Читать книгу Gomułka - Piotr Lipinski - Страница 5

Mahoniowe biurko

Оглавление

Usiadł przy biurku w samej koszuli, bez marynarki. Tak właśnie powinien wyglądać, gdy przygotowywał się do swojej nowej roli. Kiedy przed wojną potajemnie przebywał na szkoleniu w Związku Radzieckim, oszczędzał na jedzeniu. Marzył wówczas o dobrej koszuli. Wypatrzył sobie taką w Moskwie w sklepach Torgsinu, przypominających późniejsze PRL-owskie pewexy. W Moskwie odebrano mu zaoszczędzone pieniądze. Dostał lichą sowiecką szmatę; taką, w jakiej znikał w moskiewskim tłumie. Włożył ją tylko raz, ale zapamiętał dokładnie, że była stara, wypłowiała, z wytartym kołnierzem, uszyta z rudego pluszowego materiału. Budziła w nim odrazę. Po wojnie szył więc porządne garnitury u najlepszego warszawskiego krawca, Zalewskiego. Zazdrościli mu ich towarzysze z Moskwy. Kiedy przyjeżdżali do Polski, sami udawali się do mistrza igły i nici.

Cichym świadkiem powojennych losów Gomułki, wszystkich jego wzlotów i upadków, stało się również coś luksusowego. To mahoniowe biurko, które stoi teraz w mieszkaniu jego syna Ryszarda.

To przy nim pisał przemówienie, którym porwał Polaków w 1956 roku na placu Defilad. I to z 1967 roku, kiedy porównał polskich Żydów do piątej kolumny i tym podmuchem rozpalił żarzący się w Polsce antysemityzm. Wszystkie owe podziwiane i pogardzane słowa zapisał na tym meblu z blatem pościnanym prosto na rogach, z szufladą pośrodku i dwoma szafkami po bokach. Każda część otwierana kluczykiem. Nawet bez uchwytów, za które dałoby się pociągnąć.

Notował zawsze ołówkiem. Kiedy coś mu się nie spodobało, sięgał po gumkę i wycierał. Szkolne przyzwyczajenie do ołówka i gumki pozostało mu na całe życie; odręcznie dodawał uzupełnienia na rządowych maszynopisach i usuwał wątpliwe miejsca w przygotowywanych przemówieniach. W jego biurze podwładni ostrzyli kolejne ołówki, żeby zawsze miał zapas gotowych do pracy. Charakter pisma miał czytelny, wyraźny, wyuczony w austriackiej szkole. Porządny i elegancki, jak ulubione garnitury.

Podczas partyjnych narad z oszczędności pisał na odwrocie zadrukowanych biuletynów Polskiej Agencji Prasowej.

– Zmierzył mnie kiedyś lodowatym wzrokiem, gdy zobaczył, że robię notatki na czystym, dobrym papierze – opowiadał mi Andrzej Kurz, działacz partyjny z tamtej epoki.

Przy tym biurku miały teraz powstać jego wspomnienia. To w nich zamierzał pokazać, że różnił się od swoich partyjnych współtowarzyszy, którzy przed wojną wyobrażali sobie Związek Radziecki jako proletariacki raj na ziemi. A on szybko się zorientował, że ów eden przypomina piekło. Świadomość tego dzieliła go od wielu zaczadzonych członków Komunistycznej Partii Polski.

To nie znaczy, że wątpił w komunizm. Przeciwnie. Wierzył w nowy ustrój z zapałem światoburcy. Ale najważniejsza myśl Gomułki była taka: polski komunizm nie musi być wierną kopią radzieckiego wzorca. Jego towarzysze nie rozumieli, że w każdym kraju może przybrać inną postać, tak jak różniły się koszule z kołnierzykiem Słowackiego, ukraińskie soroczki i rosyjskie rubaszki.

