Читать книгу Przekręt z zaświatów - Paweł Szlachetko - Страница 8

Rozdział 3

Оглавление

– Rozumiesz coś z tego? – Lenka spojrzała pytająco na Joannę.

Ta machnęła lekceważąco ręką.

– Wszystkie wróżbiarki i wróże gadają dwuznacznikami, żeby potem nikt nie mógł im zarzucić, że czegoś nie przepowiedziały.

Obie zerknęły na Dorotę, jakby oczekiwały rozwiązania zagadki słów wróżbiarza, że już wkrótce w jej życiu wiele się odmieni. Z tego, co dotąd od niej usłyszały, raczej wszystko wskazywało, że wpadła w kanał, który nie miał dna, a jeśli już ono było, to znajdowało się po drugiej stronie Drogi Mlecznej.

– Prawdę mówiąc, ja też niewiele z tego pojmuję. Ale – dodała Dorota pocieszająco – podobno przyjdzie dzień, kiedy wszystko zrozumiem.

– Do bani z taką wróżbą. – Lenka nie ustępowała.

– Dlaczego? – Joanna spojrzała niepewnie na przyjaciółkę.

– Idziemy do wróżki, gdyż chcemy poznać niebezpieczeństwo. Inaczej mówiąc, uniknąć czającego się na naszej drodze pecha, a nie, wpadając do wilczego dołu, uświadomić sobie, że chyba o czymś takim gadała za forsę Cyganka. Jak chcesz usłyszeć, co w rzeczywistości cię spotka, idź do wróżki Bereniki – stwierdziła Lenka.

– Nie słyszałam o takiej.

Przyjaciółka sięgnęła po długopis i zapisała na kartce numer telefonu.

– To może warto, żebyś dowiedziała się o niej czegoś więcej. Daję słowo, kobieta jest niesamowita.

– Więc co z tym adwokatem? – Joanna wychyliła się z kuchni, gdzie dolewała sobie wrzątek do herbaty.

– No właśnie chciałam, żebyście mi pomogły.

Piętnaście minut później wszystkie uradziły, że Dorota powinna się dowiedzieć, czego chce od niej niejaki Peszek.

Odprowadzając dziewczyny, przy wyjściu z klatki schodowej Dorota z przyzwyczajenia zerknęła do skrzynki na listy. Kiedy dwie godziny temu wchodziła na górę, wyjęła z niej wiadomość od notariusza. Jakim zatem cudem znowu coś się tam bieliło? Sięgnęła po kluczyk. Koperta nie była zaadresowana, więc nie przyniósł jej listonosz. Wyczuła dłonią, że w środku coś się znajduje. Rozerwała zaklejony brzeg. Ze środka wysypały się jej dokumenty. W jaki sposób trafiły pod adres wynajmowanego mieszkania, które nie widniało w żadnym dokumencie? Ta detektywistyczna łamigłówka okazała się dla niej zbyt trudna do rozwiązania.

KIEDY DOROTA stanęła przed drzwiami kancelarii adwokackiej, poczuła się nieswojo. Jeszcze mogła się wycofać. Obejrzała się, czy przypadkiem policyjny patrol nie odciął jej drogi odwrotu. Nikogo nie było…

Skąd jej przyszedł do głowy ten patrol? Nacisnęła klamkę i weszła do środka. Zobaczyła pytające spojrzenie sekretarki.

– Ja do pana… – wskazała na list. – Peszka.

– Pani Dorota Derska?

Przytaknęła głową.

– Mecenas już czeka.

– Już czeka?

– Przecież umawiali się państwo na 17.30.

– Umawialiśmy… No, niby tak.

– Ma pani ochotę na kawę? A może coś zimnego?

Poczuła suchość w ustach.

– Wystarczy szklanka wody.

