Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 9

Оглавление

Rozdział 3

W TARAPATACH...

Jason Covenant ledwie wierzył w swoje szczęście; udało mu się! Znalazł ją!

Zawisł na dachu Willi Argo, trzymając się jedną ręką tego, co jeszcze przed chwilą było progiem w drzwiach do wieżyczki. Na miejscu ulubionego pokoju Ulyssesa Moore’a była teraz przeraźliwa wyrwa, nad którą dyndały niebezpiecznie nogi chłopca.

Jason usłyszał jeszcze odgłos ostatniej salwy armatniej i łoskot walącej się na dziedziniec wieżyczki. Zadrżał. Zimne powietrze bladego świtu wciskało się pod sweter i piżamę, której nie zdążył z siebie zdjąć.

Wyciągnął rękę z pozytywką i wrzucił przedmiot do wnętrza domu, potem uchwycił się mocniej deski progowej i wysiłkiem obu ramion podciągnął do góry.

Był w domu. Otrzepał się nerwowo i wtedy zdał sobie sprawę, że z emocji szczęka zębami. Światło elektryczne jakby oszalało: to się zapalało, to gasło bez żadnego powodu.

Przez drzwi biblioteki wylatywały luźne kartki z książek i jakieś papiery, które opadały niczym umierające motyle na to, co jeszcze zostało z podłogi na korytarzu.

W końcu dotarły do niego niespokojne okrzyki z zewnątrz: rozpoznał głosy rodziców i siostry. Wołali go.

Dał sobie kilka sekund na oddech, odkaszlnął, nabrał w płuca tyle powietrza, ile tylko mógł, i odpowiedział głośno: – Nic mi nie jest! Zaraz schodzę!

Następnie ukrył pozytywkę pod ubraniem i przeskoczył przez rumowisko wokół stłuczonego lustra. Przeszedł przed drzwiami biblioteki, ale nie zajrzał do środka. Na korytarzu górnego piętra zauważył, że klapa prowadząca na poddasze podczas wstrząsów się otworzyła.

Siedziba strażników Kilmore Cove.

Wszystko, co tu przez lata przechowywano, wszystkie tajemnice znikły na zawsze…

Próbował o tym nie myśleć i dotarł do pokoju siostry. Otworzył drzwi. Pachniało tam rumiankiem i syropem od kaszlu. Spróbował włączyć światło, ale bez skutku. Zaczął więc po omacku szukać czegoś, co Julia znalazła prawie przypadkiem w szufladce komody, na dole, w miasteczku. To się wydarzyło zaledwie kilka dni wcześniej, a teraz wydawało się jakby przed laty.

Z zewnątrz dochodził uparty dźwięk klaksonu, który pan Covenant wściekle naciskał. Z ciężkim sercem Jason uznał, że musi zrezygnować z dalszych poszukiwań.

Zbiegł pospiesznie na dół po chwiejących się niebezpiecznie schodach, przeskoczył przez tapczan na werandzie i wypadł na podwórze. Otoczyła go chmura pyłu i śmieci. W oddali zobaczył dwa tylne czerwone światła samochodu.

Pan Covenant stał obok auta przy otwartych przednich drzwiach i ręką naciskał klakson.

– Jason! Czy chcesz nas przyprawić o zawał serca? – zawołał na widok syna.

Nic nie mówiąc, Jason podbiegł do ojca i uścisnął go. Ojciec oddał mu uścisk, przytulając do siebie tak mocno, że omal go nie udusił.

– Jedziemy, szybko! – powiedział, otwierając drugie drzwiczki. Z wnętrza auta płynęło ciepłe światło, stwarzające wrażenie bezpieczeństwa.

Jason rzucił się na tylne siedzenie obok Julii, która wpatrywała się w niego w milczeniu z oczami ciągle pełnymi lęku. Uściskała go. Pani Covenant siedziała z przodu i spoglądała na dzieci, trzymając dłoń na ustach, niezdolna do wyrażenia kłębiących się uczuć, jakie ją w tym momencie ogarnęły.

Pan Covenant włączył pierwszy bieg i samochód ruszył. Chwilę potem rozległ się grzmot, między drzewami błysnął płomień i kolejna kula armatnia uderzyła w Willę Argo.

Jason i Julia obrócili się po raz ostatni, by spojrzeć na stary dom na urwisku. Stał tam, dostojny i zraniony, wśród stosu gruzu i szkła z roztrzaskanej wieżyczki, z uniesionym dachem, uszkodzonym poddaszem, a ze ślepych okien ciągle wyfruwały karty z książek ze zbioru Ulyssesa Moore’a.

– To się nie dzieje naprawdę… – szepnęła Julia.

