Читать книгу Coś mocniejszego - Rafał A. Ziemkiewicz - Страница 14

Godzina przed świtem

Оглавление

1. Powiew lęku

Tej nocy było zimno i ponuro. Tak zimno i tak ponuro, jak może być tylko pod koniec listopada nad suwalskimi jeziorami. Chłód przenikał mnie, gdy stojąc przy oknie umywalni, oparty dłońmi o kamienny parapet, wpatrywałem się w ciemnogranatową noc. Za szybą mokry asfalt ulicy lśnił w słabym świetle nielicznych latarń, z trudem przebijającym się przez kokony mżawki; kropelki wody pobłyskiwały na biało-czerwonych szlabanach zagradzających bramę jednostki i na hełmie przechadzającego się za nimi wartownika. Żołnierz kulił od chłodu ramiona, próbując ukryć dłonie pod pachami i osłonić twarz kołnierzem szynela. Poza nim nie było za oknem żywego ducha. Nawet bezpańskie psy, których tyle kręciło się zawsze wokół koszar, wolały w taką pogodę pozapadać w ciepłych piwnicach i śmietnikach.

Coś mi się śniło.

Dochodziła trzecia w nocy. Nie miałem służby ani warty, nie musiałem okradać się z cennego snu, aby zdążyć na jutro z czymś, czego akurat uwidziało się kadrze zażądać, a na co nie było czasu za dnia. Powinienem był spać.

Coś mi się śniło. Coś, co pozostawiło trudny do określenia, niezrozumiały lęk. Nie potrafiłem sobie przypomnieć żadnego konkretnego słowa ani obrazu, nic poza niejasnym wrażeniem grozy, śmiertelnego spazmu i okropności. Sen pierzchnął, ledwie dotknąłem brzegu jawy, i przyczaił się gdzieś tuż za krawędzią świadomości, ale wzniecony nim strach pozostał i nie pozwalał się niczym okiełznać – ani racjonalnymi perswazjami, ani przyciskaniem czoła do lodowato zimnego szkła. Dyszałem ciężko, a moje serce tłukło się rozpaczliwie niczym po długim, wyczerpującym biegu w panicznej ucieczce.

Wartownik, nie przerywając znudzonej wędrówki w tę i z powrotem, wyprostował się na moment i poprawił ciążący mu karabin, podkładając dłoń pod pas nośny. Kiedy ma się kilka godzin broń na ramieniu, pas wrzyna się boleśnie w bark, nawet przez gruby materiał płaszcza. Patrzyłem przez chwilę na szamotaninę żołnierza próbującego znaleźć dla kałasza wygodniejsze położenie i zastanawiałem się, dlaczego właściwie nie schowa się, jak Pan Bóg przykazał, do budki. Nie był to jednak problem zdolny na długo zaprzątnąć moją uwagę; przeniosłem wzrok na tonącą w oślizłym mroku ulicę i zaraz pojawiła się myśl, że wystarczyłoby wyjść, ruszyć poszczerbionym chodnikiem przed siebie... W paręnaście minut dotarłbym do dworca PKS, skąd wczesnym świtem odchodził autobus do Warszawy. Ten sam autobus powracał późnym wieczorem i parkował na noc w garażach dworca. Dalej nie miał już dokąd jechać. Dalej była tylko granica.

Latem, podczas długich, słonecznych dni, na dworzec przyjeżdżało więcej autobusów. Na kilka ciepłych miesięcy mieścina zmieniała się nie do poznania. Ulice robiły się czyste i schludne, pokoje starych, poniemiec­kich domów zapełniały się gośćmi ze wszystkich stron kraju i zza granicy, rozkwitały białe parasole nad ogródkami kafejek. Na przystani i jeziorze gęstniało od żaglówek, a na plaży i skwerach od roześmianych, opalonych na brąz dziewczyn. Od czerwca do sierpnia Węgorzewo tętniło życiem, a autochtoni przeliczali z zadowoleniem pieniądze, dziękując Bogu i świętym patronom prywatnej inicjatywy, że wypadło im żyć tak daleko od stolicy, w miejscu, gdzie nieprzetrzebione lasy pozostawały wciąż jeszcze gęste i dostojne jak dawniej, a woda jeziora wabiła mieszczuchów krystaliczną czystością.