Kiedy weszła we wskazane drzwi, zza biurka poderwał się niewysoki mężczyzna o pomiętej twarzy z dość wyrazistą szczęką w i elegancko wyprasowanym garniturze. Dopiero teraz sobie przypomniała, że kiedyś spotykała się z chłopakiem, który miał podobne nazwisko. I podobną brodę. Świat jest taki mały…

– Peszek… Roman – uścisnął jej rękę.

– Pan jest ojcem Oskara?

Adwokat kiwnął głową, a na jego twarzy pojawił się wyraz zdziwionego zaciekawienia.

– Czy to ma jakieś znaczenie?

– Chodziliśmy kiedyś... na ten sam wydział Uniwersytetu Warszawskiego.

– Więc świat jest diabelnie mały – uśmiechnął się z zawodową uprzejmością.

– To prawda.

Peszek wskazał jeden ze skórzanych foteli. Usiedli. Spojrzała pytającym wzrokiem na notariusza, który wziął z biurka jakieś dokumenty.

– Szanowna pani Doroto. Otóż moja kancelaria współpracuje z Urzędem Miasta Stołecznego Warszawy i reprezentuje go w niektórych sprawach. Tydzień temu została wydana decyzja zatwierdzająca akt prawny, w którym stwierdzono, że nie ma przeszkód, żeby – sięgnął po okulary: „Uchylić decyzję nacjonalizacyjną, wydaną, po dniu 25 lutego 1958 roku i jej postanowienia zweryfikować z punktu widzenia konstytucyjnej zasady legalności działania organów administracji publicznej…” Innymi słowy, na mocy ustawy reprywatyzacyjnej, jako jedynej spadkobierczyni, przekazano pani prawa majątkowe do kamienicy i gruntów do niej przynależnych.

– Jakiej ustawy? – Dorota zagubiła się w tym słownym galimatiasie.

– Nie ustawy, a dekretu – poprawił ją prawnik – wydanego po wojnie przez władze komunistyczne. Dokonano wówczas nacjonalizacji majątków z naruszeniem obowiązujących standardów prawnych. Inaczej mówiąc, bezprawnie przejęto mienie prywatne zgodnie z ówczesnymi założeniami ideologicznymi. Obecna ustawa znosi ową niesprawiedliwość.

– Co to ma wspólnego ze mną? Przecież ja pochodzę z Wrocławia.

– Z ksiąg wieczystych wynika, że przed wybuchem II wojny światowej właścicielami posesji znajdującej się przy obecnej ulicy Wiosny Solidarnościowej, dawniej Włodzimierza Ilicza Lenina, dawniej Pierwszej Brygady, dawniej Cara Aleksandra II, byli Ferdynand i Ernestyna Derscy.

– To moi pradziadkowie.

Notariusz spojrzał na Dorotę wzrokiem, jakby teraz był pewien, że wszystko stało się już dla niej jasne. Jednak nie znalazł w jej oczach błysku olśnienia.

– W 1951 roku pani dziadkowie zostali pozbawieni własności i wysiedleni. Wraz z pani mamą przenieśli się do Wrocławia. Tam zamieszkali na ulicy Henryka Sienkiewicza – podał numerem domu…

– To mój wrocławski adres – Dorota wreszcie zaczęła rozumieć, że nie znalazła się w tym gabinecie przypadkowo. – Tata jednak nigdy nie wspominał, że dziadkowie przyjechali z Warszawy. Zmarli, gdy byłam mała.

– Więc jesteśmy w domu – prawnik zrobił minę, jakby powiedział dobry kawał. – A raczej w pani domu.

– Czyli ja mam tu… jakiś domek?

– Nie jakiś, tylko kamienicę. Jest pani jej właścicielka dokładnie od sześciu dni, kiedy to na dokumentach reprywatyzacyjnych został złożony ostatni, wymagany prawem, podpis.

Dorocie nieoczekiwanie zrobiło się gorąco. Sięgnęła po szklankę z wodą i wypiła ją duszkiem.

– Więc twierdzi pan... – nadal nie mogła uwierzyć.

