Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 11

Оглавление

Rozdział 4

LIST

Malariusz Wojnicz zbudził się znienacka. Wydawało mu się, że dom pani Stelli się trzęsie. Jak podczas trzęsienia ziemi.

W ciemności pomału wymacał szafkę nocną, żeby zapalić lampkę. Chwycił za gruszeczkę z przyciskiem lampki, ale nie nacisnął go i pozostał tak na półodkryty, z odsuniętą pościelą, jeszcze oszołomiony snem.

Może to mu się tylko przyśniło?

Nasłuchiwał i pierwsze, co wyraźnie usłyszał, to odgłosy deszczu za oknem. Oto i wyjaśnienie, powiedział sobie, wypuszczając przycisk lampki i wsuwając się na powrót pod koce. Ten huk, który dopiero co usłyszał, to nie było nic innego jak zwykły grzmot.

Położył się na boku, ponieważ sterta ciężkich koców nie pozwalała mu na swobodne wyciągnięcie stóp, i wsunął ręce pod poduszkę. Napawał się tym miłym uczuciem dobrowolnego uwięzienia w cieple.

To była jedna z tych zwykłych burz, które…

Kolejny straszny huk. Potem łoskot. I cała posadzka domu zatrzęsła się, jakby była zrobiona z masy papierowej. Malariusz Wojnicz skoczył na równe nogi na materacu, opatulony kocami jak płaszczem.

Huk ucichł, ale przez kilka niekończących się chwil szklanki, naczynia i srebra pani Stelli nadal drżały.

Piorun musiał trafić dokładnie w ich dom!

Zszedł z łóżka i powlókł się z kocami do okna. Zerknął przez okiennice i zobaczył jakichś ludzi biegnących ulicą. Słyszał, że krzyczą, ale szum ulewy przeszkodził mu w zrozumieniu słów. Potem przeniósł wzrok na dom naprzeciwko i zauważył, że jedna ściana zawaliła się: ze świeżo powstałej wyrwy wzbiła się chmura dymu i kurzu.

– Straszne… – szepnął Wojnicz z przejęciem.

Koce zsunęły się z niego na podłogę, a on zaczął mocować się z gałką przy oknie, aż udało mu się je otworzyć. Szum deszczu się nasilił.

Odepchnął okiennice i stulił dłonie wokół ust, żeby krzyknąć: „Co się tu dzieje?” – ale pytanie zamarło mu na ustach. Spoglądając w niebo, zobaczył jakieś świetliste łuki przecinające zasłonę z burzowych chmur, usłyszał świsty kul armatnich spadających na domy i łoskot walących się murów.

Z wrażenia stracił równowagę. Upadł na ziemię i zaczął chodzić na czworakach po pokoju, usiłując zrozumieć to, co przed chwilą zobaczył.

Z otwartego okna zawiewało mu na plecy strugi deszczu i słyszał krzyki.

Odnalazł po omacku swoje ubranie, włożył je byle jak, na łapu-capu, żeby tylko jak najprędzej, i już miał opuścić pokój, gdy w ostatniej chwili przypomniał sobie o zeszycie Morice’a Moreau i kartkach swego rękopisu Serce nie sługa.

Zeszyt wcisnął do kieszeni, a powieść zwinął w rulon i wsunął pod sweter, i chwiejnym krokiem wyszedł na korytarz.

Odniósł wrażenie, jakby cały dom pani Stelli przekrzywił się od samych fundamentów i kołysał niczym okręt. Głowy wypchanych zwierząt wyglądały, jakby miały za chwilę wyskoczyć ze ścian.

Nagle zobaczył drżące światełko w półmroku górnego piętra.

– Pani Stello? – zapytał.

Kolejny huk zatrząsł całym domem jak kryształowym kielichem. Koński łeb oderwał się od ściany i potoczył po schodach w podrygach.

– O nieba! – zawołała pani Stella na górze.

Wojnicz pobiegł jej na spotkanie i znalazł ją skuloną w rogu korytarza ze świecznikiem w ręce. Słabe światło świecy padało jej na twarz.

– Nic pani nie jest? Proszę wstać, ja pani pomogę.

Wystraszona stara nauczycielka podniosła wielkie jasne oczy i napotkała tuż przed sobą świńskie oczka swojego gościa.

– Och, co za katastrofa, panie Wojnicz… – westchnęła ciężko starsza pani, chwytając się jego ramienia. Dźwignęła się i stanęła chwiejnie na nogach, krucha i bezbronna.

– Proszę mi dać to światło… – szepnął łagodnie Wojnicz.

– Tak, tak, oczywiście.

