

– Co ja?

– Panu nic się nie przytrafiło?

– Ja jestem zwykłym emerytem. Takich ludzi, ze względu na ich chudy portfel, los w ogóle nie zauważa… Jak zrozumiałem, chciałby pan, żebym zajął się jakąś konkretną osobą. Co to za obiekt?

Maksymilian spojrzał na Dorotę, która siedziała na ławce kilkanaście metrów dalej.

– Tamta.

Pan Niedzielak obrzucił dziewczynę taksującym wzrokiem, którego nie powstydziłby się żaden kasjer.

– Nie wygląda na dzianą.

– …

– Co pana interesuje?

– Jej portfel.

Pan Niedzielak po raz pierwszy zrobił zdziwioną minę.

– Tylko?

– Tylko.

– Kobiety noszą w nim karty kredytowe, dowód osobisty i Bóg wie co jeszcze.

– Ona nie ma karty kredytowej. Jeśli zaś chodzi o dokumenty…

– …?

– Jeśli trafią w pańskie ręce, muszą do niej wrócić jeszcze tego samego dnia. Tu jest jej adres zamieszkania. – Podał mu kartkę.

– Nie ma problemu.

Stryczek sięgnął do kieszeni po kopertę, w której były odliczone pieniądze.

– Będzie pana stać na taksówkę. – W głosie Stryczka można było usłyszeć uznanie, że starszy pan zarobi tak dużą sumę pieniędzy.

– Nie jeżdżę czymś takim. Przecznicę dalej zaparkowałem swojego Mercedesa.

Maksymiliana na sekundę zatkało.

– Powiedziano mi, że nie muszę żądać potwierdzenia wykonanej pracy – bąknął, starając się czymś pokryć zmieszanie.

– Na markę trzeba zapracować. Co z zawartością jej portfela?

– Należy do pana. To premia za… – Ugryzł się w język, gdy zobaczył drwiące spojrzenie.

Pan Niedzielak schował do kieszeni kopertę, i na widok wstającej z miejsca dziewczyny, kiwnął Stryczkowi na pożegnanie głową.

OSKAR NACISNĄŁ domofon i podniósł oczy na ładny fronton apartamentowca. Wynajem mieszkania musiał tu sporo kosztować .

– Kto? – w interkomie rozpoznał głos Idola.

– Oskar. Dzwoniłem wczoraj wieczorem.

– Sądziłam, że jesteś mądrzejszy. – Rozległ się brzęczyk zwalnianego automatu drzwi wejściowych.

Wszedł do przestronnego holu. W dyżurce siedział strażnik, ale najwidoczniej uprzedzony o gościu, tylko obrzucił go uważnym spojrzeniem i rzucił krótkie: – Drugie piętro. numer osiem.

Oskar przywołał windę. Kiedy czekał włączył komórkę i schował ją w kieszonce na piersiach. Stamtąd dobrze zbierała głos. Miał to już przećwiczone.

W redakcji zrobił się spory raban po tym, jak Grzesiek przyszedł z podbitym okiem i roztrzaskanymi aparatami foto. Ale burza szybko ucichła, gdy Oskar zrelacjonował przebieg nielegalnych wyścigów. Tamtej nocy zwycięzca zainkasował ponad czterdzieści tysięcy dolarów.

Wjechał na drugie piętro. Drzwi windy rozsunęły się z cichym sapnięciem. Znalazł numer osiem. Nacisnął dzwonek. Po pewnym czasie szczęknął zamek i w otwartych drzwiach zobaczył Idola. Sekundę później z łazienki wyszła naga blondynka i nie zważając na gościa, zniknęła w jednym z otwartych pokojów.

– Jesteś samochodem? – Jaromir spojrzał pytająco na gościa.

Oskar kiwnął głową.

– W takim razie podrzucisz nas do śródmieścia.

– Mieliśmy...

– Pogadamy po drodze.

JAROMIR WYSIADŁ z samochodu Oskara.

– Mieliśmy pogadać – dziennikarz był najwyraźniej zły.