Jason już nie chciał na to patrzeć. Zawsze myślał, że ten dom jest żywy albo że mieszka w nim duch opiekuńczy, ten sam, który co noc przestawiał meble i ustawiał na swoim miejscu bibeloty w gablotkach. Duch, który powinien był przeszkodzić temu, co się działo. Widok był tak przejmująco smutny, że serce mu się ścisnęło.

Walczył w obronie tego domu. Najpierw z Obliwią, potem z Podpalaczami, wreszcie z doktorem Bowenem i kuzynami Flint. To niesprawiedliwe, że tak się to kończy.

Nie mogło się tak kończyć.

Coś delikatnie zaczęło bębnić w szyby.

– Jeszcze nam tylko deszczu brakowało! – zawołał zniecierpliwiony pan Covenant, włączając wycieraczki. Na przedniej szybie pojawiły się grube smugi brudu.

– Nic nie widać! – zawołała nerwowo jego żona.

– Wiem! Wiem, do diabła! – krzyknął poirytowany pan Covenant, skręcając w drogę schodzącą do Kilmore Cove. Nagle przystanął.

– Można wiedzieć, dokąd jedziesz?

Pan Covenant włączył i wyłączył trzykrotnie wycieraczki, zanim znowu ruszył. – Do miasteczka!

– KTOŚ STRZELA DO NAS Z ARMATY – krzyknęła pani Covenant – A TY CHCESZ JECHAĆ DO MIASTECZKA?!

– Może potrzebują pomocy! – odpowiedział mąż.

Pani Covenant złapała go za rękę. – To nieważne! Musimy myśleć o sobie! Musimy uciekać!

Jason pokręcił głową. „Uciekać?” Bitwa się dopiero zaczęła, nie mogli akurat teraz odjechać! Spojrzał na Julię: mimo wszystko oni ciągle byli strażnikami Kilmore Cove!

Siostra odpowiedziała mu spojrzeniem i nachyliła się, by objąć matkę na przednim siedzeniu.

– Tato ma rację – rzekła łagodnie. – Oni by nas nie pozostawili bez pomocy…

Pani Covenant zaczęła cicho płakać. – Wiem… – powiedziała półgłosem.

Przez chwilę nikt nic nie mówił, gdy pan Covenant bardzo wolno zjeżdżał z urwiska Salton Cliff w stronę Kilmore Cove, usiłując coś zobaczyć przez zabrudzoną szybę.

Nagle zachmurzone niebo rozświetliła błyskawica, która pojawiła się nad morzem niczym elektryczne drzewo. Rozszalała się ulewa. Wycieraczki nie nadążały usuwać wody.

– Nie powinniśmy byli się tu przenosić… Nie powinniśmy… – łkała pani Covenant. – My jesteśmy mieszkańcami dużego miasta…

Potem, kiedy rozległ się grzmot, zamilkła.

Siedzący z tyłu Julia i Jason przysunęli się do siebie.

– Zabrałaś zeszyt? – zapytał szeptem Jason.

Przytaknęła. – A ty znalazłeś pozytywkę?

– Tak. Sprawdź, czy ktoś jest…

Julia otworzyła zeszyt-książeczkę Morice’a Moreau, za którego pośrednictwem mogła się porozumieć z innymi czytelnikami takiej samej książeczki. Przekartkowała go pospiesznie, ale nie znalazła nikogo czytającego w tym momencie. Ani Anity, ani Malariusza Wojnicza, ani też Ostatniej.

– Nie ma nikogo. Pewnie wszyscy śpią.

– Wojnicz też? – zdumiał się Jason. – Nie zbudziły go nawet armatnie strzały?

Kiedy zjeżdżali serpentynami z urwiska, przyjrzeli się uważniej czarnej brygantynie tkwiącej nieruchomo na środku zatoki: wszystkie małpy z jej dziwacznej załogi nosiły marynarskie ubrania z podkasanymi nogawkami i rękawami. Jedne przeskakiwały z masztu na maszt, inne biegały po pokładzie i zapalały lonty dział wielkimi pochodniami. Dwie szalupy spuszczone na wodę kierowały się w stronę portu, ale z tej odległości dzieci nie mogły rozróżnić, czy prowadzili je ludzie czy też małpy.

Jedynym człowiekiem, którego można było z pewnością rozpoznać, był kapitan okrętu.

Nie było wątpliwości.

– To kapitan Spencer – szepnął Jason pod nosem.

A Julia przytaknęła.

Rodzeństwo ścisnęło się za ręce dla dodania sobie odwagi.

Jason przebiegł w myślach wszystko, co Black Wulkan im opowiedział poprzedniego wieczoru, usiłując znaleźć jakiś związek między wydarzeniami ostatnich tygodni i pojawieniem się brygantyny: ucieczka Nestora, tragiczna śmierć doktora Bowena, zalanie miasteczka, ich powrót z Arkadii przez Labirynt… Ale jakkolwiek się wysilał, nic z tego nie wynikało.