– I proszę coś na siebie włożyć. Musimy… – Prawdę mówiąc, Wojnicz nie miał zielonego pojęcia, co musieli zrobić, ale myśl, że mogliby zostać uwięzieni w bombardowanym domu, zupełnie mu się nie podobała. – Musimy stąd uciekać.

– Atakują nas, prawda? – zapytała nauczycielka, jakby to było coś najbardziej naturalnego na świecie. – Ba, wcześniej czy później to musiało nastąpić.

Wojnicz otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle.

– Na miłość boską – powiedziała pani Stella. – Gdyby tylko żył mój mąż…

– Chodźmy już stąd – nalegał Wojnicz.

Stara nauczycielka przytaknęła, podniesiona trochę na duchu obecnością mężczyzny, a zarazem zagubiona we własnych myślach. – Musi mi pan koniecznie oddać pewną przysługę, panie Wojnicz.

– Oczywiście! – odparł nieco niecierpliwie Malariusz. – Ale…

– To jest bardzo ważne, niech mi pan wierzy. To jest naprawdę sprawa najwyższej wagi…

– Tak, tak! Wezmę dla pani płaszcz.

– Ja poruszam się teraz powoli, panie Wojnicz.

– Mogę panią wziąć na ręce, jeśli pani zechce…

– I muszę jeszcze troszczyć się o swoją godność – uśmiechnęła się pani Stella. – Ale pan… pan mógłby mi wyświadczyć tę przysługę.

Nad ich głowami zagrzmiało niebo, po czym zapadła groźna cisza. Wojnicz widział już w wyobraźni dalsze świetliste szlaki pocisków spadających na Kilmore Cove.

– Pani Stello, zrobię wszystko, co pani sobie życzy, bylebyśmy tylko się pospieszyli!

– To proszę iść za mną. I proszę mi wybaczyć, że zaprowadzę pana do sypialni…

Stara nauczycielka kazała mu odstawić świecznik na eleganckie biurko w rogu pokoju, następnie poprosiła go, by otworzył szafę i wyjął z niej pudełko na buty.

– Pani wybaczy… – wyjąkał speszony. – Które mam wyjąć?

– Którekolwiek, wszystko jedno. Byle tylko puste.

Wojnicz wziął pudełko pachnące majerankiem, otworzył je, przechylił w stronę światła, by się upewnić, że nie ma w nim butów, i wrócił do pani Stelli, która tymczasem sięgnęła po kartkę papieru z nagłówkiem oraz długie pióro i zasiadła przy biurku. Nie odrywając pióra od papieru, stara kobieta wskazała mu w głębi szuflady taśmę klejącą i brązowy papier pakunkowy.

– Proszę wypełnić pudełko gazetami… i włożyć do niego coś ciężkiego; zbyt lekkie paczki zazwyczaj giną.

– Proszę pani…

– Niech pan włoży, proszę – powtórzyła głosem nawykłej do posłuchu nauczycielki.

Wojnicz usłuchał bez słowa.

Parę chwil później paczka była gotowa. Pani Stella złożyła list i wsunęła go do środka, prosząc Wojnicza, by wszystko dobrze zapakował.

– W porządku – oznajmiła z zadowoleniem. – A teraz potrzebny dobry adres. Ach, ta pamięć! Czy byłby pan tak uprzejmy i przepisał adres z tego?

Wskazała na gazetę leżącą na szafce nocnej, noszącą tytuł „Echo des Fantaisies”.

– Co mam przepisać?

– Niech pan spojrzy na podtytuł.

– „Gazeta Oficjalna Miejsc z Wyobraźni”… – przeczytał Malariusz Wojnicz.

– To zaraz pod tym.

– A czy mogę wiedzieć, co my właściwie robimy?

Dom znowu zatrząsł się od kolejnego wystrzału armaty i lustro spadło na ziemię, rozbijając się na kawałki. Świeczka zgasła i pani Stella pospiesznie zapaliła ją na nowo.

– Adres, panie Wojnicz! Bardzo pana proszę!

Malariusz Wojnicz sprawdził adres w gazecie i zirytowany umieścił go na paczce.

– Zrobione! – krzyknął, jakby się zwracał do wariatki. – A teraz?

– Teraz, kochany, proszę zabrać tę paczkę – powiedziała pani Stella, wciskając mu ją w ręce. – I iść na pocztę, i wysłać ją z okienka po prawej stronie, najprędzej, jak się da, i cokolwiek się zdarzy!

– Proszę pani, poczta…

– Och, niech się pan nie martwi, to okienko jest czynne nawet podczas wojny! I niech pan będzie pewien, że moja paczka zostanie doręczona. Niech mi pan zaufa. Trzeba tylko, żeby pan poszedł na pocztę i nadał paczkę, jak powiedziałam. Zrobi pan to jeszcze tej nocy.

