Читать книгу Królowa lalek - Piotr Górski - Страница 3

Prolog

Оглавление

Gdy była dzieckiem, Lidia sadzała lalki wokół stołu wykonanego z odwróconej doniczki przykrytej serwetką. Lalki były nędzne, tak jak i jej dom.

Było ich sześć: pięć dziewczynek i chłopak. Sama szyła dla nich ubrania ze szmat. Przemienić podartą ścierkę w suknię balową to dokonanie godne wróżki z bajki.

Najbardziej lubiła tę jedyną lalkę, dla której ubrań nie wykonała sama. Wypatrzyła ją na urodzinach przyjaciółki, rzuconą na dno eleganckiego kufra z zabawkami. Lalka była mniejsza od innych, częściowo szmaciana, ale uszyta z pięknego płótna, a twarz, dłonie i stopy wykonano z tworzywa przypominającego w dotyku ludzką skórę.

Zwłaszcza twarz była piękna, o wielkich, zawsze otwartych oczach, żywa, zamyślona, jakby lalka marzyła.

Lidia nie miała śmiałości dotknąć kogoś tak cudownego i tylko patrzyła w zachwycie. Przyjaciółka wyjaśniła, że nie bawi się tą lalką, która jest zła i ją przeraża, i że Lidia może ją sobie zabrać, byle tylko ojciec tego nie zobaczył, bo przywiózł lalkę z zagranicy i mówił, że drogo kosztuje.

Zanim jednak podała zabawkę oszołomionej Lidii, pokłuła pół twarzy lalki cyrklem, żeby stare lalki Lidii nie zazdrościły jej urody. Lidia czuła ból przy każdym uderzeniu cyrkla.

Sadzała odtąd nową lalkę przy swoim doniczkowym stole, lepszym profilem zwracając ją w stronę chłopaka. Wyobrażała sobie, że tych dwoje łączy miłość na śmierć i życie. Ale pewnego razu posadziła ją po drugiej stronie chłopaka i miała wrażenie, że przeczytała w jego plastikowych oczach odrazę.

Dzieciństwo bywa ciężkie, za to żyje się nadzieją, potem się dorasta i dalej jest ciężko, a nadzieja gaśnie. Aż nadchodzi dzień, kiedy czujesz, że taki twój los. Masz wtedy dwadzieścia osiem lat, siedzisz przy prawdziwym stole zasłanym śnieżnobiałym obrusem, przechylasz kieliszek i uśmiechasz się z wdziękiem. Czasem słyszysz własny śmiech dochodzący jakby z daleka, może należący do kogoś innego.

Lalki, które cię otaczają, nie są już nędzne, mówią do ciebie, nachylają się, odchodzą, tańczą i wracają. Ale to wciąż lalki, przynajmniej w twoich oczach, bo czujesz się pośród nich obco. Ty też nachylasz się, mówisz, tańczysz i pijesz coraz więcej szampana.

Tak, na szczęście jest szampan. Pozwala stłumić uczucia.

Lidia odstawiła kieliszek i uśmiechnęła się do Magdy Majnert, starszej o dziesięć lat właścicielki galerii obrazów w Sopocie, która właśnie skończyła mówić. Lidia nie wiedziała, o czym opowiada Majnert, ale z pewnością nie mówiła o tym, o czym naprawdę chciała.

Tomaszek wykorzystał moment przerwy, aby podnieść się z rzeźbionego krzesła, przeprosić i się oddalić.

Tomaszek. Tak nazywała w myślach męża od początku ich znajomości, bo tak jej się przedstawił. Nie Tomasz, ale Tomaszek. Rozbawił ją i może dlatego zwróciła na niego uwagę, choć mógłby być jej ojcem. To był czas, kiedy jeszcze bawiły ją różne rzeczy, a on miał już wtedy pięćdziesiąt trzy lata i kilka żon na koncie.

Patrzyła, jak idzie między stolikami, a potem zatrzymuje się, aby porozmawiać z Romkiem Łaszewskim, człowiekiem z ratusza. Kiedyś imponowało jej, że Tomaszek zna w Gdańsku każdego. To znaczy każdego, kogo warto znać. Teraz zebrało ją na mdłości.