Jaromir cofnął się i zajrzał do środka. Chłopak był najwyraźniej zielony i nie miał pojęcia, w co się pakuje. Dziennikarz śledczy z bożej łaski. Jaro poczuł przypływ wielkoduszności.

– Gdyby pewni ludzie dowiedzieli się, że spotkałem się z pismakiem, to wyrwali by nam serca razem z płucami. Ale najpierw zajęli by się tobą. Więc za to, że uchroniłem cię przed nieszczęściem, byłeś mi winien przysługę. Właśnie z niej skorzystałem.

Trzasnął drzwiami i ruszył za dziewczyną w stronę pobliskiej kawiarni. Kiedy weszli do środka, jakiś facet podniósł dłoń. Dal tym znak, że to z nim są umówieni.

Podeszli do stolika. Czterdziestoletni wymuskany playboy ruchem głowy wskazał dziewczynę.

– Wyślij narzeczoną na zakupy – powiedział.

Jaromir zjeżył się wewnętrznie, ale zobaczył twardy wzrok faceta. Jednocześnie przypomniał sobie ostrzeżenie bukmachera, który przekazał mu „zaproszenie” na spotkanie, żeby z tym gościem nie szarżował. Jaromir wyciągnął z kieszeni cztery banknoty studolarowe.

– Kup sobie cztery kulki lodów.

– Widzimy się wieczorem? – spytała z nadzieją.

– Zadzwonię.

Kiedy dziewczyna wyszła, Jaromir usiadł tyłem do wejścia.

– Maksymilian Stryczkowski – powiedział, nie spuszczając oczu z wymuskanego fagasa. – Jesteś ulubieńcem bukmacherów. Niejeden się na tobie dorobił.

Oczy Stryczka zwęziły się. Jaro lubił drażnić tych, którzy go irytowali. A ten facet działał na niego tak, jak kota głaskanie pod włos.

– Znajomi mówią na mnie Stryczek. Nie bez powodu…

– A na mnie Idol. Podobno mamy interes do obgadania, wart dwadzieścia kawałków.

Stryczek przez chwilę milczał, taksując go wzrokiem. Jakby się zastanawiał, czy już teraz odstrzelić młodemu głupi łeb, czy jeszcze trochę poczekać. Wreszcie się zdecydował.

– Tyle wynoszą twoje długi, które, po spłacie kasą z niedawnej wygranej, jeszcze nad tobą wiszą. Wykupiłem te zobowiązania.

– Więc teraz jestem twoim dłużnikiem – Jaromir westchnął ze współczuciem, a w jego oczach można było wyczytać, że uważa Maksymiliana za pechowca. – Jeśli mógłbym ci coś poradzić, to...

– Widzisz tamtych dwóch? – Stryczek wskazał wzrokiem na stolik pod oknem, gdzie siedziały dwa kwadratowe klocki mięśni. – To oni młotkami wklepali motocykl i świętej pamięci Defraga w asfalt. Pamiętasz jaki wtedy wszyscy gadali, że przeszarżował z zaciąganiem długów? – Stryczek uśmiechnął się pogodnie. – Nadal masz ochotę mi coś radzić?

Jaromir przez chwilę spoglądał w oczy Stryczka, a potem pokręcił przecząco głową.

KOSTRZEWA–DYCKI siedział rozparty w fotelu. Wskazał dłonią krzesło na wprost biurka. Jaromir miał gdzieś dobre maniery. Rozsiadł się swobodnie, zakładając noga na nogę. Stryczek usiadł w fotelu nieco z tyłu.

– Widzę, że nie jesteś przejęty zaproponowanym angażem.

– A powinienem? – spojrzał bezczelnie w oczy mecenasa.

– Powiesz mi coś o sobie?

– Jestem grzecznym synem swoich rodziców. Wynajmuję skromne mieszkanie. Chciałbym się ożenić, mieć dwanaścioro dzieci... I żeby wszystkie były katolikami i patriotami.

– Dlaczego dwanaścioro?

– Tylu było apostołów – chłopak wypowiedział te słowa ze śmiertelną powagą.