Potem, kiedy zaczynały się pierwsze jesienne deszcze, białe parasole, stoliki i ławeczki znikały z ulic jak zdmuchnięte, pustoszały przystań i plaże. Kawiarnie zamykały swe podwoje, na większości domów zatrzaskiwano okiennice, znikały z pejzażu długonogie plażowiczki. Węgorzewo pustoszało, zmieniało się w miasto-widmo. Wzbogaceni przez turystów właściciele lokali, pensjonatów czy choćby tylko budek z wodą sodową wyjeżdżali wydawać pieniądze w bardziej cywilizowane okolice. Jesienią i zimą zostawało tu tylko trochę staruszków, nieco kobiet wystających co rano pod sklepem z chlebem i nabiałem, garść miejscowych pijaczków, kupiąca się w jedynym czynnym po sezonie barze, no i tacy jak ja albo ten chłopak przy bramie – żołnierze z rozlokowanych wokół Węgorzewa jednostek. Stęsknieni za domem, spragnieni aż do bólu kobiet i znużeni podobnymi do siebie dniami służby.

Nawet nie warto było starać się o przepustkę. Pusty park, dwie obskurne knajpy i kilka najpodlejszego sortu dziwek dla ostatnich desperatów, którzy wyrwali się z koszar pierwszy raz od pół roku. Wymarłe miasteczko. Listopad. Zimno na dworze i jeszcze zimniej w sercu.

Strach rozmywał się z wolna, w miarę jak uspokajały się oddech i tętno, ale nie znikał. Zmieniał tylko postać: z ostrego, chwytającego gardło skurczu przeradzał się w męczący, świdrujący niepokój.

Westchnąłem, potrząsając głową i odrywając wzrok od otulonych kożuchem wilgotnej poświaty latarń za oknem. Na chwilę wzmógł się wiatr; zawył, drąc się na spiczastych dachach starych, pruskich koszar, zaszlochał w nagich koronach drzew. Lodowaty powiew przedarł się przez źle uszczelnione okna, poczułem go na rękach, piersiach, brzuchu... Miałem wrażenie, jakby przeniknął mnie na wylot, zmrażając nawet szpik w kościach.

Po prostu nerwy – tłumaczyłem sobie nie wiem już który raz. Nerwy. Stres. Nadmiar adrenaliny wpompowywanej każdego dnia w żyły zdezorganizował całą gospodarkę hormonalną organizmu, wywołując objaw znany doskonale lekarzom pod nazwą „stany lękowe”. Nie należy się tym przejmować. Wziąć kilka głębokich oddechów, pospacerować, wypić szklankę gorącego mleka – a jeśli to niemożliwe, przynajmniej pooddychać świeższym niż w sypialnej izbie powietrzem umywalni. A potem położyć się do łóżka i zasnąć głęboko. Wszystko jest oczywiste i racjonalnie wytłumaczalne, a przecież zrozumieć swój lęk to tyleż samo co go pokonać. Prawda?

Guzik tam prawda. Ochota do snu odeszła całkowicie i wszystko, co po długim wdychaniu świeższego powietrza zdołałem osiągnąć, to że zamiast łamać sobie wciąż głowę i próbować wygrzebać z zakamarków pamięci szczegóły dziwnego snu, pogrążyłem się w jałowych, gorzkich rozmyślaniach o bezsensie odrywania ludzi od normalnego życia i zmuszania ich do trawienia czasu przy granicy zapadłego w zimowy letarg miasteczka. Mroźny wiatr hulał na dworze i po wycementowanej umywalni, a długonogie plażowiczki daleko stąd pomrukiwały rozkosznie przez sen, przeciągając się w śnieżnobiałej pościeli, i z pewnością nie zamierzały czekać, aż ludowe wojsko raczy wypuścić mnie ze swych objęć.