Usiadł do spisywania wspomnień w świecie już odmiennym od tego, jaki zapamiętał z przedwojennych lat, kiedy dopiero stawał się komunistą. Ale też różny od tego, gdy komunistom matkował. Partią kierował Edward Gierek, który ogłosił, że w ciągu jednego pokolenia zamierza zbudować drugą Polskę.

Obietnice. Tych Gomułka zawsze się wystrzegał. Wolał nie rozbudzać nadziei. Bronił Polaków przed myślami o mocarstwowości.

Był właśnie rok 1972. Dla Władysława Gomułki drugi rok, w którym jako zwykły emeryt najwięcej czasu spędzał pod Warszawą na spacerach, aby rozruszać kontuzjowaną nogę.


Na niedzielę 5 lutego 1905 roku prognoza pogody dla Galicji przewidywała przelotne opady, lekki wiatr, temperaturę bliską zeru.

W Krakowie pękła nowa rura wodociągowa, skutkiem czego woda zalała ulicę Zwierzyniecką, wpadając do sklepów i piwnic.

Donosił o tym krakowski „Czas” wychodzący dwa razy dziennie, z wyjątkiem poniedziałków i dni poświątecznych, kiedy publikował tylko nakład wieczorny.

Firma Heinricha Kertésza anonsowała w porannym wydaniu swój bezpłatny ilustrowany katalog karnawałowy o balowych i wszelkich żartobliwych przedmiotach. Znajdowały się w nim nader zajmujące nowości, a to przybory kotylionowe, węże powietrzne oraz coriandoli, czyli konfetti.

Tani sklep chrześcijański polecał po bardzo niskich cenach bieliznę, a W. Grabowski oferował osuszanie wilgotnych ścian w kościołach, mieszkaniach, sklepach, składach i sieniach sposobem patentowym.

Odmiennie wyglądały Galicja i świat widziane oczami krakowskiego „Naprzodu”, organu Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej. W niedzielę 5 lutego 1905 roku pismo ostrzegało, że każdy nożownik jest za pan brat z policją, która za pensjonarką czytającą broszurki polityczne puszcza w ruch sforę ogarów, a złodziejom za kilka rubli łapówki hulać pozwala.

Firma B. Karlsberg informowała, że do Ameryki i do innych zamorskich krajów przeprawia najtaniej.

Głównym tematem była jednak rewolucja w Rosji.

Władysław Gomułka przyszedł na świat dzień później, 6 lutego 1905 roku, w tejże Galicji. Rodzice mieszkali w Białobrzegach Franciszkańskich w pobliżu Krosna, w domu przy ulicy Mostowej 5. Urodził się na ubogich i zacofanych terenach Polski pod zaborami, które nazywano „nędzą galicyjską”. Ale przynajmniej za język urzędowy służył polski.

Matka – Kunegunda z domu Bazan. Całe życie pracowała w domu. Tak jak jej rodzice, którzy również w domu zarabiali jako tkacze, dopóki mechanizacja krosen nie pozbawiła ich zatrudnienia.

Ojciec – Jan, robotnik naftowy. Socjalista. Przez kilka lat emigrant zarobkowy w USA. Pewnie też do zamorskiego kraju przeprawiał się jak najtaniej. Tam, w Ameryce, Kunegunda i Jan poznali się i wzięli ślub.

Jan na emigracji ciężko pracował – był górnikiem w kopalni węgla w Pensylwanii. Może z wycieńczenia zaczął poważnie chorować. Razem z żoną wrócił do kraju, na ubogą prowincję. Gospodarzył tu na spłachetku ziemi.

Władysław wychowywał się z dwiema siostrami, starszą Józefiną, która przyszła na świat jeszcze w Stanach Zjednoczonych, i młodszą Ludwiką, urodzoną tak jak on już w Polsce pod zaborami.