Chłopak jest dobrym aktorem i wyglądało, że Stryczek wybrał właściwego amanta.

– Podoba mi się twoje CV. Tylko zapomniałeś dodać, że wisisz nam dwadzieścia kawałków.

Jaromir odwrócił się i spojrzał przelotnie na Stryczka.

– Słyszałem, że w ramach spłaty długu mam zająć się jakąś dupencją.

– Jeśli będziesz skuteczny, dług zostanie anulowany...

Przed Jaromirem pojawiła się fotografia dwudziestoparolatki, która na pierwszy rzut oka wydawała się być dosyć przeciętna.

– Nazywa się Dorota Derska. Z tyłu foty znajdziesz jej adres. – Kostrzewa–Dycki spojrzał na Maksymiliana. – Powiedziano mi, że mógłbyś dać sobie radę z tą sprawą.

– Dam sobie radę.

– Ale zanim zrobisz jej dziecko, wcześniej musi jeść ci z ręki i podpisać pewien dokument.

– Jaki?

– Dowiesz się, kiedy przyjdzie stosowna pora.

– Czyli do tego czasu mam używać prezerwatyw.

W oczach prawnika zapaliły się złe błyski, choć usta nadal rozciągał jowialny uśmiech.

– Masz przede wszystkim używać głowy – wycedził lodowatym głosem. – Jeśli niewłaściwie się nią posłużysz, rozwalę ci ją drewnianą pałą.

– POTRZEBUJĘ CZTERDZIESTU chłopa do zbierania jabłek.

Stojący w drzwiach otwartego samochodu mężczyzna był elegancko ubrany. Miał na sobie marynarkę z jasnego przewiewnego materiału i spodnie z równo biegnącymi z przodu kantami na nogawkach. Na nosie miał okulary w złotej oprawce z przyciemnionymi na zielono szkłami. Jeśli do tego dodać świecący żółto na ręku zegarek i podobnego koloru sygnet z rubinowym oczkiem na małym palcu, można było mówić o przykładzie szczęśliwca, któremu powiodło się w życiu.

Wokół badylarza stała kilkuosobowa grupka zarośniętych, chuderlawych mężczyzn, w równie przewiewnych, co biznesmen ubraniach. No, może tylko nieco bardziej znoszonych. Niektórzy z nich, osłaniali oczy daszkiem z dłoni i spoglądali spod przymrużonych powiek na stojącego przed nimi naganiacza do roboty. Każdy zastanawiał się w duchu, jak jest możliwe, żeby stojąc w pełnym słońcu, facet miał siłę, żeby z takim ożywieniem machać rękami. Z twarzy sadownika można też było wnioskować, że zupełnie nie chce mu się pić.

Z tyłu, w pewnej odległości, stał Golec z Muchą. Zatrzymali się bardziej zaciekawieni wynikiem naboru, niż zainteresowani ofertą.

– Daję pięćdziesiąt groszy od zerwanej skrzynki.

– A niby, kto ją ma zerwać? – niski suchotnik podrapał się pod pachą.

– Maszyna!

– To, po co panu ludzie?

– Maszyna zrywa jabłka z drzewa, a wy odbieracie owoce z przesuwającej się taśmy za traktorem. Wszystkie pakujecie do skrzynek. Jak trafi się zgnilec, to odrzucacie do specjalnego pojemnika. Kto chętny? Zapraszam! – wskazał otwarte drzwi minibusu.

Nikt nie ruszył się z miejsca.

– Może pojedziemy? – Mucha trącił w bok przyjaciela, który właśnie zajął się zdrapywaniem zaschniętej plamy z rękawa flanelowej koszuli. – Jabłka to podobno kopalnia witamin.

– Wypijesz jedną truskaweczkę i też masz komplet witamin – Golec wzruszył obojętnie ramionami. – Przecież ona jest też na jabłkach.

Mucha najwyraźniej była zaskoczony tą informacją.

– Truskawka na jabłkach?

– A co?