Nagle dotarło do mnie, że po przeciwnej stronie ulicy, w którą wpatrywałem się tępo od dłuższego czasu, coś jest nie tak. Budynki brygady wyglądały jakoś ina­czej. Poczułem, jak z zakamarków duszy znowu powraca ten niepojęty, odsuwany uparcie strach, który teraz bardziej niż ślad po przeżytym nocnym koszmarze przypominać zaczął przeczucie jakiegoś nadchodzącego dopiero niebezpieczeństwa.

Długo musiałem się zastanawiać, zanim wreszcie uświadomiłem sobie, o co chodzi.

Światło w oknach. Na wartowni brygady świeciły się wszystkie trzy okna, a nie, jak zwykle o tej porze, tylko jedno. Paliło się także światło w pomieszczeniu przylegającym do dyżurki oficera operacyjnego jednostki. Widać nie ja jeden nie mogłem tej nocy zasnąć. Oficer dyżurny najwyraźniej zdecydował się mimo wszystko wyjść w zimną, mokrą noc, by trochę dać się we znaki wartownikom. Trafiają się i tacy. Chłopak przy bramie miał szczęście, że jednak nie schronił się w budce; szczęście, a może także i jemu zdarzały się przeczucia. Zaprzestał swej przechadzki i teraz stał sztywno w pozycji „na ramię broń”.

Usiłowałem się skarcić w duchu za ten idiotyczny lęk, gdy nagle usłyszałem za sobą tubalny, charakterystyczny głos szefa szkoły:

– A podchorąży coo tutaj roobi, aa?

Podskoczyłem, bardziej z zaskoczenia niż ze strachu, i odwróciłem się, machinalnie przykładając dłonie do szwów piżamy.

W drzwiach umywalni stał Fred. Zarechotał przekonany, że zdołał mnie nastraszyć do nieprzytomności, i zanim zdążyłem się odezwać, rzucił, nadal głosem Bambuły:

– Spoocznij, podchorąży!

– Idź do diabła – powiedziałem. Zapewne stać mnie było na inteligentniejsze zagajenie konwersacji. Ale też, szczerze mówiąc, nie byłem zdecydowany, czy mam na nią ochotę, czy też wolałbym nadal siłować się w samotności ze swoimi nocnymi lękami.

Fred przestał szczerzyć zęby, twarz wygładziła mu się w jednej chwili, jakby po prostu odegrał swoje i właśnie usłyszał gong na fajrant. Podszedł parę kroków w moją stronę, ściągnął z głowy czapkę i rzucił ją na parapet, a potem długo rozcierał dłonią podbródek. Najświętszym z obowiązków podoficera dyżurnego było ani na chwilę nie zdejmować z głowy czapki, a zwłaszcza nie popuszczać zaciągniętego pod brodą paska. Ten punkt regulaminu ludowe wojsko musiało zaczerpnąć z jakiegoś starego chińskiego podręcznika tortur. Spróbujcie pochodzić trochę, mając na podbródku zapięty pasek, niezaopatrzony jak w cywilizowanych armiach w miękką podkładkę. Możecie nawet popełnić tę zbrodnię i wysunąć go spod brody, pozwalając zwisać swobodnie – żadna różnica. Jeśli nie chce wam się czekać na wyniki eksperymentu tych dwóch, trzech godzin, możecie po prostu opalić sobie zarost zapalniczką. Zaręczam, że na jedno wyjdzie.

Wreszcie przestał masować sobie twarz i sięgnął do kieszeni na piersi. Błyskawicznie wyciągnąłem ku niemu rękę – nawet nie żeby chciało mi się palić, tylko tak jakoś, dla sportu. Zmierzył mnie złym spojrzeniem.

– Oddam, mam na sali.

