Читать книгу Coś mocniejszego - Rafał A. Ziemkiewicz - Страница 8

Żywa gotówka

Оглавление

Cały pech z oszołomem polegał na tym, że facet zadzwonił w najmniej odpowiedniej chwili. Dziesięć minut wcześniej czy później miałbym dość przytomności umysłu, żeby go spławić albo podrzucić Prorokowi. A przynajmniej żeby od razu wyciągnąć z niego coś konkretnego i wiedzieć zawczasu, czego się spodziewać.

Inna sprawa, że oszołomy nigdy nie dzwonią w odpowiedniej chwili. W ogóle, gdyby nie oni, „Gazeta Narodowa” byłaby dwa razy sympatyczniejszym miejscem pracy. A tak – połowę każdego dyżuru zabierało opędzanie się przed korowodami osobników, którzy rzucając dokoła czujne, szybkie spojrzenia, informowali zdławionym szeptem, że jeden z Kaczyńskich naprawdę nazywa się Szlingwajn albo że Olszewski ma w zębie nadajnik, przez który go kontrolują. Oczywiście wiedziałem, że trzy czwarte z tych biednych staruszków przeszło jeśli nie przez Sybir, to co najmniej przez Wronki i że przeżyli tam rzeczy, od których każdy by sfiksował. Za każdym razem starałem się wzbudzić w sobie ewangeliczną życzliwość i cierpliwość. Ale od czasu do czasu mi się to nie udawało. I ten facet trafił na taki właśnie moment; akurat chwilę po tym, jak odwinąłem śniadanie z papierowej serwetki.

Ściślej mówiąc, nie chodziło o samo śniadanie. Śniadanie jak śniadanie – bułka z wędliną i masłem, stwardniałym na kamień od leżenia w redakcyjnej lodówce. Chodziło o to, że tego dnia razem z kanapką żona zawinęła obrazek. Oglądałem zaskoczony fotografię modelki w seksownych czarnych koronkach, wyciętą, jak uznałem w pierwszej chwili, z katalogu bieliźniarskiego.

Swoją drogą, miałem szczęście, że zabrałem się do bułki od właściwego końca. Gdybym najpierw zaczął jeść i dopiero potem trafił pomiędzy warstwami papieru na kartonik, mógłbym się udławić z wrażenia. Wyłuskałem zdjęcie z ostrożnością sapera; nie znikało. A bielizna dziewczyny na fotografii, gdy popatrzeć uważnie, okazywała się jeszcze bardziej frywolna niż na pierwszy rzut oka. Fotkę wydrukowano na cienkim, sztywnym kartonie; na rewersie nie był zadrukowany, więc moja ślubna nie wycięła go z katalogu, tylko z pudełka. Dziennikarstwo jednak rozwija rozum: wydedukowanie, gdzie obecnie musi się znajdować zawartość tego pudełka, zajęło mi zaledwie parę sekund. Obracałem kartonik w ręku, śliniąc się bezwstydnie do podsuwanej przez wyobraźnię wizji ukochanej w koronkowych luksusach i kombinując, pod jakim by tutaj pozorem urwać się z redakcyjnego dyżuru, najlepiej już i natychmiast.

I w takiej chwili sekretariat połączył oszołoma. Kto na moim miejscu nie potraktowałby go równie oschle, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Jak większość oszołomów, dyszał ciężko w słuchawkę.

– Pan Aleksandrowicz?

– Tak.

– Rafał Aleksandrowicz?

– Tak, słucham – wysiliłem się na uprzejmy ton.

– Przeczytałem pański artykuł. Ten z okazji uruchomienia zintegrowanego systemu komputerowego.

– Gratulacje.

– Był pan bardzo blisko prawdy. Myślę, że pan jeden może zrozumieć sprawę. Widzi pan, ja wiem, co to za diabeł tak rozrabia na giełdzie.

To był właśnie ten moment, w którym należało przejść do kontrofensywy: wytłumaczyć facetowi, że dodzwonił się do niewłaściwej osoby w niewłaściwym czasie, że człowiek zajmujący się u nas giełdą wyjechał na leczenie klimatyczne, skąd wróci dopiero na wiosnę, jeśli go wcześniej nie zjedzą krokodyle, i tak dalej. Ale ja milczałem, mając myśli zajęte czarnymi koronkami.

– Pan to musi napisać – oszołom korzystał z mojego milczenia. – Tylko panu jednemu powiem, zresztą nikomu innemu by nie uwierzyli. Halo? Halo?