– Cholera, ale się teraz porobiło. No, ale jak jest sztuczna kukurydza, sztuczne zęby i jak sam mówiłeś dmuchana kobieta co to można z nią w nocy figlować, to… może być i jabłkowa truskawka. – Podrapał się w czubek łysej głowy. – No, ale chyba…

– Co?

– Przeciśnięta przez sitko i takie tam.

– Zgadłeś i dlatego bardziej treściwa, pożywna i szybciej przez organizm przyswajalna.

– Więc dlaczego stale chce mi się jeść? – Mucha nie ustępował.

– Bo masz apetyt na dwa żołądki, a los obdarzył cię tylko jednym – odpowiedź była już bardziej opryskliwa. – Nie masz, Gargantuo, czym sobie czachy zawracać?

– Sam mówiłeś, że za mało interesuję się otaczającym mnie światem.

– Niby tak – Golec zerknął na coraz wyżej wspinającą się tarczę słoneczną. – Ale dlaczego przypiliło cię w taki piękny dzionek?

– Więc co robimy?

– Idziemy do pani Stasi.

Golec odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę najbliższej uliczki.

– Daję sześćdziesiąt pięć groszy – dobiegło zza ich pleców nerwowe wołanie.

– I niby co miałbym za to robić. – rozległ się ten sam głos suchotnika.

– Przecież mówiłem.

– Głuchy jestem.

Paru nygusów zaczęło się głośno śmiać i pokazało szerokie lufty w przednim uzębieniu.

Kiedy słońce docierało do zenitu na bezchmurnym niebie, Golec zatrzymał się przy ulicznym klombie. Przez jakiś czas przyglądał się krytycznie otoczeniu, wreszcie usiadł na ceglanym murku. Obok klapnął Mucha.

– Chcesz tak siedzieć na słońcu? – grubasek sapnął głośno.

– Nie marudź. Uruchom sferę kojarzenia.

– Po co? – Mucha starannie przyczesał grzebykiem rzadkie włosy.

– Żeby sobie wyobrazić, że Eskimosi daliby wiele, żeby zamienić się z nami miejscami.

Gdy znajdujący się w pobliżu strażnik miejski wreszcie odszedł, rudzielec zerwał trzy różyczki. Potem wyciągnął przed siebie dłoń i krytycznie obejrzał bukiet. Podszedł do kosza na śmieci. Wygrzebał kawałek srebrnej cynfolii i owinął nią łodygi kwiatów.

– No to mój Baranie de Bergerac, jesteśmy gotowi – westchnął z zadowoleniem.

Kilka minut później wkroczyli do niewielkiego sklepu spożywczo–warzywnego. Stojąca za ladą pięćdziesięciolatka była równie co Golec niewysokiego wzrostu. Choć los poskąpił jej wzrostu, za to w dwójnasób obdarzył wielkimi piersiami z przodu, a z tyłu równie ogromnymi półdupkami. Według jej słów, trzech świętej pamięci, mężów nigdy nie narzekało ani na jedne, ani na drugie walory niewątpliwej urody.

– Całuje od progu atłasowe rączki – zawołał Golec i wyciągnął przed siebie bukiet. – Co prawda to jedynie skromne trzy kwiatki dla pięknej kobiety, ale – zrobił zmartwioną minę – na giełdzie poniosłem dziś straty, więc zamiast brylantów stać mnie tylko na tyle.

Pani Stasia pozwoliła ucałować swoją dłoń.

– Z pana jak zwykle szarmancki mężczyzna – włożyła kwiaty do słoika po ogórkach konserwowych. Nie napełniła go wodą, tylko odstawiła na jedną z półek. – Jakie mamy dziś plany? Bo ja będę potrzebowała was – zerknęła na zegarek – dopiero za dwie godziny.

– Przywożą dziś ziemniaki? – zainteresował się Mucha.

– Buraki, marchew i włoszczyznę.

– W takim razie do tego czasu zajmiemy się biznesem samochodowym.

Pani Stasia schyliła się pod ladę i wyjęła nabijaną ćwiekami obrożę oraz długą smycz. Z zaplecza wyjrzał łeb olbrzymiego wilczura, jakby zwierzę chciało sprawdzić, kto pożycza jego własność.