Palił jakieś cuchnące świństwo, skręcane chyba z wymiatanych spod łóżek wykruszonych kawałków materacy, wzbogaconych włosami i paznokciami. O dostaniu w Węgorzewie jakichkolwiek papierosów, co dopiero przyzwoitych, nie było co marzyć. Zresztą w tamtych czasach było to normą, nikt się nie dziwił i każdy miał jakiś tam uciułany zapas. Ja też, ale nie chciało mi się wracać na salę, gdzie chrapali w zaduchu koledzy. Zwilżyłem językiem i zaklepałem końcówkę papierosa, żeby wykruchy nie sypały się do ust, i wciągnąłem w płuca gryzący dym. Parę miesięcy wcześniej załzawiłbym się od niego i zzieleniał, teraz to drapanie w gardle wydawało mi się niemalże przyjemne.

– Kto dziś trzyma inspekcyjnego? – zapytałem.

Fred popatrzył na mnie i westchnął ciężko, jakby właśnie przekonał się, że należę do spisku dybiącego na jego życie.

– Lord Baskerville we własnej osobie – odparł ponuro, przysiadając na brzegu kamiennej rynny, nad którą lśnił rząd mosiężnych kranów. – Mnie się zawsze musi coś takiego przydarzyć.

Trochę przesadzał. Baskerville – jak zwykle w takich razach, czort jeden wiedział skąd wzięło się to przezwisko – nam akurat niewiele mógł zaszkodzić. Ale na brygadzie wzbudzał autentyczną panikę wśród służb i wart, straszyło się nim kotów, a każdą przeżytą inspekcją w jego wykonaniu szweje chlubili się niczym wyjściem cało z bitwy, w której do piachu poszło trzy czwarte stanów osobowych.

Miałem wrażenie, że sam Baskerville był człowiekiem jeszcze bardziej udręczonym od swoich ofiar. Potomek bezrolnego z zabitej dechami wiochy najbardziej w życiu nie lubił bałaganu, złodziejstwa i układów. Poszedł do wojska, bo wziął poważnie to, co śpiewali o tej instytucji artyści z Kołobrzegu, i kiedy zorientował się, gdzie trafił, było już za późno. Ludowe wojsko okazało się bodaj ostatnim miejscem, gdzie mógłby szukać spełnienia swych ideałów. Zanim to zrozumiał, zdążył się swym baranim uwielbieniem dla regulaminów silnie sprzykrzyć przełożonym, przez co trafił do Węgorzewa. Tutejsza brygada artylerii bowiem – nie było to dla nas żadną tajemnicą – robiła w okręgu za karną jednostkę dla trepów. Nie pozostało mu nic innego, niż wylewać swe rozgoryczenia na Bogu ducha winnych żołnierzy, wynajdując wszędzie tysiące uchybień wobec regulaminu. Wprawdzie dowódca brygady przytomnie zabronił mu stosowania kar dyscyplinarnych, które fatalnie psułyby sprawozdania, ale Baskerville znalazł na to sposób i uczynił swą specjalnością organizowanie podpadziochom karnych marszobiegów oraz nocnych ćwiczeń. Z podchorążymi to nie przechodziło; na nas mógł tylko wrzeszczeć i to w połączeniu z kompleksem wsiowego prostaka wobec świeżo upieczonych magistrów sprawiało, że nienawidził nas gorzej od ostatnich psów.

– Założysz się, że zaraz tu wpadnie?

– Był, godzinę temu – skrzywił się Fred. – Wpisał do książki meldunków ogryzek obok kosza na śmieci, kurz na lamperii i źle oddane honory.

– Aha. Pociesz się, teraz ściga szwejów – wskazałem kciukiem za siebie, na lśniące żółte prostokąty w ciemnym zarysie wartowni. Fred spojrzał za moim palcem i wydobył spod serca kilka słów, jakie każdy chowa tam specjalnie dla oficera inspekcyjnego. Niestety, nienadających się do zapisania.

Przez chwilę kontemplował w milczeniu odblask gołych żarówek w zżółkłej glazurze pokrywającej ściany, by nagle zadać pytanie, na które sam od dłuższego czasu bezskutecznie szukałem odpowiedzi.

