Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 7

Оглавление

Rozdział 1

ZŁOTE WROTA

Dokładnie w połowie korytarza na zapleczu cukierni Chubbera skrzypnęły drzwi. Stare drewniane drzwi, takie same jak tysiące innych starych drzwi z drewna. Kiedy się im jednak dobrze przyjrzało, uwagę zwracał kunsztownie cyzelowany zamek z metalowym szyldem w kształcie wypukłego liścia, z zawijasami i spiralami łagodnie lśniącymi w mroku korytarza.

Drzwi ponownie zaskrzypiały, tym razem głośniej, a nieprzyjemny dźwięk poniósł się echem po pustym lokalu.

Była głęboka noc. W rogu cukierni stały zsunięte stoliki – złożone jedne na drugich. Podłogę pokrywała gruba warstwa błota naniesionego tu na butach klientów. Na sklepowej ladzie stały puste srebrne tace i rynienki z folii aluminiowej pełne okruchów. W powietrzu wciąż jeszcze wisiał zapach słodkiego kremu, wanilii i drożdżowego ciasta. Drzwi wejściowe były uchylone, ale na zewnątrz nie widziało się żywego ducha.

Żałosny stos rupieci zalegał od centralnego placu miasteczka aż do małego portu. Wszystkie światła Kilmore Cove pogasły: kuliste klosze latarni wzdłuż wybrzeża, okna mieszkań, dzwonnica kościelna, którą ojciec Feniks miał zwyczaj podświetlać lampką wotywną. Nawet górująca na cyplu latarnia morska Leonarda Minaxo tej nocy była spowita w ciemności. W drżącym blasku gwiazd widać było tylko lśniące wstążki morskich fal.

Kilmore Cove było pogrążone w głębokim mroku. A pośród niewielu odgłosów, jakie dawały się słyszeć, najwyraźniejsze było skrzypienie dobiegające z korytarza na zapleczu cukierni.

Potem pchnięcie.

I jeszcze jedno.

Za trzecim pchnięciem stare drewniane drzwi się otworzyły.

Wtargnęła przez nie chmara muszek i podmuch gorącego powietrza, wilgotnego i dusznego.

Na koniec pojawili się dwaj chłopcy, którzy zatoczyli się w ciemności i wyczerpani oparli o ścianę.

Kopniakiem zamknęli za sobą bez słowa drzwi i zaczęli gwałtownie wymachiwać rękami, aby odpędzić owady.

Jeden z nich miał na sobie śmieszny żelazny hełm w kształcie kokosowego orzecha, wgnieciony z boku, i bufiaste, żółto-czerwone spodnie, zapinane pod kolanami na dwie grube klamerki. Był boso, a stopy i łydki pokryte zadrapaniami i ukąszeniami miał umazane błotem.

– Pożrą mnie żywcem! – wykrzyknął drugi, drapiąc się wściekle po szyi i zaczerwienionych ramionach. Ubranie miał w łachmanach: podartą koszulę, poszarpane na strzępy płócienne spodnie i zniszczone skórzane sandały. – To najzjadliwsze muszki, jakie kiedykolwiek spotkałem!

– Piekielne muszki! – dorzucił kolega we wgniecionym hełmie, po czym puścił się biegiem za towarzyszem.

Dobiegli do końca korytarza, uchylili zasłonę, która oddzielała go od reszty lokalu i przystanęli na moment, zerkając w stronę wyjścia, by się upewnić, że nikogo tam nie ma. Potem pobiegli dalej, kierując się w stronę plaży.

– Dosyć! – zawołał chłopiec w łachmanach, które zrzucał w biegu. Jego jasna skóra usiana była czerwonymi ukąszeniami. Przeskoczył przez bezładny stos desek zwalony na skraju drogi ciągnącej się wzdłuż wybrzeża i biegł dalej po zimnym piasku, wymijając leżący po drodze fotel i ławkę.

I w końcu wskoczył do morza.

Drugi poruszał się o wiele wolniej: kiedy znalazł się na plaży, zdjął wgnieciony hełm, potrząsnął rudymi spoconymi włosami i podbiegł do przyjaciela, gdy ten otrząsał się już z wody. – Pomogło? – spytał.