Gomułka przez wiele lat bywał „Gomółką”. Tak zanotowano jego nazwisko w aktach policyjnych sporządzonych w 1929 i 1931 roku. Tak zapisano w zeznaniach niektórych świadków, kiedy przesłuchiwali ich w 1951 roku śledczy Departamentu X. Gomułka – to jakby ktoś nazywał się Żeka albo Gura. Gomółka jest dawnym określeniem kawałka kulistej miękkiej masy. Gomółka to też rodzaj sera. Ludziom, którzy używali kiedyś tych określeń, pisownia nazwiska Gomułka musiała wydawać się błędna. Gomułka zdawał się łamać reguły ortograficzne.


Wiedział, czym jest głód. Jedzenie, jedzenie, jedzenie. Myśli o tej podstawowej potrzebie wypełniały jego dzieciństwo i lata, kiedy sprawował rządy.

Mięso. W młodości – odświętna rzadkość. Jedynie na Wielkanoc i w Boże Narodzenie. W dni powszednie tylko wtedy, gdy ktoś zarżnął kurę, która już się nie niosła. Kiedy kierował krajem, dziwił się więc, że ludzie chcieliby na co dzień jeść szynkę. Przecież szczawiowa z jajkiem to też jest świetne pożywienie, mawiał, nie rozumiejąc tych zbędnych potrzeb. Wszak w powojennej Polsce już nie brakowało chleba, a u niego w domu szczenięctwa matka tylko raz w miesiącu piekła dziesięć bochenków na sześcioosobową rodzinę.

Tych wspomnień związanych z jedzeniem było całe mnóstwo. W wakacje Władek co rano chodził boso do sąsiada pasać krowy, bo tam dawali mu zjeść lepiej niż w domu. Lepiej, czyli na śniadanie kromkę chleba z serem albo masłem i kubek mleka. Czasami gęstą kaszę z poprzedniego dnia. Dostawał też w pole drugie śniadanie: zawiniętą w białą szmatkę pajdę chleba posmarowaną serem zmieszanym z masłem.

U gospodarza zjadał obiad. Kapuśniak, kartoflankę, gęsty biały barszcz. Kluski, kasze albo ziemniaki ze zsiadłym mlekiem.

Na kolację: kwaśne mleko z ziemniakami albo mleko i znowu chleb z serem.

Podczas I wojny światowej było jeszcze gorzej. Jedli głównie ziemniaki sadzone na zagonie dzierżawionym przez matkę. Czasami za pracę u kogoś przy żniwach dostawała miarkę żyta, które potem mały Władek mielił w domu na mąkę.

Wtedy w chałupie nie było już nawet chleba. Z mąki i ziemniaków matka piekła placki. Popijali herbatą z kwiatów lipy albo liści czarnych jagód. Słodzili sacharyną.

Czasami, kiedy w pobliżu stacjonowało wojsko, dzieci ustawiały się w kolejce do kuchni polowej, która po wydaniu racji żołnierzom resztki rozdawała miejscowym. Niedaleko siedliska Gomułków mieściły się krośnieńskie magazyny kolejowe. Przechowywały zapasy mąki, sucharów, kawy, cukru, kaszy i grochu. Kiedy zbliżał się front, ludzie gromadzili się w pobliżu składów. Armie, wycofując się, paliły to, czego nie zdołały zabrać ze sobą. Ale żołnierze walczących wojsk różnili się w oczach miejscowych. Austriaccy czy niemieccy niszczyli wszystko metodycznie, pod groźbą broni nie pozwalając niczego wyszabrować. Rosyjscy najpierw wpuszczali do środka ludzi, żeby ci się obłowili, a dopiero potem podpalali resztki.

Raz Gomułce udało się zdobyć w magazynach pięćdziesiąt kilogramów białych, oficerskich sucharów. Innym razem uzbierał z podłogi i upchał w kieszeniach jesionki kilka kilogramów cukru w kostkach.

W wakacje czas dla siebie miał dopiero po kolacji – wtedy mógł popływać w Wisłoku.

Codzienność była monotonna. Wstawał o wpół do szóstej. Mył się zimną wodą ze studni, a potem szedł do pracy u sąsiada.