– Jako jedyna spadkobierczyni swojego ojca Ferdynanda i matki Ernestyny Derskich, jest pani właścicielką czteropiętrowej kamienicy, która znajduje się przy ulicy Wiosny Solidarnościowej. Moim obowiązkiem jest panią poinformować, że koszty postępowania administracyjnego poniesie urząd miasta. Mam również przyjemność przekazać pani prawa do konta w szwajcarskim banku Krönenberga – podał jej kartkę poświadczoną pieczęcią Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Na innym piśmie widniała adnotacja banku z kilkoma pieczęciami i podpisami. – Znajduje się na nim niewielki depozyt, który pozostał po opróżnieniu konta po zakończeniu I wojny światowej. Dokładnie w dniu 24 maja 1919 roku wynosił on czterdzieści trzy dolary i pięćdziesiąt pięć centów. Po przeliczeniu i dodaniu stosownych procentów, po osiemdziesięciu dziewięciu latach obecnie wynosi osiemnaście tysięcy sześćset czterdzieści siedem złotych i czterdzieści trzy grosze.

– Niemożliwe.

Dorota nadal nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Jeszcze godzinę temu zastanawiała się nad przyszłością, którą raczej widziała w mrocznych barwach. I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, sytuacja obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. Więc Cyganka miała rację.

– Może mnie pan uszczypnąć?

– To chyba nie będzie konieczne. Jeśli nie ma pani żadnych planów, chciałbym zawieźć ją na miejsce, gdzie znajduje się posesja.

Notariusz sięgnął po telefon.

– Jesteś gotowy? Doskonale. Czekaj przed wejściem. Zaraz schodzimy.

– JESTEŚMY NA ULICY Wiosny Solidarnościowej, przed pani własnością – notariusz wskazał kamienicę, jakby prezentował najwspanialszy budynek Nowego Jorku.

Przez całą drogę w głowie Doroty przesuwały się wspomnienia dzieciństwa, próbowała sobie przypomnieć, co jej tata mówił o dziadkach, o rodzinnych korzeniach. Dziadek Ferdynand zmarł na atak serca, gdy miała zaledwie cztery lata. Pamiętała jedynie wielkiego, żylastego mężczyznę z gęstymi, siwymi bokobrodami, który podrzucał ją do sufitu, co uwielbiała, i śmiał się tubalnie. Babcia Ernestyna zmarła trzy lata później. Była cichą kobietą, która uwielbiała gotować i szyć. Podobno ustawiały się do niej kolejki eleganckich wrocławianek, bo potrafiła uszyć kreację Diora tylko raz przyjrzawszy się zdjęciu w przemyconym zachodnim katalogu mody. Do dziś pamiętała miała kolekcję cudnych ubranek dla lalek, które babcia dla niej uszyła.

Zanurzona we wspomnieniach, nie zauważyła, że brodaty młody mężczyzna za kierownicą wciąż zerkał na nią we wstecznym lusterku.

Kilkadziesiąt metrów dalej, po przeciwnej stronie ulicy, zatrzymała się czerwona Yamaha. Motocyklista z uwagą przyglądał się wysiadającej z samochodu dziewczynie.

Dorota z uwagą zaczęła oglądać fronton kamienicy.

– Jest śliczna.

Najwyraźniej była zafascynowana pięknem klasycznej elewacji. Prawnik zerknął uważnie na dziewczynę, czy też przypadkiem nie próbuje go nabrać udawanym zachwytem. Nie bardzo rozumiał, co ją tak oczarowało, zwłaszcza że na tle wznoszącego się nieopodal szklanego hotelu–wieżowca, zdewastowana rudera przedstawiała żałosny widok. Jednak Dorota najwyraźniej była nią zauroczona.

– Naprawdę się pani podoba? – Peszek próbował się upewnić.