– Tak, słyszałem. Chce pan, żebym to napisał. Ale co?

– O nich! – wpadł w furię, ni stąd, ni z owąd, jak to oszołomy. – Żeby ludzie zdawali sobie sprawę, co się dzieje! Muszą się dowiedzieć! Ja panu wszystko opowiem, a pan napisze i wydrukuje – sapał, jakby ukończył właśnie maraton. – One, proszę pana, nie działają przypadkowo. Te spółki, po kolei, kiedy się przejrzy ich listę... Przejrzał pan? Teraz już widać, o co im chodzi. Ale to nie z żadnego altruizmu, o nie, one myślą tylko o sobie. Tylko niech pan nie sądzi, że zwariowałem.

– Uhm.

– Nie wierzy mi pan, co? Ale ja pana przekonam. Na dzisiejszej sesji, zobaczy pan, padnie Euromex. Wydaje się, że stoi świetnie, a padnie. A potem to się dopiero zacznie. Niech pan do mnie przyjdzie, jeszcze dzisiaj.

– Słucham?

– Mówię, żeby się pan pośpieszył! Adresu panu nie podam, umówimy się na mieście, koło Warsa. Najlepiej niech się pan po prostu przechadza dookoła Rotundy. Podejdę, jak się upewnię, że nikt za panem nie idzie. Pan sobie nawet nie zdaje sprawy, jakie one potrafią być przebiegłe...

– Wie pan, zróbmy inaczej – trzeba było przejąć inicjatywę. – Niech pan to wszystko napisze i przyśle mi na adres redakcji pocztą.

– Pocztą? – wydawał się zdruzgotany moim brakiem zainteresowania.

– Albo proszę przyjść samemu – westchnąłem z rezygnacją. – Mam następny dyżur w poniedziałek.

– W następny poniedziałek, to... przecież, panie redaktorze, mówię: ja WIEM, kto to robi! Przecież pan musi to napisać, póki czas!

– Bardzo mi przykro. Naprawdę nie mam kiedy się z panem spotkać.

Milczał przez chwilę.

– Dobrze. Sam pan zobaczy. Euromex, na dzisiejszej sesji. Jeszcze pan zmieni zdanie.

Odłożył słuchawkę. Ano, jeden wariat scedzony. Niestety, nie przybliżyło mnie to do zakończenia dyżuru. I nie zapowiadało się, żeby przyszedł ktoś, na kogo można by go przewalić.

Westchnąłem ciężko i aby jakoś oderwać umysł od prześladującej go wizji, zabrałem się do przyniesionej z sekretariatu korespondencji.

Panie Aleksandrowicz! – pisał czytelnik. – Przestań się pan wreszcie czepiać Żydów. Pan nawet w życiu nie widziałeś prawdziwego Żyda. U mojej matki w Solcu Kujawskim mieszkało dużo Żydów, to byli wszystko ludzie ubodzy i pracowici. Pamiętam takiego szewca, Lejba Krojcbauma, bardzo porządny człowiek, miał pięcioro dzieci, wszystkich potem Niemcy...

Przerzuciłem kilka stron gęsto zapełnionych wyraźnym pismem, typowym dla starszych ludzi, w poszukiwaniu konkluzji. Znalazłem ją w przedostatnim akapicie:

Zamiast się czepiać Żydów, pan napisz o Cyganach. Ta hołota nigdzie nie pracuje, tylko kradnie, a chodzą obwieszeni złotem. Mojej matce przed wojną kradli kury...

– Cześć!

Prorok wparował do redakcyjnego pokoju z nieodłączną walizeczką pod pachą i zaaferowanym wyrazem twarzy, jak zawsze, gdy był w trakcie kolejnego demaskatorskiego tekstu o przekrętach lewicy. Wtedy akurat chodziło o powiązania ze światem polityki tej szajki handlarzy kobiet ze Szczecina. Pamiętacie pewnie; obiecywali naiwnym panienkom lekką, dobrze płatną pracę w zachodnim seksbiznesie, a kiedy taka łyknęła przynętę, zabierali paszport i zmuszali do ­szorowania garów w podrzędnych spelunach albo do opieki nad staruszkami.

– O, jak dobrze, że cię widzę – rzucił Prorok od progu. – Ty to na pewno masz pożyczyć stówę do poniedziałku.