Chwytał sznur i zakładał krowom pętle na nogi. Jedną puszczał przed sobą, drugą ciągnął z tyłu. Czasami dla pewności wiązał cieńszym sznurem cielę za głowę. Nawet nie po to, żeby uchronić przed zaginięciem, bo i tak by od matki nie odeszło, ale żeby nie narobiło szkód w polu.

Zabierał krasule na pastwisko. Choć to właściwie były nawet nie pastwiska, tylko polne drogi albo miedze porośnięte trawą. Całą resztę areału gospodarze przeznaczali na grunty orne.

Po pracy pędził nad Wisłok. Rzeka miejscami była tak płytka, że dawało się ją przejść po kamieniach, tylko trochę mocząc stopy. Gdzie indziej była głęboka, wymagająca wprawnego pływania.

Tam właśnie nauczył się kraula. Wiele lat później, kiedy został najważniejszą osobą w Polsce, pływał na basenie w Pałacu Kultury i Nauki. Samej budowli nie znosił – nie widział, jak rośnie, bo wówczas siedział uwięziony przez komunistów w tajnej willi w Miedzeszynie. Kiedy go uwolniono, zobaczył, że w centrum Warszawy stanął spiczasty pałac na wzór tych, które można było oglądać w Moskwie. Orzekł wtedy: „Paskudztwo”4.

Ale basen w pałacu lubił. Przywożono go rano, koło siódmej, rezerwowano dla niego osobny tor. Obok, na swoich pasach pływali zwykle dwaj inni działacze partyjni. Szykowany na następcę Gomułki Józef Tejchma oraz Artur Starewicz.

Z przyjemnością ćwiczył też w jeziorze w Łańsku, w którym odwiedzał ośrodek rządowy.

– Gomułka chętnie odpoczywał w samotności – opowiadał mi Józef Tejchma. – Nigdy nie palił się do wypoczynku w Związku Radzieckim, co polubił Edward Gierek.

W dzieciństwie, jeśli nie pływał z kolegami, to wieczorami grali w palanta albo kiczki. Czasami wspinali się na słupy. A niekiedy szli „na dzierżawę” – podwędzali niedojrzałe jabłka z czyjegoś ogrodu. Ubogie dzieci z epoki, gdy w wiejskich chatach nie było wody ani prądu.


Łatwo go wykpić. Jak w politycznych dowcipach o tym, że rządzący po wojnie komuniści w dzieciństwie pasali krowy i do szkół nie chadzali. Był tego najlepszym przykładem.

Gomułka rzeczywiście do szkoły uczęszczał krótko. Przynajmniej patrząc z dzisiejszej perspektywy. Liche wykształcenie wynikało jednak nie z braku jego zdolności czy wytrwałości, tylko z ubóstwa.

Uczył się w Krośnie, kilka kilometrów od domu. Edukację zaczął w 1912 roku od czteroletniej szkoły ludowej. Po niej spędził jeszcze dwa lata w trzyletniej Szkole Wydziałowej Męskiej.

Czasem przez cały rok nie miał podręcznika, bo rodziny nie było stać na zakup. Pożyczał więc od kolegów i czytał na przerwach.

Według świadectwa z drugiego semestru roku szkolnego 1916/1917, podsumowującego pierwszą klasę Szkoły Wydziałowej Męskiej w Krośnie, zachowywał się „chwalebnie”. Do nauk przykładał się z „pilnością wytrwałą”5. Opuścił piętnaście godzin i wszystkie nieobecności usprawiedliwił.

Zapamiętał, że nie miał trudności w nauce. Prawie każdy przedmiot zaliczał na piątkę. Najlepszy był z matematyki, najgorszy ze śpiewu. W rachunkach dorównywał mu w klasie tylko jeden kolega, który potem został księdzem.