– A ty, Perszing, czego właściwie nie śpisz, co?

– Rozważam zagadnienia eschatologiczne – odparłem. – Heiddegerowska koncepcja bytu i te rzeczy. Taka urokliwa noc jak dziś doskonale nadaje się do tego typu rozmyślań. Pozwala omalże empirycznie doświadczyć, jak wokół każdego z jestestw gęstnieje egzystencjalna pustka.

Zdobył się na skwitowanie moich starań wymuszonym uśmiechem.

– Humanista – mruknął ze wzgardą typową dla wszystkich wymawiających to słowo absolwentów politechniki. Rzucił niedopałek do lastrykowego koryta i spłukał go wodą z kranu. A potem podniósł się ciężko i podszedł do okna. Przez chwilę przypatrywał się śliskiej od wilgoci ulicy i budynkom brygady po jej drugiej stronie, trąc przy tym zaczerwieniony podbródek. Wiatr znów zaduł głośno w szyby, przenikając przez szpary we framugach. Poczułem jego zimny powiew na policzkach i dłoniach.

– Taka urokliwa noc jak dziś – zawyrokował w końcu – jeśli się do czegoś nadaje, to na jakiś sabat czarownic albo coś w tym stylu.

Podobno dawni Słowianie wierzyli, że są pewne pory dnia czy miesiąca, kiedy nieopatrznie rzucone słowo może się sprawdzić. Jeśli zdarzy się wam kiedyś, że ktoś ostrzeże was: „Uważaj, żebyś nie powiedział tego w ZŁĄ GODZINĘ” – to nie śmiejcie się z niego. Naprawdę.

Znowu poczułem ukłucie w sercu i znowu z trudem udało mi się stłumić powracający lęk, jeszcze silniejszy niż przed chwilą. Co się ze mną działo, do stu tysięcy diabłów? Nerwy, powtórzyłem sobie w myślach. Adrenalina, stres, te rzeczy. Nie należy się przejmować.

– Rany boskie. – Fred spoglądał ponuro na tarczę zegarka. – Dopiero trzecia. Zwariować można.

– „Ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś” – pocieszyłem go. – Szekspir.

– Humanista – powtórzył, krzywiąc się jeszcze bardziej pogardliwie niż przed chwilą.

Z korytarza dobiegł dzwonek telefonu. Fred oderwał się od okna. Wyszedł o krok przed drzwi umywalni i zamachał ponaglająco na dyżurnego.

Wyjrzałem za nim. Korytarz tonął w ciemności, tylko u samego jego końca, koło schodów, paliła się żarówka nad biurkiem podoficera dyżurnego. Stojący obok chłopak – nie widziałem, kto to był – gestykulował rozpaczliwie, pokazując coś Fredowi.

Pokazywał mu telefon. Ten po lewej stronie, jeśli patrzeć od strony schodów.

Podoficer dyżurny ma przed sobą dwa telefony. Jeden zwykły, łączący wszystkie rozmowy z centrali brygady, i drugi, bezpośredni od oficera dyżurnego. Ten drugi odzywa się rzadziej i, szczerze mówiąc, im rzadziej, tym lepiej.

Ale w tej chwili to on właśnie dzwonił.

Do Freda też to dotarło. Zaklął soczyście i ruszył w stronę biurka, jeden długi krok, potem kilka coraz szybszych, wreszcie puścił się sprintem. Patrzyłem za nim, oparty o framugę, z niedopałkiem w ręku i z dziwnym uczuciem rodzącym się z wolna w moim żołądku.

Fred dopadł biurka i chwyciwszy słuchawkę, wyrecytował:

– Melduje się podoficer dyżurny SPR OC starszy szeregowy podchorąży Kruszyński.

A potem zastygł. Długą chwilę wyglądał w świetle jedynej lampy jak kamienny posąg. Miałem wrażenie, że poruszył bezgłośnie ustami, jakby szukał odpowiedniego słowa.