– Przecież to klasyczny przykład warszawskiej secesji. Czytałam o tym budynku i jego projektancie. Podobno Otto Wagner, twórca wiedeńskiej secesji, tuż przed śmiercią nanosił na projekt autorskie uwagi…

– Rzeczywiście – skrzywił się prawnik – to fantastyczne.

Przeszli przez bramę i stanęli na podwórzu.

– Nie sądziłam, że budynek jeszcze istnieje i że będę jego właścicielką. To nieprawdopodobne!

– A jednak prawdziwe.

– Super!

– Mogę o coś spytać?

Kiwnęła głową nie odrywając wzroku od finezyjnie kutych w brązie balustrad balkonów pierwszego piętra.

– Co pani zamierza zrobić z tą… – przez moment na jego twarzy pojawił się wyraz obrzydzenia – secesją?

– Jak to co? – odwróciła się do prawnika z rozpromienionym wzrokiem. – Najpierw zamieszkać, a potem…

Prawnik zrobił głupkowaty wyraz zdziwienia.

– Ale przecież to ruina!

– Sam pan powiedział, że razem z domem odzyskałam kapitał.

– Który, jeśli włoży pani do banku – zażartował – to za uzyskany procent będzie pani mogła przeprowadzić remont za siedemset lat.

– Dam sobie jakoś radę – podekscytowana Dorota zdawała się nie zwracać uwagi na notariusza.

– No cóż – prawnik miał minę jakby przeżuwał plasterek cytryny. – Muszę jechać do biura. Przekazałem wszystkie stosowne dokumenty i jestem tu właściwie zbędny. Jest pani od dziś właścicielką tego domu. Gratuluję i do widzenia.

Dorota uścisnęła wyciągniętą dłoń. Została sama.

Otoczyła ją cisza, niekiedy przerywana gruchaniem gołębi z poddaszy. Słoneczne promienie gubiły się w spękanych tynkach, które dużymi płatami odchylały się od muru, gotowe odpaść od cegieł. Zdawała się tego nie zauważać. Przymknęła oczy, nabierając głęboko w płuca powietrze, jakby chciała zapamiętać wszystkie otaczające ją zapachy. Wreszcie ruszyła w stronę najbliższej klatki schodowej. Kiedy kładła dłoń na klamce, na jej twarzy pojawiła się mina podobna do tej, jaką musiał mieć Ali Baba, gdy stanął na progu jaskini wypełnionej po brzegi złotem i brylantami.

PRZEZ DROGĘ powrotną adwokat Peszek milczał. Jednak co raz to zerkał na siedzącego za kierownicą syna. Kiedy dojeżdżali do kancelarii nie wytrzymał.

– Mógłbyś się chociaż odezwać.

– O co ci chodzi?

– Kiedyś ze sobą chodziliście... Ty i ta Dorota... Specjalnie wziąłem cię dzisiaj za kierowcę.

– To twój samochód nie jest popsuty?

– Powinieneś się jej przypomnieć. No tak… – Peszek westchnął zrezygnowany. – Należało ogolić brodę. No i te okulary przeciwsłoneczne. Zakryły ci pół twarzy. Wszystko urządziłem, a ty...

– Co ja?

– Ta dziewczyna jest bogata i nawet nie wie, jak bardzo.

– Trzeba więc było jej powiedzieć – w głosie Oskara pojawiła się nuta zniecierpliwienia.

Dzisiejszego ranka ojciec zaskoczył go swoją prośbą. Nic nie wiedział o Dorocie. Próbował się wykręcić, jednak dotąd stary wiercił mu dziurę w brzuchu, aż skapitulował. To miała być zwykła przysługa. Syn pomagał ojcu. Bez żadnych pieniędzy. Tak było najzdrowiej dla ich wzajemnych stosunków.