Z pewnością nie potrafił jednego – dopasować się do tego, jak inni grają. Nauczyciel nad jego uchem prowadził melodię na skrzypcach, a on i tak nigdy nie umiał odpowiednio zaintonować gamy C-dur. Kiedy ze ścisłych przedmiotów otrzymywał oceny chwalebne i celujące, to ze śpiewu słabsze, bo ledwie zadowalające.

Słabo radził sobie też z rysunkami. Przedmioty artystyczne wyraźnie mijały się z jego naturą. Może dlatego nieszczególnie potem cenił kulturę i sztukę.

Pod koniec szkoły jeden z nauczycieli namawiał go, aby dalej się uczył. Przekonywał, że pieniądze nie będą przeszkodą, bo mógłby dorabiać korepetycjami.

Ale Gomułka czuł psychiczną barierę, a ta wydawała mu się nieprzekraczalna. Ci, którym dawałby korepetycje, przychodzili do szkoły w dobrych ubraniach i w butach, a na przerwach jedli drugie śniadanie. On był z innego świata – bosy i głodny. Jak mógłby uczyć tych lepszych?

Ojciec Gomułki wyliczył, że syn musiałby się szkolić przynajmniej kilka lat, żeby zostać urzędnikiem albo nauczycielem. A w domu brakowało pieniędzy na życie.

– Idzie ci czternasty rok – powiedział. – Pora, żebyś się nauczył jakiegoś zawodu i zarabiał na siebie6.

Obaj nie wyobrażali sobie, że zdoła uciułać na szkołę tym, co już potrafi – pracą umysłową. Został robotnikiem.


Jesienią 1918 roku trafił na nauki do warsztatu ślusarskiego Jana Zygmuntowicza w Krośnie. Ojciec widział w nim krawca, ale to profesja ślusarza wydała się młodemu Gomułce kusząca; bardziej męska niż obracanie igłą. Oznaczała wysoką pozycję wśród robotników. Kolejne trzy lata terminował regularnie: sześć dni w tygodniu po dziesięć godzin.

Długo pamiętał upokorzenie z powodu butów. Kiedy zatrudnił się w zakładzie ślusarskim, na co dzień zaczął chodzić obuty. Nie wypadało biegać boso, tak jak do szkoły. Ale jego pierwsze robocze chodaki miały grube, drewniane podeszwy, z przybitymi cholewkami z cielęcej skóry. Stukały głośno na ulicy, jak wszystkie drewniaki.

Z każdym krokiem Gomułka czuł, jakby wszyscy spoglądali na niego z pogardą. Jakby każde stąpnięcie potwierdzało jego podłą pozycję społeczną. Już nie bosy, ale wciąż gorszy.

Ubranie też miał niewiele lepsze. Do pracy zakładał zapinaną pod szyję bluzę. Ta była jeszcze w miarę przyzwoita, kupiona w sklepie albo na jarmarku. Ale do tego nosił długie spodnie uszyte przez matkę z grubego i sztywnego materiału przeznaczonego nie na ubrania, lecz do uszczelniania pras w fabryce.

Jeszcze niedawno zakład Zygmuntowicza tętnił życiem. Majster zatrudniał kilkunastu uczniów i dwóch czy trzech czeladników. Ale po I wojnie światowej, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, koniunktura się pogorszyła. Wolność bywa okrutna: kiedy przyszła, skończyła się praca. Tej wystarczało już tylko dla majstra i najwyżej trzech jego uczniów. Spośród nich Gomułka warunki miał najlepsze – jedyny otrzymywał zapłatę.

Czasami zakład Zygmuntowicza przypominał zwyczajną kuźnię. Sami robili świdry i dłuta. Na gorąco łączyli balustrady balkonów, bo nie mieli maszyny spawającej. Gomułka przy kuciu żelaza wywijał młotem przez cały dzień. A gdy nie trafiał, słyszał z ust majstra jedyne obraźliwe określenie: „Ciura!”. Żadnych innych przekleństw Zygmuntowicz nie używał.

Ale po latach sam Gomułka miotał wyzwiskami, i to wobec najważniejszych w Polsce ludzi.