– Rozkaz – znalazł je wreszcie i odłożył słuchawkę. W tym jednym słowie, w przydechu, z jakim je z siebie wyrzucił, zabrzmiała autentyczna panika. Oderwałem się od framugi. Już wiedziałem. Dziwne uczucie rozlało się z żołądka po całym ciele, sięgnęło do gardła i już wiedziałem, że był to po prostu strach. Już nie ten irracjonalny lęk, nie wiadomo skąd i przed czym, nie mglisty ślad snu ani przeczucie, tylko zwykły strach. Strach przed czymś, w co tak naprawdę nikt nie wierzył, nawet w wojsku, choć każdy wiedział, że może nastąpić.

Fred położył słuchawkę i przez moment rozglądał się bezradnie, otwierając i zamykając usta, jakby chciał coś powiedzieć i zarazem obawiał się w zalegającej szkołę ciszy wydobyć z siebie głos. Zerknął nerwowo na wyeksponowane pod płatem pleksiglasu pożółkłe instrukcje, w końcu nabrał głęboko powietrza i nieco drżącym oraz piskliwym, ale donośnym głosem zawołał:

– Uwaga, szkoła, poo-budka, poo-budka, wstać! Ogłaszam alarm, alarm, alarm!

Jego słowa przetoczyły się przez korytarz, odbiły w nim echem i zapadły w ciszę, jakby zbyt absurdalne, by ktokolwiek mógł na nie zwrócić uwagę.

Czegoś takiego jak alarm po prostu nie da się ukryć. Od samej góry poczynając, każdy oficer chce, żeby jego pododdział wypadł jeśli nawet nie najlepiej, to żeby w ogóle wypadł jakoś, nie pozabijał się o własne łóżka i zdołał osiągnąć gotowość bojową przed nastaniem świtu. Kiedy ma być alarm, wszyscy śpią w mundurach, z bronią i ekwipunkiem pod łóżkiem, a bywa, że i tak jeszcze cichą pobudkę ogłasza się na wszelki wypadek paręnaście minut wcześniej.


Z całą pewnością na dziś nie zapowiadano żadnych ćwiczebnych alarmów.

– Alarm, alarm, alarm! – powtarzał swój okrzyk Fred, teraz już czysto, bez drżenia głosu. Był przy biurku sam, dyżurny pobiegł gdzieś, pewnie na dół, budzić kaprali.

Okrzyk powoli zaczął wzniecać w szkole jakiś rezonans. Zza drzwi począł dochodzić szmer, zgrzytanie sprężyn, wybijające się pojedyncze głosy. Fred przysiadł się do telefonu, tego drugiego, połączonego z centralą. Co robi podoficer po ogłoszeniu alarmu? – usiłowałem sobie gorączkowo przypomnieć. Wpatrywał się w połyskujący na ścianie nad pulpitem pleksiglas i mówił coś szybko do słuchawki. No tak, wzywa dowódcę szkoły, jego zastępców, dowódców plutonów...

...cała kadra przed ćwiczebnym alarmem byłaby na miejscu...

Dochodzące z sal szmery nabierały siły, w końcu któreś drzwi się otworzyły. Otrząsnąłem się z osłupienia i ruszyłem w stronę swojej izby.

Jedną z osobliwości ludowego wojska jest obowiązek wystawiania na noc butów za drzwi izby. Rano, przy pobudce, i w nagłych wypadkach robi się tam straszliwy ścisk i wszyscy zderzają się głowami, usiłując pochwycić swoje trepy. Zdążyłem złapać opinacze akurat w momencie, gdy któryś z kolegów otworzył drzwi. Odepchnąłem go, wpadając do środka. Nie odpowiadając na zaspane: „Co jest, do jasnej cholery?”, zacząłem się ubierać. Dość nerwowo, powiedzmy.

