Читать книгу Coś mocniejszego - Rafał A. Ziemkiewicz - Страница 11

Człowiek w pociągu

Оглавление

Lubię jeździć pociągami. Tak po prostu, nie żeby gdzieś dotrzeć, ale dla samej jazdy. Wolałbym pewnie chodzić pieszo albo zatrzymywać jadące drogą samochody, gdyby nie groziło to aresztem za włóczęgostwo i gdyby pędzące kilkaset kilometrów na godzinę wozy mogły się w ogóle zatrzymać.

Jeżdżę więc pociągami, tymi najtańszymi, bez przedziałów, dla dojeżdżających do pracy. Te brudne, przeważnie zniszczone wagony mają swój szczególny urok. Zaledwie kilka razy w życiu podróżowałem dalekobieżnym ekspresem. Miękkie fotele, telewizor, przekąski i napoje pojawiały się na stole natychmiast po naciśnięciu guzika. Zupełnie tak, jakbyś siedział w domu, który wiezie cię, dokąd chcesz. Bezsens.

Większość ludzi nie potrafi zrozumieć, dlaczego tak się włóczymy bez sensu i celu, rezygnując z pełnego barku i fotela. Moi starzy pytają często: po co? Nie wiem. Po prostu lubię. Trzy dni w pracy, w białym kołnierzyku i krawacie, który mnie dusi, w domu, przy rodzicach wciąż gapiących się w telewizor i bełkoczących, że staniało albo zdrożało, że noty, wizyty, dyplomaci, wojny, mistrzostwa świata, że zagrożenie, prezydent, sekretarz, papież, miss Europy, leje się to z nich, słowa jak guma do żucia, brednie, syf – więc trzy takie dni, żeby zarobić na życie, a potem łapię torbę, na dworzec i jak najdalej od tego wszystkiego. Wsiadam w pierwszy pociąg, jaki podjedzie, przesiadam się, gdzie mi przyjdzie ochota, jem na dworcach, śpię w poczekalniach. Często spotykam kogoś podobnego i wtedy jeździmy razem. I jest dobrze. I jeszcze lubię, chyba najbardziej, siedzieć w nocy na ławce, w ciemności, i palić papierosa, a potem rzucić go pod nogi i przyglądać się czerwonej kropce dogasającego żaru. Siedzę tak i myślę o tym wielkim wędrowaniu, a może raczej wielkim uciekaniu, wymyślam sobie wiersze, opowiadania, układam je w głowie, tak tylko, dla siebie. Nigdy nie miałem ochoty tego zapisywać, bo kto by czytał. Jeśli teraz to piszę, to dlatego, że chcę, aby i inni o tym człowieku wiedzieli.

Było to w zimie. Wsiadł na jakieś małej stacyjce, gdzie pociąg zatrzymuje się tylko na chwilę albo w ogóle nie, jeżeli automaty nikogo nie zauważą na peronie i nikt wysiadający nie skorzysta z przycisku przy drzwiach. Wysoki, czerstwy facet, z pewnością starszy, niż na to wyglądał. Stare, wytarte dżinsy, wojskowa kurtka, torba na ramieniu. Wagon był prawie pusty, ale on usiadł naprzeciwko mnie. My się zawsze poznajemy od razu. Zdziwiłem się trochę. Facet był starszy niż ci, których zazwyczaj spotyka się w pociągach.

– Cześć – powiedział. – Jeździsz?

Skinąłem głową.

– Jeżdżę.

Sięgnąłem do torby. Miałem jeszcze kilka puszek piwa.

– Napijesz się?

Parę foteli dalej kilku ludzi, robotnicy, to widać od razu, rozwiązywało krzyżówkę. Siódma planeta układu słonecznego, cztery litery. Wpisali Marsa i za cholerę nie mogli tego spasować z czymś innym. Zastanawiali się na głos.

– Dziwne, że jeździsz – powiedziałem, popijając piwo. – Moi starzy twierdzą, że to mija z wiekiem. I mówią, że jak założę dom, to sam będę się z tego śmiał.

– Jak założysz dom... – Patrzył w okno, za którym przesuwały się mijane osiedla. – Wielu tak robi. Żona, dzieci... Koniec.

Wtedy zauważyłem jego zdenerwowanie. Tak zachowują się ludzie, kiedy robią coś bardzo ważnego.

– Też kiedyś miałem żonę – ciągnął. – Ale nie pasowaliśmy do siebie, poszła w diabły, a ja jeździłem dalej. Właśnie kończę.

Nie starałem się go ciągnąć za język. Po co? Od środy do niedzieli zawsze ma się mnóstwo czasu. Mówił sam.

– Jestem Breds. Słyszałeś może kiedyś?

Zaprzeczyłem ruchem głowy.

– Tak myślałem. Takich, co mnie znają, coraz trudniej już spotkać.

– Poczekaj... Coś chyba kiedyś czytałem. Z samych początków?