Majnert wzięła Lidię za rękę.

– Opamiętaj się, proszę – powiedziała – albo będę zmuszona mu powiedzieć.

– I co mi zrobi, jak mu powiesz?

Majnert lekko ścisnęła jej palce.

– Wolisz, żebym poszła na policję?

Lidia trzasnęła krzesłem i odeszła od stołu. Kilka par oczu skierowało się w jej stronę. Znowu powiedzą, że nie ma manier. Oczywiście, że nie. Kurwy, które wychodzą za mąż dla pieniędzy, rzadko przejmują się manierami.

Jeszcze dwa lata temu płakała, że tak o niej mówią. Potem wewnętrznie stwardniała, nauczyła się gryźć i oddawać zniewagi, na przykład rozpuszczać niszczące jak trucizna plotki. Poznawała i wydawała ich sekrety. Byli jej za to wdzięczni, bo nie musieli już nienawidzić jej bez powodu.

Uświadomiła sobie, że się zapomniała. Uśmiech, o który tak dbała tego wieczora, zniknął z jej twarzy.

Przechodziła obok ozdobnego lustra w inkrustowanej ramie. Najpierw uderzyła ją w oczy czerwień długiej sukni, potem burza blond włosów, wreszcie spojrzała w oczy swojemu odbiciu.

Jestem piękna, przemknęło jej przez głowę. I smutna. Co mnie martwi?

Ponownie przywdziała uśmiech jak maskę. Przeszła do drugiej sali zabytkowej willi, wynajętej na to przyjęcie przez Marynieckich, ludzi od dźwigów i czegoś tam jeszcze. Lidii nie obchodziły dźwigi, więc nie zapamiętała.

Weszła między grupki rozmawiających osób, ubranych w eleganckie garnitury i suknie, z których żadna nie była tak czerwona jak jej. Wielu z tych ludzi nie znała, a ci, których znała, odwracali wzrok, gdy usiłowała złowić ich spojrzenia. Wkrótce przestała udawać, że usiłuje.

Upolowała za to kolejny kieliszek szampana, który kelnerki w czarnych szelkach roznosiły na tacach. Odwróciła się plecami do wszystkich i zapatrzyła na wielki obraz, jeden z wielu zawieszonych na ścianach. Przedstawiał polowanie z chartami na zająca i był oryginałem albo reprodukcją. Nie miała pojęcia także o takich sprawach.

– Samotna? – usłyszała za sobą głęboki głos.

Poznała, do kogo należał. Emil Zasada, przystojny, stanu wolnego, zajmuje się konsultingiem, czyli właściwie nie wiadomo czym. Widziała, że rozmawiał z Tomaszkiem, i od tej pory nie spuszczał z niej wzroku.

– Byłam ostatnio na Bazarze Natury we Wrzeszczu – odparła, nie odwracając głowy. – Chciałam kupić trochę ekomarchewki…

Chyba go zaskoczyła tą marchewką, bo nie odezwał się od razu.

– To ciekawe.

– Mężczyzna, który ją sprzedawał, też mnie podrywał. Ale on przynajmniej miał odrobinę fantazji.

Przesunęła się przed inny obraz. Teraz mogła patrzeć na śniadanie na trawie w wykonaniu nagiej kobiety i dwóch całkowicie ubranych mężczyzn z jakiejś dawno minionej epoki.

– Po co mi fantazja? – A więc przyszedł za nią. Zawsze za nią chodzą i nie tak łatwo się ich pozbyć. – Mam inne zalety.

– Niech pan poda trzy.

– Podam jedną. Pani mąż chce się ze mną zaprzyjaźnić.

– To ma być dla mnie zaleta?

– Coś, co załatwia sprawę.

W pomieszczeniu było ciepło, ale ona poczuła chłód. Spodziewała się czegoś takiego, lecz i tak ją to zabolało. Zapragnęła wrócić do domu. Nie do tego wielkiego apartamentu, w którym mieszkała z Tomaszkiem. Do domu sprzed lat, w którym się wychowywała, zabrać tam lalki i zostać w brzydkim pokoju na zawsze.

– Jaką sprawę?

Wreszcie na niego spojrzała. Był bardzo pewny siebie.