W zakładzie ślusarskim nauczył się też pracy z pszczołami. Produkowali tam bowiem miodarki do pasiek. Sam majster Zygmuntowicz miał kilkadziesiąt uli.

Kiedy Władysław zaczął trzeci rok nauki, ruszyła gazyfikacja Krosna. Wtedy posiadł nową umiejętność: prowadzenia instalacji gazowych do domów.

W tym czasie jego ojciec pracował w rafinerii naftowej. Choć w porównaniu z latami wojny rodzinie żyło się lepiej, to wciąż się nie przelewało. Jan Gomułka zarabiał mało. Ale robotnicy dostawali paczki z pomocy amerykańskiej: mleko w puszkach, mąkę pszenną i smalec. Do Gomułków przychodziły też listy od braci ojca z USA, a w nich zwykle banknot jedno-, dwu- lub pięciodolarowy. Niemal nigdy się nie zdarzało, aby na poczcie okradziono taką przesyłkę.

Po trzech latach Gomułka doczekał się wyzwolin na czeladnika. Jako pracę egzaminacyjną miał do wykonania sklepową wagę według powierzonego wzorca.

Przez dwa tygodnie udało mu się wszystko dokładnie skopiować. Waga wyglądała pięknie, ale nie pokazywała właściwych pomiarów. Wreszcie po wielu próbach Gomułka odkrył, że źle ustawił gwintowane regulatory.

Zdał więc pomyślnie egzamin i dostał świadectwo czeladnika, a majster sprzedał wagę do sklepu prowadzonego przez rolników.

Wyzwoliny na czeladnika oznaczały bezrobocie. Majstrowi wystarczali słabiej opłacani uczniowie. Gomułka został więc bezrobotnym czeladnikiem ślusarskim.

Wreszcie jednak zdobył nową pracę. Pisząc o niej, Gomułka mógł pomyśleć, że wkroczył w wiek męski. Zatrudnił się przy budowie rafinerii w Jedliczu. I zarabiał trzy razy więcej od ojca, którego traktowano jako niewykwalifikowanego robotnika i zaszeregowano do najniższej, trzeciej kategorii płac. A Władysława, ze względu na dyplom czeladnika, przypisano do wyższej, drugiej.

Mimo to pracował dużo w godzinach nadliczbowych albo razem z brygadą zobowiązywał się wykonać dodatkowe zadania. Jeśli już było bardzo późno, zostawał na noc w fabryce. Spał w roboczym ubraniu na deskach. Rano trochę się obmywał, kupował w kantynie kawałek kiełbasy, ćwiartkę chleba, butelkę mleka albo lemoniady i zabierał się znowu do roboty.

Opowieść o młodości Władysława Gomułki przypomina socrealistyczną nowelkę. Bieda aż piszczy i z tej biedy rodzi się proletariacka świadomość.

Ubóstwo w tej historii z pewnością jest jednak prawdziwe. Ale co z polityką? Przecież nie wszyscy biedacy zostawali komunistami. Przeciwnie. Tych była zdecydowana mniejszość. Inni stawali się działaczami chłopskimi. Albo zatrzymywali się na socjalizmie. Albo w ogóle nie mieszali się do polityki. Po prostu żyli, akceptując swój los. Coś jeszcze musiało się zdarzyć, aby młody człowiek zapragnął wywrócić cały ten świat.


Gomułkowie mieszkali we własnym domu, ale już stuletnim, próchniejącym. Na zewnątrz i w środku stały podpory chroniące przed zawaleniem.

Pieniądze z godzin nadliczbowych dawały nadzieję na budowę nowej posiadłości. Do marzeń dołożyła się rodzina ze Stanów Zjednoczonych. Chałupę stawiała wynajęta ekipa, ale część prac wykonali sami. Szwagier ojca, murarz, pomógł przy piecach.