– W razie czego – Golec zażartował – wystarczy na nas zagwizdać.

Wkrótce przez okno właścicielka sklepu mogła zobaczyć, jak Golec spaceruje wzdłuż chodnika pobliskiego parkingu. Kiedy nadjeżdżała jakaś maszyna, chudzielec wybiegał na środek jezdni i wskazywał wolne miejsce. Czasami udało mu się zainkasować kilka złotych za obywatelską opiekę nad pozostawionym autem. Przez cały czas z twarzy rudzielca nie schodził pogodny wyraz zadowolenia i swego rodzaju nonszalancji, jakby to, co robił, było tylko chwilowym zajęciem. Kaprysem, do którego nie warto przywiązywać najmniejszej wagi. Pogoda ducha i nieprzejmowanie się dniem dzisiejszym były pierwszą i drugą rzeczą, za które cenił go Mucha.

Prawdę mówiąc, Mucha zazdrościł przyjacielowi nie tylko tego. W duchu stale myślał o barwnym życiu, które kumplowi dane było przeżyć. Dowiedział się o nim sporo już pierwszego wieczora, gdy rozpijali truskawkowego bełta. Ech, już nigdy później wino nie miało tak wybornego smaku. Obaj nie bardzo jednak wiedzieli czy trunek wyszlachetniał od długiego leżakowania na sklepowej półce, czy też bukietu dodało mu ich pragnienie oraz nowo zawarta przyjaźń.

Choć Golec był marnej postury, na wyborze grubaska, by w chudzielcu szukać przyjaciela, zaważył fakt inteligenckiego pochodzenia, życiowe obycie i bezdyskusyjny spryt. Rudzielec przez długie lata był wziętym dziennikarzem kobiecych popołudniówek i tygodników, które zajmowały się tematyką sensacyjno–obyczajową. On sam zresztą nie ukrywał, że jest wnikliwym znawcą kobiecej duszy, czego w trzeciej kolejności szczerze zazdrościł mu grubasek. Jednak pewnego dnia Golec rzucił światowe życie i zaczął pić. Dlaczego? Golec był człowiekiem zbyt delikatnej natury, by roztrząsać ten bolesny dla niego okres w życiu. Tak, więc wrodzona wrażliwość była czwartym powodem podziwu, którym Mucha darzył Golca.

Co prawda, przed miesiącem pomysł przyjaciela zupełnie nie przypadł mu do gustu.

– Jak to, ja mam siedzieć z obrożą nałożoną na szyję i w dodatku przywiązany smyczą do drzewa?

– To takie image.

– Co?

– Spójrz na tamten plakat – Golec wskazał ręką na rozwieszony na ścianie najbliższego domu olbrzymi bilbord. – Co ta dupencja ma na szyi? No?

– Obrożę nabijana ćwiekami – sapnął zaskoczony grubasek.

– Takich plakatów są na mieście setki. Myślisz, że ona się tego wstydzi?

– Cholera ją wie.

– Więc ja ci powiem, że ani, ani.

– No, ale…

– Co?

– Ja nie jestem ta… – Mucha zmrużył oczy żeby przeczytać imię gwiazdy – Guga Techno.

– Dlatego, żeby cię z nią nie pomylono dołożyłem smycz.

I tak już zostało. Grubasek siedział na murku z obrożą na szyi. Połączona z nią smycz była zawiązana wokół pnia pobliskiego rachitycznego drzewka. Golec zaś robił za parkingowego. Stali klienci nie pytali już o mężczyznę przywiązanego do wiotkiej topoli.

Na ulicy pojawił się nowiutki ford Sierra. Kierowca najwyraźniej szukał miejsca do zaparkowania. Golec, jak to miał w zwyczaju, wybiegł na jezdnię, wskazując z ukłonem wolną lukę między dwoma samochodami.

Kierowca zaparkował, zgasił silnik, wysiadł i trzasnął za sobą drzwiczkami.