Obrzucił ją niedbałym, oceniającym spojrzeniem. Nie wiedziała, czy jego bezczelność irytuje ją, oburza czy przeraża.

– Niech się pani napije.

– A pan?

– Nie muszę.

– Czemu ja powinnam?

– Podejrzewam, że cała ta sytuacja nie jest dla pani łatwa.

Oddała nietknięty kieliszek przechodzącej kelnerce.

– O czym pan mówi?

– Odniosłem wrażenie, że mąż chętnie mi panią odda. Niewiarygodne. Zastanawiam się, czy chcę panią wziąć.

– Przepraszam – powiedziała. – Muszę iść. Muszę z kimś porozmawiać.

Chciała go wyminąć, ale zastąpił jej drogę.

– Z kim?

– Z kimś. Z kimkolwiek. Byle nie z sukinsynem.

Wciąż uniemożliwiał jej odejście, więc go odepchnęła. Kątem oka uchwyciła kierujące się ku nim zaciekawione spojrzenia. Dał za wygraną.

Znów była przy stole. Tomaszek już wrócił, siedział sam, bez galerianki, jak Lidia nazywała w myślach Majnert. Wydawał się zagubiony.

– Zasada mnie zaczepił – powiedziała.

– Czego chciał?

– Zajrzeć mi do majtek.

– Sukinsyn.

– Też mu to powiedziałam.

Tomaszek poruszył się niespokojnie.

– Postaraj się być dla niego miła. Mimo wszystko bądź dla niego miła.

Nawet się nie zmartwiła.

– Jak daleko mam się posunąć?

– Przestań.

– Powiedz mi, kochany, jak mogłabym go nie urazić? Mam zrobić mu loda w toalecie?

Wstał, wziął ją pod łokieć, zmusił, by poszła z nim na bok.

– Ciszej. Ile wypiłaś?

– Powiedział, że chcesz mnie oddać. Naprawdę chcesz to zrobić, kochany? Bo on jeszcze nie wie, czy mnie weźmie. Zabolało mnie to: ty chcesz mnie oddać, a on nie chce wziąć. To bardzo brzydko z jego strony.

– Do diabła z sukinsynem. Pójdę i mu to powiem.

Nie ruszył się, nawet nie poszukał tamtego wzrokiem. Za to gapił się na nią.

Kiedy stało się jasne, że nic więcej się nie wydarzy, chwyciła go za ramię.

– Nie, nie idź – szepnęła z przejęciem. – Sama mu to powiem. Albo zrobię mu tego loda i będzie spokój.

Powoli uniósł twarz i popatrzył na nią z góry. Były w tym spojrzeniu spokój, zamyślenie i coś jakby pogarda dla niej. A może litość…

Pokręciła głową. Nie, nie powinien nią gardzić ani się litować. To ona miała powody, aby nim gardzić. Zachciało jej się płakać.

– Dlaczego on powiedział, że chcesz mnie oddać? Nie chcę znowu…

– Nie pij więcej.

– Wiesz co? – odparła. – Wiesz co, kochanie? – Wciąż patrzył na nią w ten okropny sposób. – Ja tak niewiele dzisiaj wypiłam. Ale oczywiście zaraz wypiję więcej. On ma rację, powinnam się napić. Tak będzie łatwiej.

Skierowała się w stronę toalety. Zmusiła się, żeby nie biec. Weszła do pustego holu i chwilę stała, szczęśliwa, że nikt na nią nie patrzy, bo przestała panować nad twarzą. A potem uniosła wzrok i zobaczyła kamerę monitoringu. Poczuła złość, bo może jednak ktoś jej się przyglądał, a jeśli tak, kto to był i co o niej myślał? Ogarnęło ją wrażenie nie do odparcia, że przez to jedno małe oko kamery patrzą na nią dziesiątki obojętnych oczu. Wystawiła język do obiektywu i od razu przygnębiło ją, że to zrobiła.

Zapragnęła, żeby popatrzył na nią ktoś, kogo obchodziła.

Jestem taka głupia, pomyślała.

Zamknęła się w toalecie, gdzie kamienne płytki imitowały postarzane drewno. Powoli się uspokajała. W końcu wyszła z kabiny i poprawiła makijaż przed lustrem.