– Właśnie. – Wyciągnął się na siedzeniu. – Rozmawiasz z jednym z ludzi, od których się to wszystko ­zaczęło. Kiedyś moje piosenki śpiewały tysiące ludzi. Były strasznie naiwne, ale właśnie tacy wtedy byliśmy. Wcale się nie dziwię, że mało kto to dzisiaj pamięta. Sam sobie czasem nucę, jak mam chandrę, ale gitarę sprzedałem sześć lat temu.

– „Jak dwie białe myszy w laboratorium, w domach kamiennych, w kamiennym strachu...” – wyrecytowałem cicho.

– To akurat nie było moje. Ale podobne. – Zgniótł puszkę i rzucił ją na podłogę.

Sięgnąłem do torby.

– Zostaw. – Wyjął butelkę wódki, odbił i podsunął mi. Napiłem się. – Rzadko piję, ale czasem dobrze to mieć pod ręką.

– Aha! W zimie dobrze się czasem napić – odparłem bez sensu, on machinalnie skinął głową. Cały czas patrzył w okno, jakby można było tam coś zobaczyć.

– To były fajne czasy. Ludzie jeszcze nie ogłupieli tak jak dzisiaj, gdyby nie odeszli, może nie musiałbym tego robić.

Łyknął znów trochę i powiedział:

– Jadę zgłosić się do komisariatu. Idę do mamra.

– Dlaczego? – spytałem po dłuższej chwili.

Wzruszył ramionami.

– Ile można się włóczyć? Mam dość. Od dwudziestu paru lat jestem wyjęty spod prawa, bez domu, teraz nawet bez bliskich. Kiedyś moim domem był las... No więc brak zameldowania, złośliwe uchylanie się od obowiązku pracy, płacenia podatków i służby wojskowej, dywersyjne niszczenie mienia państwowego, głoszenie szkodliwej społecznie propagandy... Starczy na jakieś piętnaście lat – spojrzał na mnie. – Nie, wcale nie muszę. Po prostu postanowiłem iść na swoje miejsce.

– Ale... po co?

– Boże, rozmawiałem ze sobą na ten temat trzy dni i nie wiem, jak ci to powiedzieć. Spróbuję. – Podłożył sobie ręce pod głowę. – Słyszałeś o rozruchach w latach dwudziestych? Po wprowadzeniu komputerowej kontroli ludności, tego kurewskiego systemu, który dzień i noc trzyma człowieka na łańcuchu. Najpierw były listy, protesty, petycje: nic. Potem marsz na stolicę. Milion ludzi pod pałacem prezydenckim. Nawet nie próbo­wali nas rozpędzać. Ustawili naprzeciwko wojsko i walnęli salwą w tłum. To był dla nas szok, po prostu szok. Owszem, spodziewaliśmy się pałek, gazu łzawiącego. Ale tak, jakby nic, pierdolnąć po ludziach z kaemów... Sam wtedy oberwałem w łapę – pokazał bliznę. – Do dziś mnie czasem boli. Potem był krzyk, przez pewien czas zbierało się na wojnę domową, wysadziliśmy parę central komputerowych... A potem rząd się zmienił, przeprosił, postawił pomnik i wszystko się rozlazło. Ludzie łatwo takie rzeczy wybaczają, żeby tylko mieć spokojne sumienie. Czy wiesz – pochylił się w moim kierunku – jakie to uczucie, kiedy po latach uświadomisz sobie, jak łatwo zapomniałeś o przyjaciołach? Jak się zapytasz siebie samego, co tu robisz, jakim prawem siedzisz na dupie i cieszysz się życiem, gdy oni... – Opadł na siedzenie. – Od tego się wszystko zaczęło. Mówiliśmy sobie: Jesteśmy wolni, nic nas nie trzyma, jest nas wielu, niech ten świat sobie będzie. Bez nas. Normalnie nam do głowy uderzała ta nasza niby wolność.

Zamyślił się.

– Mimo wszystko... – zacząłem.

– Mimo wszystko nie rozumiesz? Może z twojego punktu widzenia to wariactwo. Jesteś młody, coś jeszcze przed sobą masz...

– Gówno mam przed sobą! Pracuj, garb ci sam wyrośnie. Może ci dadzą rentę. Jak cię wcześniej szlag nie trafi.

Skrzywił wargi, jakby pół uśmiech, pół grymas.

– Znam to dobrze. Nie przejmuj się, będzie z tobą tak, jak z moimi kumplami. Przyzwyczaisz się. Po prostu się przyzwyczaisz. Nie kręć głową. Nas było tylu, a zostałem sam. Chyba że i ty też... A to jest naprawdę parszywy los. Pewnie gdzieś mieszkasz, pracujesz?

Zaprzeczyłem ruchem głowy.

– W każdym razie większość tak robi. Więc dobrze. Jeździsz. Jeździsz i dobrze ci. Tylko co z tego? Dlaczego nikt takich nie ściga, przecież są odpowiednie paragrafy. Co? Właśnie, stary, dlatego, że nic z tego nie wynika. My jeszcze jeździliśmy całymi bandami, jak nas zgarniali, to zawsze razem. A ty jesteś sam. Pomyśl, gdyby zamiast się szwendać, wszyscy wzięli się do kupy i spróbowali coś zrobić...

– Co?