– Pan na chwilę, czy dłużej? – Golec ukłonił się szarmancko.

Wymuskany czterdziestolatek, obrzucił go spojrzeniem, które wydawało się błogosławić wszystko i wszystkich. Miał na sobie doskonały garnitur, pod kolor dobraną koszulę, krawat, piękne skórzane buty, które niedawno Golec oglądał na wystawie sklepu firmowego Enzo Peruzziego… Jednym słowem, stał przed nim syty i zadowolony z życia człowiek.

– Masz ochotę popilnować mojego samochodu? – głos mężczyzny był równie lukrowato mdły, co jego wygląd. Taki… metroseksualny. Golec wreszcie zrozumiał, co znaczy to słowo, na które od czasu do czasu trafiał w gazetach.

– Ma się rozumieć, prze szanownego pana – Golec odpowiedział równie pocukrzonym głosem.

– A ten tam – gość machnął ręką, jakby trzymał w niej batystową chusteczkę.

– Gość z obrożą?

– Aha!

– Na łobuzów, którzy mieliby ochotę coś zrobić pańskiej bryczce.

– A czemu jest przywiązany do drzewa?

– Wczoraj pogryzł takiego jednego, co próbował dobierać się wytrychem do wozu klienta. Dlatego, dla bezpieczeństwa, trzymam go na smyczy.

Golec gwizdnął i Mucha odwrócił się w ich stronę, szeroko się uśmiechając.

– Ugryźć? Niby czym? Przecież on z przodu nie ma dwóch zębów.

– Bo właśnie stracił je na tym łobuzie – dopowiedział szybko Golec. – Ale ponieważ człowiek ma co najmniej dwadzieścia cztery zęby, więc jeszcze starczy mu na kilku frajerów.

Metroseksualny roześmiał się głośno i sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej pięć złotych. Potem wręczył Golcowi datek z miną, jakby podawał mu opłatek z Najświętszym Sakramentem.

– Zaraz wracam.

– Ja nigdzie się nie ruszam.

Golec ruszył do cienia, w którym siedział Mucha.

– I jak stoimy z kasą? – spytał zaciekawiony.

– Ciężko tyram, mój Gargantuo, więc nie pomrzemy z głodu.

– Kto to był ten?… No?… Co powiedziałeś?

– Gargantua?

– Miał dwa żołądki? – Mucha sapnął zaciekawiony.

– Jeden, ale wielki.

KIEDY GOLEC zastanawiał się, czy rozwinąć gargantuiczny wątek stworzony przez Françoisa Rabelaisa w literaturze XVI wieku, Maksymilian Stryczkowski wszedł do luksusowego apartamentowca, na którego drugim piętrze mieściło się biuro notarialne. Na drzwiach wisiała mosiężna tabliczka z nazwiskiem.

– Roman Peszek – przeczytał półgłosem i nacisnął dzwonek.

Nie czekał długo.

– Witam serdecznie – na widok klienta prawnik otworzył ramiona, jakby zamierzał przytulić go do piersi.

– Kawy?

– Z przyjemnością.

– Zapraszam – gospodarz poprowadził gościa do gabinetu i wskazał jeden ze skórzanych foteli. – Sekretarka ma teraz wolne, zgodnie z pana życzeniem pełnej dyskrecji. Zaraz wracam.

Maksymilian rozsiadł się wygodnie, zastanawiając się jak będzie lepiej wyglądał: gdy założy prawą nogę na lewą, czy też odwrotnie? Jego wzrok padł na kolekcję fotogramów poustawianych w ozdobnych ramkach na komodzie. Zdjęcia trzech pokoleń rodziny Peszków, bez wątpienia, biorąc pod uwagę rodzinny, genetyczny rys – dość wydatną brodę męskiej części rodu. A wnioskując po tużurkach, cylindrach i strojnych sukniach kobiet, a także zarozumiałych minach mężczyzn, Peszkowie od pokoleń utrzymywali się w wyższych rejonach stanów średnich społeczeństwa.