Wróciła na salę. Tomaszek czekał na nią w lekkim płaszczu.

– Wychodzimy? – spytała, czując wdzięczność, że ją stąd zabiera.

– Ja wychodzę. Interesy.

– Interesy? Nic nie mówiłeś…

– Łaszewski chce omówić pewne sprawy. Nie mogę odmówić.

– Ty nikomu nie możesz odmówić. Uważasz mnie za dziwkę, ale to ty nią jesteś.

Poczuła panikę, że tu zostanie, wzbudził się w niej jednak opór, żeby prosić go, by został. Wiedziała, że prosiłaby na próżno.

Łaszewski, także ubrany, skinął jej głową z oddali. Był najbrzydszym mężczyzną, jakiego w życiu spotkała, ale nie z tego powodu niedobrze jej się robiło, gdy na niego patrzyła.

– Spotkamy się w domu – powiedział Tomaszek.

Zakręciła się na pięcie i poszła między stoliki. Zatrzymała kelnerkę i zdjęła jej z tacy dwa kieliszki szampana. Opróżniła je jeden po drugim.

Zasada stanął obok, elegancki, nienaganny, sącząc whisky, bo cóż by innego. Popatrzył jej w oczy.

– Na początek przynieś mi jeszcze szampana – powiedziała.

– Sama sobie przynieś.

Rozchyliła usta, po czym powoli je zamknęła, upokorzona. Oczy Zasady lśniły od samozadowolenia.

– Nie bój się, nie ucieknę – szepnął. – No, biegnij.

Odszukała kelnerkę i zabrała z tacy kolejne dwa kieliszki. Wzrok Lidii na moment spotkał się ze wzrokiem Majnert, otoczonej wianuszkiem innych kobiet.

Lidia Rudzka zacisnęła zęby. Mimo wszystko poczuła satysfakcję, bo Zasada się tamtej podobał.

Wróciła do niego.

– Przyniosłam też dla ciebie.

– Nie piję tego ścieku. Wypij oba.

Posłuchała i odstawiła puste kieliszki.

– Nie waż się więcej mówić do mnie na ty. Kurwom, które dostaję w prezencie, nigdy na to nie pozwalam. Dla ciebie będę panem Zasadą, nawet gdy będę ci wsadzał w dupę. Rozumiesz? – Uśmiechnął się czarująco.

Jeśli komuś zdarzyło się właśnie na nich spojrzeć, musiał pomyśleć, że Lidia usłyszała komplement.

Skinęła głową.

– Tak.

– Tak, proszę pana – powiedział.

W sercu czuła nienawiść. Nie do tego człowieka, który wykorzystywał sytuację. Nienawidziła Tomaszka tak mocno i czysto, jak tylko potrafiła, a potrafiła bardzo.

– Tak, proszę pana – powtórzyła.

– Jak chcesz się upić, to się pośpiesz. Czekam przed restauracją. – Zniknął między ludźmi.

Tomaszek znowu ją oddawał. Nie pierwszy raz, choć z pewnością ostatni.

Był ktoś, komu mogła zaufać. Z kim mogła rozmawiać o wszystkim, bo stał po jej stronie. I nazywał ją laleczką.

Powiedziała mu o tym przyjęciu, a on zapewnił, że po nią przyjedzie, zabierze stąd i znowu nazwie laleczką.

Jeszcze przed chwilą nie wiedziała, czy mu na to pozwoli, ale właśnie podjęła decyzję. Podeszła do krzesła, przez które przewieszona była jej torebka. Nosiła dużo większą torebkę niż inne kobiety na przyjęciu, każda malutką jak łza. Palcami wymacała telefon, wykorzystując okazję, żeby dotknąć ukrytej w torebce lalki. Tomaszek miał jej za złe, że wszędzie ją ze sobą nosiła. Mówił, że Lidia jest infantylna. Starała się tym nie przejmować, od dziecka wierzyła, że lalka pewnego dnia przyniesie jej szczęście.

Wyciągnęła telefon i wybrała numer.

Jej nowy pan, Zasada, bardzo się zdziwi.

Tomaszek także.

Królowa lalek

Подняться наверх