Julia tymczasem patrzyła na odcinek drogi przed nimi przez brudną przednią szybę i obliczała, kto spośród przyjaciół pozostał w Kilmore Cove. Nestor zniknął, zabierając ze sobą cztery klucze. Leonard i Kalipso byli od tygodni na morzu. Anita Bloom wróciła do Londynu z ojcem i braćmi Nożycami. Rick i Tommaso przebywali jeszcze w Wenecji 1751 roku…

Poczuła dreszcz przebiegający po krzyżu. Prawda była taka, że zostali w Kilmore Cove sami i oprócz Blacka Wulkana mogli liczyć tylko na siebie.

Ulewa coraz silniej smagała ulice i pan Covenant jeszcze zwolnił. Za kolejnym zakrętem zaczęły ukazywać się pierwsze domy miasteczka. Poprzez szarą ścianę deszczu widać było zapalone światła i tłum stłoczonych parasoli na ulicach. Wszyscy mieszkańcy, którzy usłyszeli huk armat bijących w szczyt urwiska, wybiegli zobaczyć, co się dzieje.

– Spójrzcie tylko! – zawołał pan Covenant, kiedy ujrzał zatłoczony deptak wzdłuż morza. Na widok takiego tłumu poczuli się podniesieni na duchu i trochę mniej samotni.

Jason szukał wzrokiem tych dwóch szalup, które dostrzegł z góry, ale nigdzie nie mógł ich zobaczyć. Czyżby już dobiły do portu? Oparł czoło o szybę i osłonił obiema rękami oczy, żeby lepiej widzieć. Brygantyna zaczęła się obracać, kapitan Spencer zakasywał rękawy, małpy przygotowywały następne kule do armaty.

– Tato, czy nie mógłbyś trochę przyspieszyć? – poprosił Jason, gnany ciekawością, co się dzieje.

– Oczywiście, proszę bardzo – odpowiedział pan Covenant i nagle dodał gazu.

Niespodziewany wybuch sprawił, że podskoczyli wszyscy czworo.

– Co to było? – spytała przejęta pani Covenant. – Piorun?

Po chwili następny.

Długie smugi ognia przecięły niebo nad miasteczkiem. Ludzie na plaży zaczęli krzyczeć i rozbiegać się w panicznej rozsypce parasoli. Pierwsze pociski spadły na domy i wszystkich ogarnął popłoch.

– ROBERT! NIE! ZAWRACAMY! – zawołała pani Covenant, chwytając się męża.

– A DOKĄD? – odkrzyknął pan Covenant. Uczepił się kurczowo kierownicy, mając u boku żonę, która przywarła mu do ramienia, uniemożliwiając ruchy, całkiem jakby chciała się jeszcze trzymać ostatnich okruchów normalnej rzeczywistości. Wyglądali jak dwa manekiny znieruchomiałe ze strachu.

– Tato, uważaj! – krzyknął w pewnej chwili Jason, wskazując ulicę przed nimi.

– ROBERT!

Pośrodku jezdni pojawiła się nagle grupa dziwnych postaci. Pan Covenant nacisnął klakson, żeby ustąpiły, i gwałtownie skręcił, hamując, ale samochód wpadł w poślizg na mokrym asfalcie, sunąc jak sanki po lodzie, aż wyskoczył z jezdni na skarpę od strony plaży. Zderzak grzmotnął w skałę, pojazd przemknął między krzakami i głazami, ześlizgując się po zboczu na samą plażę, a na końcu zarył się maską w piachu.

Wszystko to rozegrało się w zaledwie kilka sekund, ale zdawało się, że trwa wieczność.

Światła zgasły, silnik też i pozostało tylko bębnienie deszczu o dach i szalone ruchy wycieraczek.

– Robert? – spytała pani Covenant w nieustannym szumie ulewy.

– Miriam? – zapytał z kolei mąż.

– Dzieci, jak tam? W porządku?

Ktoś biegł wzdłuż wybrzeża po tej samej stronie, gdzie wypadli z jezdni.

Państwo Covenant mieli jeszcze w oczach obraz tych postaci, które pojawiły się znikąd w świetle latarni.

Szpady.

Włosy.

Ogony.

– Dzieci? Wszystko w porządku tam, z tyłu?

Coś zaskrobało o drzwiczki. Czyjeś kroki i osuwające się kamienie.

Pani Covenant obróciła się akurat w chwili, w której ktoś czy coś turlało się po dachu samochodu.

– ROBERT!

Zardzewiała szabla roztrzaskała z łoskotem przednią szybę.

– MIRIAM!

Przez szyby państwo Covenant ujrzeli dziesiątki przygarbionych postaci, które otoczyły samochód.

– Dzieci! Dzieci zniknęły!

Ulysses Moore.

Подняться наверх