Dom wytrzymał długo, a już po II wojnie światowej zamieszkali w nim nowi lokatorzy. Chcieli go wykupić na własność. W latach sześćdziesiątych XX wieku Gomułka im to jednak odradził.

Po co im to? Czynszu mu nie płacili, a mieszkać mogli bez tytułu własności, tłumaczył.

– To było charakterystyczne dla ojca: nie chciał być właścicielem – opowiadał mi Ryszard, syn Władysława Gomułki. – Mama go z trudem przekonała, żeby wykupił nasze warszawskie mieszkanie. Dopiero gdy powiedziała, aby załatwił sprawę z myślą o córkach, wreszcie się złamał. Nie cierpiał własności prywatnej.

Czasami syn bywa tak podobny do ojca, że siadając naprzeciw, można się niemal przenieść do innej epoki. Ta sama przypominająca odwrócony stożek twarz, ta sama spora dolna warga, nawet ten sam rodzaj łysiny.

Taki właśnie jest Ryszard, syn Władysława Gomułki. „Wykapany ojciec”, zapewne słyszał tysiące razy. I czuł dumę, bo zawsze wyznawał takie same poglądy jak ojciec.

Dziś ma osiemdziesiąt dziewięć lat i najlepiej pamięta dzieciństwo. Od tego właśnie zaczyna naszą rozmowę – czuje się już mocno osłabiony fizycznie i umysłowo.

Pierwsze wspomnienie o tacie to błyszcząca proteza na nodze. Ojciec nosił ją od czasu, gdy postrzelił go policjant przed strajkiem łódzkich włókniarzy. Ryszard miał wówczas cztery lata.

Syn niewiele wiedział o rodzicach. Wychowywali go dziadkowie, bo ojciec i matka cały czas pracowali w ukryciu. W konspiracji, z dala od syna, prowadzili partyjną robotę.

Ojca aresztowano w czerwcu 1933 roku i skazano na cztery lata więzienia. Mamie w każdej chwili też groził proces. Zostawiła więc syna u teściów, Jana i Kunegundy Gomułków w Krośnie, którzy opiekowali się nim do jesieni 1944 roku.

Ojciec i syn wyglądają niemal tak samo, ale przez pewien czas nosili inne nazwiska. Tuż po wojnie Ryszard nie chciał, żeby kojarzono go z ojcem. Na początku 1946 roku przeprowadził się do lewobrzeżnej Warszawy. Uczył się kolejno w gimnazjum i liceum Tadeusza Reytana. Wtedy w prasie coraz częściej pisano o ojcu. Syn, żeby nie wyróżniać się w klasie, wymyślił „Strzeleckiego”. Pod tym samym nazwiskiem studiował również na Politechnice Warszawskiej.

Po latach wybór nazwiska okazał się niezbyt fortunny – syna Gomułki mylono ze znanym komunistą, również Ryszardem Strzeleckim, o którym jednak chłopak tuż po wojnie jeszcze nie słyszał. W końcu więc został Ryszardem Strzeleckim-Gomułką.

A dlaczego właściwie „Strzelecki”? Przypadek? Ładne brzmienie?

Pomysł na nazwisko „Strzelecki” był praktyczny. Nauczyciele w szkole zwykle odpytywali według alfabetu. „S” jest przy jego końcu. Syn najwyraźniej podchodził do życia równie trzeźwo jak ojciec.

Ryszard Gomułka najpierw mnie bada. Może tak rozmowę zacząłby też ojciec? Pyta, co sądzę o polskiej zachodniej granicy. Gdy mówię, że to największe polityczne osiągnięcie ojca, nieco się rozluźnia. A nawet pokazuje biurko, przy którym pracował tata.

Rozmawiamy o łatkach, które przylgnęły do ojca. O papierosach Grunwald, przełamywanych na pół ze sknerstwa i wypalanych w szklanej fifce.

Syn prostuje, że to nie z oszczędności, ale dla zdrowia. Według zaleceń lekarzy.