Wojnicz pokiwał głową zmieszany. – Mogę przynajmniej wiedzieć dlaczego?

– Powierzyłam panu podanie o dymisję i pomoc, panie Wojnicz… – odpowiedziała spokojnie pani Stella Evans. – Za długo byłoby teraz wszystko wyjaśniać, ale… kiedy ta paczka dotrze do celu, mam powody, by sądzić, że Kilmore Cove będzie bezpieczniejsze.

– Dymisję i pomoc…?

– Cokolwiek mógłby pan pomyśleć, Krainy z Wyobraźni są o wiele bardziej niebezpieczne od tych rzeczywistych. Trwa właśnie atak i jeśli mnie słuch nie myli, to są wystrzały armatnie…

– Istotnie – zapewnił Wojnicz.

– Właśnie – nauczycielka spuściła głowę w zamyśleniu. – Sądzę, że byłam nazbyt porywcza kilka lat temu. Powinnam była wysłać to podanie, kiedy jeszcze był czas. Tymczasem pojawiło się tych dwoje dzieci…

– Bliźnięta Covenant?

Pani Stella przytaknęła. – Tak, oni. Pomyślałam, że może damy radę jeszcze przez jakiś czas stawiać opór… – Machnęła gwałtownie ręką. – Ale nieważne! Jak to się mówi? Nie warto płakać nad rozlanym mlekiem.

Stara kobieta chwyciła Wojnicza za rękę. Jej palce były delikatne i kruche jak pręty wachlarza. – Proszę nadać paczkę i jeśli miasteczko przetrwa ten atak, to już będzie ostatni, jaki musi znieść. Wracajmy do rzeczywistości, panie Wojnicz!

Mężczyzna patrzył na nią, nic nie rozumiejąc, ale ona ograniczyła się do mocnego uściśnięcia jego dłoni i wsunięcia w nią kluczyka zawieszonego na srebrnym łańcuszku. – Po drugiej stronie ulicy są białe drzwiczki – dodała. – Prowadzą do byłej pracowni mojego biednego męża. Od dawna tam nie zaglądałam, ale… jeśli sobie dobrze przypominam, powinny tam być jego strzelby myśliwskie. Ja ich nigdy nie używałam, ale myślę, że jeszcze działają. Naboje znajdzie pan w pudełku obok. Gdyby musiał się pan nimi posłużyć. Teraz niech już pan idzie, szybko!

Wojnicz cofnął się o krok. – A pani? Nie wyjdzie pani ze mną?

Pani Stella pokiwała wolno głową. – Panie w pewnym wieku potrzebują trochę czasu, żeby się wyszykować. Proszę iść, a ja, jak tylko będę mogła, dołączę do pana.

A jednak w jej głosie było coś dziwnego… Jakby w gruncie rzeczy kobieta wcale nie zamierzała się ruszyć z domu.

Malariusz Wojnicz jednak nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać. Wziął dziwną paczkę pod pachę, zbiegł ze schodów i już był na parterze, gdzie z przyjemnością znów poczuł twardy grunt pod nogami.

Chwycił za swój stary parasol, pożyczył sobie jakiś plecak i wsunął do środka paczkę, rękopis i zeszyt Morice’a Moreau. Następnie otworzył drzwi i dał nura w ulewę. Rozróżnił od razu białe drzwiczki, o których mówiła pani Stella, otworzył parasol i skierował się w ich stronę.

O ile dobrze pamiętał, mąż pani Stelli był zapalonym preparatorem, czyli kimś umiejącym wypychać i konserwować ciała zwierząt. Nie mógł wprost zrozumieć, jak ktoś taki mógł być jednocześnie myśliwym.

Ale to były inne czasy, powiedział sobie, i przeszedł przez ulicę.

Chociaż trudno mu było się z tym pogodzić, to jednak historia z paczką nasunęła mu myśl, że nauczycielka nie miała wszystkich klepek w porządku. Szkoda, bo dopiero co poprzedniego wieczoru wypowiedziała wiele dobrych słów o jego powieści i te komplementy wydały mu się szczere i…

Nagle przystanął.

Na drugim końcu zaułka pojawiła się wielka małpa ze szpadą i w pirackiej opasce na głowie.

– To po prostu niemożliwe – mruknął Malariusz Wojnicz spod parasola.

Małpiszon podniósł zardzewiałą szpadę i wydał jakiś ochrypły pomruk.

– Tego już doprawdy za wiele! – wrzasnął szef Podpalaczy. – Chcesz ze mną walczyć? To się zbliż!

Opuścił szybko parasol i pokręcił rączką, wypuszczając zeń potężny płomień, który podpalił ulicę od krańca do krańca.

Ulysses Moore.

Подняться наверх