Przed trzema laty, po skończeniu studiów, Oskar wyprowadził się z domu. Poszedł na wojnę z rodziną, ale w końcu postawił na swoim. Wynajął kawalerkę na drugim końcu miasta, jak najdalej od troskliwej mamy. Znalazł pracę w redakcji. Usamodzielnił się. Kilka razy było mu ciężko, niekiedy nie miał nawet na śniadanie. Mimo to nigdy nie przyszedł do ojca prosić o pożyczkę. Musiał się zmienić. Chciał tego! Wszystko przez to, że ktoś pewnego dnia uświadomił mu, że człowiek jest wart tyle, ile z siebie może dać innym.

Kiedy powiedział o tym ojcu, ten uznał go za głupka, który zamiast startować z lepszej pozycji chce wszystko rozpoczynać od zera. Ale Oskar był uparciuchem.

Skończył z wydawaniem pieniędzy tatusia i szpanowaniem nie swoimi samochodami. Postanowił, że jeśli będzie się jakimś chwalił, to tylko kupionym za własne pieniądze. Od pół roku miał stare volvo i był z niego bardziej dumny, niż niegdyś z ojcowej nowiutkiej sportowej toyoty.

A wszystko to zawdzięczał... Dorocie.

Pierwszy raz zobaczył ją w klubie studenckim. On szykował się do obrony pracy magisterskiej, a ona dopiero kończyła pierwszy rok studiów. Od razu wpadła mu w oko. Musiał długo się starać, żeby zaczęła z nim chodzić. Ale po dwóch miesiącach nieoczekiwanie zerwała. Powiedziała wówczas, spokojnie patrząc mu w oczy, że nie ma ochoty mieć za swojego chłopaka pyszałkowatego głupca. Pokłócili się na ostro. Dopiero po pewnym czasie Oskar zrozumiał, co miała na myśli. Że tyle jest wart, ile... Próbował ją odnaleźć, ale zmieniła akademik, a on nie szukał zbyt wytrwale...

– Dlaczego nic nie mówisz? – ojciec nie ustępował.

– A co chciałbyś usłyszeć?

– Nie bądź bezczelny.

– Nie jestem... Z tobą można rozmawiać jedynie o pieniądzach, jakby były najważniejsze na świecie.

– Bo są. Dorośnij wreszcie.

MUCHA PRZEBUDZIŁ się ze snu. Tego dnia rano wybrali się na poszukiwanie lokum, w którym mogliby zamieszkać po tym, jak z kamienicy wyprowadzili się ostatni lokatorzy. Co prawda ich kawalerka w bloku kilka przecznic dalej była niczego sobie, ale jeśli można poprawić sobie warunki bytowania… Hm… Czemu nie.

Golec odwrócił się od okna, przy którym stał jakiś czas. Zaczął drapać na piersi pod koszulą.

– Słyszałeś?

Mucha przeciągnął się i mlasnął językiem i wreszcie usiadł na podłodze. Zaczął dokładnie zaczesywać na głowie kosmyki włosów.

– Niby co?

– Znalazła się nowa właścicielka kamienicy. Los bywa okrutny i niesprawiedliwy. Najpierw wodzi nas na pokuszenie perspektywą powiększenia skromnego metrażu, by chwilę potem… – dopił ostatni łyk z butelki. – Ludzie to nie baranki, ani motylki, tylko hieny…– Ości i wilki – dopowiedział grubasek.

– Masz racje Iwanie Nikołajewiczu Ponyriowie, drukujący pod pseudonimem „Bezdomny”.

– Że niby ja?

– Chyba za bardzo się rozpędziłem.

– Tak myślałem.

– W twoim przypadku, Arturze nie Międzyrzecki i nawet nie Międzystrumykowy… diabelski Messer nie miałby tak wdzięcznego obiektu do rzucenia czaru, jakim był ów poeta „Bezdomny”. – Wypowiadając słowa: „rzucenia czaru” sypnął do dłoni Muchy ostatnie drobniaki. – Zostało nam jeszcze na jedną butelkę. Ech – westchnął ciężko. – Świat zmierza ku zagładzie…

– I nic już nie można na to poradzić? – wystraszył się Mucha.

Przekręt z zaświatów

Подняться наверх