Poczuł zawiść. Nawet imię Maksymilian, nie było prawdziwe. W metryce miał imię Antoni. Jak ktoś, kto chce zrobić karierę w wielkim biznesie może mieć na imię Antek? Jeśli musiał się przedstawić, używał nazwiska von Stryczkowski. Ci, którzy zetknęli się z nim bliżej, dość szybko rozpoznawali w nim wredną szuję, którą dla własnego bezpieczeństwa najlepiej omijać z daleka. Dlatego nazywali go Stryczkiem. Jak na razie na jego talentach poznała się tylko jedna osoba – Kostrzewa–Dycki. Swój zawsze rozpozna swego, bez względu na nazwisko, pseudonim, podrabiane drogie wody kolońskie czy ubrania z doszytymi metkami wielkich kreatorów mody.

– Już jestem – Peszek wniósł na tacy porcelanową filiżankę wypełnioną dymiącą kawą. – Pamiętałem, że bez mleka i cukru…

Stryczek przytaknął. Prawnik wziął leżącą na biurku teczkę z dokumentami i siadł w fotelu obok.

– Co w naszej sprawie? – Maksymilian upił łyk mokki.

Notariusz pomyślał, że facet niewątpliwie pochodzi z małego miasteczka. Tylko jeszcze tam można było spotkać osoby – chociaż już coraz rzadziej – uważające za szczyt elegancji odchylanie w bok małego palca przy piciu kawy lub herbaty.

– Właściwie wszystko jest już gotowe.

– Właściwie?

– Na dokumencie brakuje jeszcze podpisu burmistrza gminy.

– Mówił pan, że ma z nim dobre kontakty.

– Owszem tylko, że on właśnie jest na urlopie.

– Za granicą?

– Na Mazurach.

– Podobno bywał pan u niego na daczy.

Prawnik przytaknął głową.

– Więc co pan jeszcze robi w Warszawie?

W cherubinowo słodkim głosie Stryczka zaskrzeczały zardzewiałe tryby, a twarz ściągnął zły grymas.

– Rozmawialiśmy telefonicznie.

– …?

– Zaproponowana suma go nie zadowala.

– Mówiliście o tym przez telefon?

– Wiemy jak rozmawiać, żeby nikt postronny o niczym się nie dowiedział.

Maksymilian upił jeszcze łyk i odstawił filiżankę na stolik.

– Ile chce?

– Sto tysięcy.

– Sto? – Stryczek uśmiechnął się lekceważąco. – To nie są pieniądze.

– Ale euro.

– Nie za dużo?! – Tym razem w jego głosie pojawiło się oburzenie. – Podobno dotąd wyznawał zasadę, że małą łyżką też można się najeść.

– Nadal tak twierdzi. Jednak w stosunku do zbywanej przez miasto posesji wartej osiemdziesiąt sześć milionów złotych, sto tysięcy euro uznaje właśnie za odpowiednio małą łyżeczkę.

Stryczek udawał, że się zastanawia.

– Załóżmy, że się zgodzę.

– On chce mieć pieniądze do najbliższej środy.

– Skąd ten pośpiech?

– Następnego dnia rozpoczynają inwentaryzację zasobów lokalowych dzielnicy. Od środy zostają wstrzymane wszelkie transakcje dokonywane między miastem a osobami prawnymi, które chciałyby dochodzić swoich praw własności.

– Dużo jest takich?

– Niewielu zainteresowanych o tym wie. Ale burmistrzowie dzielnic zostali zobligowani przez prezydenta miasta…

– W porządku, to już nie moja sporawa

– Więc… co mam odpowiedzieć?

Gdyby gość zażądał dwustu tysięcy Stryczek również zapłaciłby od ręki. W końcu nie były to jego pieniądze, a Kostrzewy–Dyckiego. Właściwie to również nie jego szefa, ale angielskiego zleceniodawcy. Czy tamten miał jeszcze kogoś nad sobą? Być może. W końcu w grę wchodził majątek wart miliony.

– We wtorek dostanie sto tysięcy euro.

Przekręt z zaświatów

Подняться наверх