– Myślałem, że oszaleję.

– Owady z dżungli.

– Tak, ale… – chłopiec rzucił złe spojrzenie na budyneczek cukierni, drewniany sześcian z ozdobnymi zawijasami – nie sądziłem, że będą aż tak żądne krwi! Popatrz tylko, ile ukąszeń!

Rudzielec ziewnął, przetarł podkrążone ze zmęczenia oczy i czekał, aż przyjaciel wyjdzie z wody. – Możemy już iść? – zapytał. – Padam ze zmęczenia.

Tamten przytaknął, podniósł podarte łachy, otrzepał je byle jak z piasku i znowu na siebie włożył. Po czym obaj zawrócili w stronę miasteczka i poszli przed siebie główną ulicą. Przechodzili akurat obok Chubbera, gdy...

Bach! W środku cukierni coś się poruszyło.

– Słyszałeś? – zapytał Rudzielec, przystając.

Pisnęła mewa. Szumiało morze. Nic poza tym.

– Co niby miałem słyszeć?

Rudzielec dał mu znak, by na niego poczekał i podszedł do witryny cukierni. Nocne powietrze było gęste i nieruchome jak wosk. Główna ulica Kilmore Cove biegła prosto jak strzelił, pnąc się w stronę starego miasta, a potem jeszcze wyżej, aż do opuszczonej stacji kolejowej. Wszystkie okiennice od ulicy były pozamykane. Wszystkie z wyjątkiem tych w klinice weterynaryjnej: przez szyby przedostawał się słaby blask kilku świeczek i olejnych lampek. To tam opatrywano rannych podczas ostatniej powodzi. A kiedy w całym mieście zabrakło prądu, powrócono do starych metod oświetlania.

Jakimś cudem budynek cukierni Chubbera, stojący na samym rogu ulicy, wysoka fala oszczędziła.

Bach!

Znowu z cukierni dobiegł ten sam dziwny odgłos.

Dwaj chłopcy spojrzeli po sobie i zawrócili. Weszli do środka. Coś przemykało się wśród cieni po ladzie.

– Nie do wiary! – wykrzyknął Rudzielec.

– Jak ona się tutaj dostała ? – zapytał drugi, podobnie zaskoczony.

Mały, puchaty kłębek przycupnął zwinięty na srebrnej tacy, spoglądając na przybyłych ze zdziwieniem i zadowoleniem kogoś, kto właśnie zlizał najlepszy krem angielski.

Kociątko pumy!

– Musiała się przemknąć przez drzwi, zanim je zamknęliśmy!

Pumiątko zeskoczyło z lady na ziemię i z ufnością zaczęło ocierać się o łydki chłopca w poszarpanym ubraniu.

– Niemożliwe! – westchnął chłopiec, opierając się o futrynę drzwi, straszliwie zmęczony i przygnębiony.

– Najpierw krwiożercze owady a teraz puma… – szepnął drugi, wkładając znowu wgnieciony hełm. – Coś mi się zdaje, że nie służą ci podróże przez Wrota Czasu.

– Co my teraz zrobimy? – zapytał przyjaciel, przyglądając się strapiony małej pumie, która turlała się teraz po podłodze u jego stóp.

– Przecież chyba nie zostawisz zwierzątka w cukierni! – odparł tamten. Mówiąc to, schylił się i błyskawicznie schwytał pumę za łapę. Kocię się obróciło, odsłaniając pazurki, ale po chwili całkiem zadowolone skuliło się w kłębek w ramionach chłopca. Nie okazywało żadnego lęku przed ludźmi.

– Brawo, maleńka. Teraz przekażę cię twemu pańciowi.

– Nie jestem jej pańciem! – zaprotestował chłopiec w podartym ubraniu, ale już po chwili trzymał kociaka w ramionach. – Rick, proszę cię! Nie chcę jej! Nie umiem sobie radzić z pumą!

Kocię pomrukiwało wielce zadowolone.

Chłopiec w hełmie uśmiechnął się ubawiony.

– Ale coś mi się zdaje, że ona ciebie chce, Tommi.

Ulysses Moore.

Подняться наверх