Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 9

Оглавление

Rozdział 3

TAJEMNICZA WYSPA

Ponury bezkres ciemnego piasku i ciemnofioletowych muszli pokruszonych przez morze. Stalowoszare niebo. Zimno i daleko. Żadnej chmury. Zimny wiatr wiejący od północy, który w ciągu lat powyginał pnie palm w niekończący się szereg smutnych łuków.

Nestor przesunął ręką po włosach i zacisnął z irytacją zęby.

Do diaska, to było jeszcze bardziej niegościnne miejsce, niż zapamiętał.

Kiedy pchnął z wysiłkiem drewniane drzwi pomalowane na niebiesko, od razu usłyszał szum morza i świst wiatru unoszący się znad piasku. Popiskujące ptaki. Długo stał w progu, nasłuchując.

„Ostrożnie” – powiedział sobie. Nie miał broni na wypadek czyjejś napaści. I nie był całkiem pewien, czego mógł się spodziewać.

W końcu przekroczył próg, popatrzył na niego uważnie, po czym wyszukał dostatecznie ciężki kamień i zablokował drzwi tak, żeby nie mogły się za nim zamknąć. To była jedyna droga powrotna.

Było gorąco. Gorąco i parno, duszno. Tropik. Ściągnął z siebie wełniany sweter i w końcu ruszył, wymijając korzenie, które się przebiły przez ruiny posadzki dawnego salonu w siedemnastowiecznym zniszczonym i opuszczonym budynku, w jakim się znalazł. Ze ścian obsypywał się złuszczony biały tynk.

Kiedy podniósł wzrok, zobaczył resztki starego kominka. Lustro.

I tysiące napisów na ścianie.

Graffiti.

Obraźliwe i niezrozumiałe wyrazy. Dziwne rysunki wyryte żelaznym szpikulcem czy kamiennym ostrzem.

Gniewne.

Naładowane nienawiścią.

Dłuższą chwilę rozważał, czy nie byłoby rozsądniej zawrócić. Mógł się domyśleć, kto był autorem tych napisów.

Rozpoznał swoje imię: Ulysses Moore.

Było podkreślone i otoczone krzyżykami, zupełnie jak cmentarz na mapie. Były też imiona innych znajomych osób: Penelopa, Peter, Black i Leonard.

Litery były wielkie i spiczaste. A czaszka z dwiema skrzyżowanymi piszczelami tuż pod imionami oznaczała tylko jedno: zemstę.

„Módl się, żebyś to nie był ty…” – wyszeptał przez zaciśnięte zęby stary ogrodnik, opuszczając w pośpiechu zrujnowany dom.

Szum fal rozbijających się o plażę i nieustający świst wiatru natychmiast go ogłuszyły, tak że Nestor nie usłyszał, jak w budynku zatrzasnęły się Wrota Czasu. Ktoś ostrożnie odsunął na bok blokujący je głaz.

„Powinienem był wziąć ze sobą broń” – mruknął stary ogrodnik, kuśtykając po plaży. Coś na wszelki wypadek, gdyby doszło do jakiegoś niebezpiecznego spotkania. Jakaś szabla czy rewolwer… Rewolwer byłby lepszy, zważywszy, co się wydarzyło ostatnim razem.

A tymczasem nie miał nic: wyruszył z Willi Argo w pośpiechu, z plecakiem pełnym notesów i drewnianych łódeczek oraz z wielkim zamętem w głowie.

Początkowo zamierzał zabrać ze sobą pudełko z kluczami, żeby przeszkodzić innym w szukaniu go, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie: „A niech robią, co chcą – pomyślał – to nie mój problem”. Nic i nikt nie mógł go odciągnąć od jego zamiaru: odnalezienia Penelopy bez względu na cenę.

A poza tym zawsze lubił podróżować bez bagażu.

Teraz zrozumiał, że okazał się naiwny. Postąpił impulsywnie, nie przemyślał sprawy. Prawdę mówiąc, nie wyobrażał sobie, że wyląduje na tej wyspie. Podjął taką decyzję w ostatniej chwili: w momencie, w którym postawił nogę na pokładzie Metis i ujął ster w dłonie. I natychmiast dopadły go wątpliwości.

Okrutne wątpliwości.

I oto już tu był.

Za rzędem palm wygiętych od wiatru Pacyfik wyglądał jak ogromne jezioro błota. Trawa była mokra, co znaczyło, że dopiero co przeszła tu tropikalna ulewa.