– Kurwa, nie wiem. To już wy musicie wymyślić. W każdym razie oni wolą, żeby ludzie się włóczyli, dlatego pozwalają, tak jak nam pozwalali. Chodziliśmy po lasach, łąkach, dopóki były jeszcze jakieś lasy bez ogrodzeń, strażników i biletów. Jak nam było cudownie palić ogniska, siedzieć pod drzewem. Teraz już wszędzie beton. Czułeś przyrodę, jak ona żyła, pulsowała, wchłaniała cię. Było, minęło, ludzie się rozleźli. Trudno. I tak się długo trzymałem, ciągle gdzie indziej, coś się zarobiło, ukradło i dobrze. Tylko że zupełnie bez sensu.

Wziął znowu butelkę. Piliśmy na przemian, zostało trochę na dnie.

– Tydzień temu spotkałem jednego z mojej dawnej grupy. Jest urzędnikiem, ma dom i żonę, która patrzyła na mnie jak na złodzieja. Wspominaliśmy trochę. Wiesz, wyszedłem, bo czułem, że facet w duszy modli się, żebym wreszcie poszedł w cholerę. Może mu wstyd. Dowiedziałem się od niego, że Misty siedzi.

– To też ktoś z tych...

– Prawda, co ty możesz wiedzieć o Mistym. To taki nasz duchowy przywódca. Poeta. Mało kto dziś o nim pamięta.

Znowu zamyślił się, patrząc w okno, a ja siedziałem z głową opartą na łokciu i myślałem.

– Gdzie jest w tym superdokładnym, superelektronicznym systemie miejsce dla człowieka, który nie chce się zgodzić na takie puste życie? Tylko w mamrze. Mam dość, rozumiesz, dość uciekania. Chcę pierwszy raz w życiu od czasu wielkiego polowania na ludzi stawić czoła temu, co jest dla mnie przeznaczone. Ty możesz jeździć dalej i lepiej, żebyś jeździł, niż głupiał przy telewizorze. Tylko że przychodzi taki moment, kiedy trzeba się zastanowić, co się właściwie w życiu zrobiło i dla kogo. Pomyśl o tym. Zawczasu.

Patrzył na mnie.

– Właśnie o tym myślę – pokiwałem głową. Myślę o tym do dziś i nic nie wymyśliłem, tylko puste słowa, słowa-gumy do żucia, że pustka, bezsilność, że się duszę, że nie ma jak... I nic innego chyba nie wymyślę.

– Teraz rozumiesz? Uciekamy. Wszyscy uciekamy, zwłaszcza tacy w twoim wieku. Ćpuny, jacyś fanatycy religijni. I te skurwysyny, faszyści. Całe twoje pokolenie. Niedługo was tak urządzą, obłożą kamerami, ekranami i mikrofonami, że nawet się nie wysrasz tak, żeby o tym nie wiedzieli.

Pociąg hamował. Ci od krzyżówki zwinęli gazetę i poszli do wyjścia, zastanawiając się nad autorem powieści „Ulisses” na pięć liter. Rozmazany obraz za szybą rozbił się na poszczególne domy, zaspy, samochody na autostradzie.

Dopił z butelki, cisnął ją pod fotel. Patrzyłem spod ciężkich powiek, szumiało mi we łbie. Zapalił papierosa.

– Ciekawe, czy w pierdlu dają palić. Może to ostatni... Dobrze, że nie miałem więcej wódki, człowiek się rozkleja, zaczyna jęczeć, narzekać. Tego też mam dosyć. Nie potrafimy się nawet zachowywać z godnością. Nie ma co, nie chcieliśmy wiedzieć, co się właściwie dzieje, i mamy za swoje. Wszystko, co chcesz, pod ręką, starczy nacisnąć guzik. Czego my jeszcze chcemy?

Za zamarzniętym oknem pojawiły się perony, pociąg podjeżdżał wolno. Breds podniósł się, zakładając torbę na ramię.

– Nie wysiadaj za mną. I dziękuję ci za tę rozmowę. Cześć!

Stałem na peronie, szukając go wzrokiem. Znikł gdzieś między budynkami. Ruszyłem wolnym krokiem w kierunku kas.

– Włóczęga? – Obok mnie stanęło dwóch gwardzistów. Wyjąłem z kieszeni identyfikator i kartę zatrudnienia.

– Dokąd jedziecie?

– Wracam od rodziny. Tu mam przesiadkę.

– Do odjazdu dwadzieścia minut. – Wyższy z nich, z obrzmiałą twarzą wiejskiego półgłupa, oddał mi dokumenty. – Uważajcie no, kręcą się tu różni tacy – pokazał brodą na kilku rozwalonych na ławce nazich w skórzanych płaszczach i wysokich butach. Patrzyli na mnie spode łba, ale bali się rozrabiać przy gwardzistach.

– Rozlazły gnojek – syknął któryś, gdy przechodziłem.

Podszedłem do automatu biletowego. Płatne z konta. Wsadziłem palec do otworu identyfikacyjnego. Potem wróciłem na peron, obracając kawałek zielonego plastyku w ręku. Wracałem do domu, mimo że był dopiero piątek.

1984

Coś mocniejszego

Подняться наверх