Narosło tych mitów sporo, bo o prywatności Gomułki ludzie niewiele wiedzieli. Nazywano go „wielkim samotnikiem” i może ta cecha spowodowała, że rosły legendy? Po latach to one pierwsze przychodzą na myśl, gdy ktoś wspomina Władysława Gomułkę.

Jedna szczególnie barwna to opowieści o tym, jak siermiężny Gomułka miota różnymi przedmiotami, gdy w telewizji nadają popularny w latach sześćdziesiątych Kabaret Starszych Panów, w którym Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski śpiewali:

I znaleźliśmy się w wieku, trudna rada,

że się człowiek przestał dobrze zapowiadać.

Ale za to, z drugiej strony, cieszy się,

że się również przestał zapowiadać źle.


Choć był to program zupełnie sprzeczny z jego poczuciem humoru – zresztą na poczucie humoru Gomułki mamy bardzo mało dowodów – to z pewnością nie rzucał niczym w telewizor. Ani popielniczką, ani kałamarzem, ani choćby kapciami – zapewnia syn, który od lat walczy z tą plotką. Nie rzucał niczym, nawet jeśli na ekranie pojawiała się nieco roznegliżowana Kalina Jędrusik. Dowód, że to niemożliwe, jest bardzo przekonujący – Gomułka był zbyt oszczędny, żeby niszczyć coś tak drogiego, jak odbiornik telewizyjny.

Mieszamy w rozmowie to, co lekkie, i to, co poważne. Od półnagiej aktorki przeskakujemy do najważniejszego pytania: dlaczego Władysław Gomułka został komunistą? Członkiem nielegalnej przed wojną partii?

– Na jego świadomość wpłynęło dzieciństwo – przekonuje mnie Ryszard Strzelecki-Gomułka. – Jako malec mieszkałem w tym samym co on domu w Białobrzegach. Przedwojenna polska wieś. Chałupy kryte słomą. Podłoga z ubitej ziemi. Głód. Dotkliwa bieda. Pierwsze dziecko moich dziadków, jeszcze przed ojcem, zmarło przy porodzie.

– I to tłumaczy, dlaczego próbując zmieniać świat, godził się na ofiary w ludziach? – dociekam. Opowieści o pięknych i szczerych zamiarach ulepszenia świata zwykle tracą urok, gdy policzy się, ilu ludzi przez nie straciło życie.

– W domu po wojnie mieliśmy dużo literatury na temat rewolucji francuskiej. Ojciec wiedział, że ustrój feudalny zburzyła rewolucja. Czyli kapitalizm, w którym ludzie żyli w nędzy, też powinien zginąć przez rewolucję.

– Liczył się z ofiarami? – powtarzam.

– Tak. Ale ten pierwszy okres, gdy pojawiały się ofiary, to był też czas największych zmian w życiu tych najbardziej ubogich. To była reforma rolna, to było budowanie kultury na wsi. Młodzież robotnicza i chłopska miała pierwszeństwo w dostawaniu się na studia. Toczyła się też walka zbrojna. Ja nie mam żadnej sympatii do tak zwanych żołnierzy wyklętych. Bo mordowali ludzi różnej narodowości, i Białorusinów, i Żydów.

Być może tak samo na moje pytania odpowiadałby dziś Władysław Gomułka. Choć może najpierw wspomniałby, jak został zaprzysięgłym wrogiem Związku Radzieckiego.

4

Ryszard Strzelecki-Gomułka, Eleonora Salwa-Syzdek, Między realizmem a utopią. Władysław Gomułka we wspomnieniach syna, Warszawa: Studio Emka, 2003, s. 46, 47.

5

Andrzej Werblan, Władysław Gomułka. Sekretarz Generalny PPR, Warszawa: Książka i Wiedza, 1988, s. 19.

6

Władysław Gomułka, Pamiętniki, t. 1, red. Andrzej Werblan, Warszawa: Polska Oficyna Wydawnicza „BGW”, 1994, s. 71.

Gomułka

Подняться наверх