Nocne przeczucie zamieniło się w fatalistyczną pewność bliskiego nieszczęścia. Bałem się pomyśleć te słowa, ale byłem pewien, że to właśnie to. Co innego mogłem w tej sytuacji myśleć? Od kilku dni w wieczornych dziennikach, których oglądania pilnowano w ludowym wojsku jak codziennego sakramentu, mówiono o „wichrzycielskich strajkach” w stoczni i paru kopalniach, a ostatniego wieczoru przemawiający po dzienniku Kiszczak bożył się, że władza nie użyje przeciwko robotnikom siły, a nawet więcej, dla dobra socjalistycznej ojczyzny gotowa jest darować „Solidarności” dawne przewiny i usiąść z nią przy okrągłym stole.

Dopinaliśmy się w milczeniu, ledwie maskując strach siarczystymi przekleństwami, gdy ktoś nie trafił w tę nogawkę, co trzeba. Na korytarzu pojawili się kaprale, usiłujący sformować pierwszych wychodzących plutonami w uczciwym dwuszeregu. Jeden rzut oka wystarczał, by zorientować się, że jest to zadanie jeszcze na długie minuty. Nawet jeśli kapralowi udało się kogoś przemocą i krzykiem ustawić na wskazanym miejscu, pozostawał on tam dokładnie tak długo, jak długo kapral się nie odwrócił. Po czym wsiąkał w kłębiący się bez sensu po całym korytarzu i depczący sobie po nogach niepodopinany tłumek, którego jedynym zajęciem było pełne ekscytacji wzajemne wypytywanie się, co to może być, i odpowiadanie sobie, że alarm.

To dziwne, ale mimo całego przerażenia myślałem precyzyjnie i logicznie, w jakimś sensie nawet jaśniej niż przed półgodziną, kiedy bałem się, sam nie wiedząc czego. Doszedłem do wniosku, że najlepszą metodą dowiedzenia się, co jest grane, będzie zajrzeć do magazynu broni. Jeśli pozostaje nieruszony, to sprawa nie jest poważna. Jeśli odwrotnie...

Musicie wiedzieć, że mimo wszelkich pozorów wojska miejsce, w którym wówczas przebywałem, miało przygotowywać do służby dowódców dla Obrony Cywilnej. Gaszenie pożarów, zbieranie rannych, przeprowadzanie staruszek przez ulicę, te rzeczy. Mówiło się, że w razie wojny jesteśmy przeznaczeni na zakładników. Rezerwowa kompania rezerwowego batalionu rezerwowego pułku, wady wzroku, krzywe kręgosłupy, doktoranci filozofii, poloniści – słowem, wszelkiego rodzaju wybrakowany surowiec, którego WKU nie chciała wypuścić z rąk przez czystą, bezinteresowną złośliwość. Ostre strzelanie mieliśmy tylko raz, a i wtedy komendant szkoły oznajmił w przypływie szczerości, że takiemu wojsku jak my to strach dawać broń do ręki.

Więc wystarczyło mi zerknąć w otwarte drzwi magazynu broni tylko przez chwilę, zanim kapral zgarnął mnie z powrotem, żeby pozbyć się ostatniej nadziei.

W środku zastępca komendanta – zdążył się już zjawić, mieszkał tuż obok szkoły – i przydzielony do nas szeregowiec z zasadniczej odbijali wieko skrzyni. Jednej z tych na poły zapomnianych skrzyń, które od nie wiadomo jak dawna pokrywały się kurzem w kącie za stojakami z bronią.

Szeregowiec wyprostował się, odrzucając na bok wieko, i pod jego ramieniem mignęły mi wypełniające skrzynię pudełka z ostrą amunicją.

Spłynęło na mnie jakieś odrętwienie, jakbym już ustawiony został twarzą w twarz ze strajkującymi, z pistoletem politruka przystawionym do pleców.

Myśl, że może nam się zdarzyć coś jeszcze gorszego, nie przyszła mi wówczas do głowy, ale nie mam o to do siebie żalu. Ci, którzy tkwili wówczas w samym centrum wydarzeń, także nie rozumieli, co się dzieje, i choć widzieli wszystko na własne oczy, nie potrafili tego przyjąć do wiadomości.

Coś mocniejszego

Подняться наверх