Nestor przeskoczył przez pień wyrzuconego przez morze drzewa i skierował się w stronę dalszych drzew, wyrwanych z korzeniami i pobielałych od słońca, przypominających szkielety wielorybów.

Zapytywał sam siebie, czy w tej chwili on go obserwuje.

Czy jeszcze żyje?

A Penelopa?

W powietrzu rozległo się przenikliwe nawoływanie wędrownego ptaka. Zaniepokojony Nestor rozejrzał się dokoła, po czym ruszył dalej. Obszedł przylądek i sto kroków przed sobą zobaczył resztki opuszczonego miasteczka. Stare, koślawe domy z drewna. Pomost. Dziesięć pierścieni zardzewiałego łańcucha od kotwicy.

Przeszedł ostrożnie wzdłuż rzędu palm, żeby nie rzucać się w oczy i zauważył, że piasek był usiany dziesiątkami małych jamek krabów. Po pewnym czasie oparł się wyczerpany o pień palmy, zacisnął zęby z wściekłością i przy pierwszym silniejszym podmuchu wiatru wymamrotał przekleństwo.

„To już nie na moje lata, tego rodzaju imprezy – powiedział sobie. Nie mam też już do tego cierpliwości”.

W końcu postanowił zlekceważyć wszelkie środki ostrożności i szedł dalej samym brzegiem, dobrze widoczny. Jeżeli w tym miejscu zapomnianym od Boga i ludzi ktoś jeszcze żył, tym bardziej chciał go jak najszybciej spotkać. Niechby to był on… albo Penelopa.

Kiedy tak wędrował, wysilał się, by sobie przypomnieć kształt wyspy i układ starych zabudowań. „To musi być opuszczone miasteczko piratów, zatem…”

Nagle się odwrócił i nastawił uszu.

Usłyszał jakiś hałas.

Czekał przez chwilę w napięciu. Serce podeszło mu do gardła, jak to się zdarza starszym ludziom ze zmęczenia.

– Hej! – krzyknął gniewnie. – Wiem, że tu jesteś!

Ale nikt mu nie odpowiedział. Palmy kołysały się na wietrze. Może to orzech kokosa spadł na dywan z suchych liści. Może jakieś zwierzę? Ptak czy coś, co żyje wśród gałęzi. Albo…

„Spokojnie – powiedział sobie. – Nie wpadajmy w panikę”.

Podwinął rękawy koszuli. Zaczął się pocić. Potem ściągnął plecak, otworzył go i wyjął z niego zeszyty, które zabrał, usiłując sobie przypomnieć, czy w którymś z nich była mapa wyspy. Jakkolwiek było możliwe, że została przekazana tłumaczowi razem z pozostałymi dziennikami.

Usiadł na piasku i przez kilka minut kartkował te, które udało mu się zachować, dotyczące Krainy Puntu, Atlantydy, Thule, Eldorado… przynajmniej raz miał szczęście: w jednym z ostatnich dzienników znalazł niestaranną kopię mapy wyspy pod niedwuznacznym tytułem: Tajemnicza Wyspa.

Czytając te stare zapiski, nie mógł powstrzymać uśmiechu.

To nie było jego pismo. To było pismo Penelopy.

Potem, z mapą w ręce, zaczął obchodzić plażę po drugiej stronie starego miasteczka piratów. Przeskoczył kilka pni i obszedł inny maleńki cypel z niewysokimi skałami pokrytymi muszlami rogowców. Poszedł dalej wzdłuż następnej plaży, która zataczała długi łuk niczym otwarty nawias.

„Tak, prawie jak otwarty nawias” – pomyślał.

Zdjął buty i skarpety i zrobił kilka kroków w płytkiej wodzie, próbując sięgnąć spojrzeniem poza rzędy palm i dostrzec inne szczegóły na wyspie.

Woda była mętna i zimna. Prąd znosił pokruszone muszle, które łaskotały go w stopy, jak tysiące malutkich pazurków.

Kiedy woda sięgnęła mu już po biodra, zatrzymał się: umiał rozpoznać granicę, poza którą prąd oceaniczny nie pozwalał mu się posunąć. Podniósł wzrok i zobaczył stożek szczytu wulkanu. Sterczał samotnie ponad drzewami, nie dalej niż kilometr w linii prostej.

Zerknął na rysunek: więzienie gubernatora nie powinno być daleko stąd.

Wrócił zamyślony na brzeg. Zebrał buty i skarpety i szedł dalej wśród krabów mknących z niebywałą szybkością, a fale zalewały każdy jego ślad.

Jakby go tu nigdy nie było.

Ulysses Moore.

Подняться наверх