Kiedyś nieopatrznie pochwaliłem się, że pieniądze mnie lubią. Naprawdę mnie lubiły, przetestowałem to. Parę razy w życiu bywało, że już, już, wydawało się, dochodziłem do kreski i zawsze w takich sytuacjach na moim koncie znajdowała się nagle jakaś kasa – a to mi coś przedrukowali, a to gdzieś wznowili, krótko mówiąc, zawsze w porę spadało z nieba. Nie trzeba się jednak było chwalić; z miejsca zrobili sobie ze mnie redakcyjną kasę zapomogowo-pożyczkową. Ale tym razem miało to swoją dobrą stronę.

– No... – odparłem w zadumie. – Ja też właśnie miałem cię o coś prosić.

– Rafał, jeśli chodzi o wstępniak w tym numerze...

– Nie chodzi o wstępniak w tym numerze.

– A co do tej delegacji, to wcale nie musisz...

– Nie chodzi o delegację. Chodzi o to, że muszę się urwać z dyżuru.

Prorok, już nastroszony czujnie, zaczął nerwowo gładzić swą rozłożystą, biblijną brodę.

– No i co? Zwolnij się u szefowej.

– Nie, chłopie. Ten numer więcej nie przejdzie. Zrobimy inaczej: ja polecę załatwiać sprawy, a ty, jakby co, powiesz jej, że właśnie wyskoczyłem do sklepiku na dół po bułki.

Zapomniałem dodać, że Prorok zawdzięczał swą ksywę nie tylko brodzie, ale też faktowi, iż był, jak to się dzisiaj nazywa, katolickim fundamentalistą. Człowiekowi, który swego czasu zakładał ZChN i szybko opuścił go z hukiem, uznawszy za nie dość chrześcijański, nie bardzo wypadało dla nędznej stówy wchodzić w konflikt z ósmym bożym paragrafem. Zwłaszcza że do pierwszego piątku miesiąca zostawały jeszcze dobre dwa tygodnie.

Postanowiłem być bezlitosny.

– To ile, mówisz, potrzebujesz? – zapytałem jak gdyby nigdy nic, grzebiąc demonstracyjnie w portfelu. – Stówę?

– Wiesz co? Powiem, jakby co, że po prostu nie wiem, gdzie jesteś.

Wcisnąłem nieprzeczytane listy od czytelników do torby, porwałem z wieszaka czapkę i pod drzwiami toalety omal nie zderzyłem się z szefową.

– Panie Rafale, a dokąd to o tej godzinie?!

– Aaa... Ja tylko na dół, do sklepu... Wie pani: bułeczki, kefir. Może coś przy okazji kupić?

Popatrzyła na moją czapkę i torbę wzrokiem, który miał przestrzec, że za minutę czwarta sprawdzi, czy jestem u siebie.

– Jak pan już zje, to proszę do mnie. Musimy coś zrobić z tym pańskim działem, żeby był dla normalnych ludzi, a nie dla ekonomistów. Ten pański artykuł... O co tam w ogóle chodziło? – pokręciła głową z dezaprobatą.

Wróciłem zrezygnowany, zastanawiając się, czy nie zażądać od Proroka zwrotu pieniędzy, ale w końcu – co on zawinił. Pocieszałem się bez przekonania, że przyjemność odkładana na dłużej wystarcza. Zamiast jechać do domu, musiałem po raz nie wiem który tłumaczyć szefowej, dlaczego nie da się pisać o skomplikowanych procesach ekonomicznych językiem zrozumiałym dla inżyniera drogowego. Z monotonii wytapiania redakcyjnego dyżuru wyrwały mnie dopiero radiowe wiadomości giełdowe o czternastej dwadzieścia. Tak, oczywiście, już się domyślacie: w połowie sesji Euromex nagle zaczął dołować i zarząd giełdy zmuszony był zawiesić obrót papierami spółki do końca dnia. Po doświadczeniach ostatnich tygodni łatwo było się domyślić, co to dla firmy oznacza.

Ale jeśli sądzicie, że łamałem sobie nad tym głowę przez całą drogę do domu, to jesteście w błędzie. Zastanawiałem się tylko nad jednym: czy rzucić się na małżonkę z miejsca, od progu, czy najpierw jednak zjeść obiad. Nie pamiętam, na co się w końcu zdecydowałem, bo i tak zdążyłem tylko zdjąć buty i powąchać dolatujące z kuchni zapachy. Myślałem właśnie nad tym, w jaki sposób najlepiej będzie powiedzieć ukochanej, że znalazłem zawiniętą w śniadanie fotkę i możemy już przestać się bawić w Pana Napalonego i Królową Śniegu, kiedy do drzwi zadzwoniło dwóch policjantów i uprzejmie zaprosiło mnie do czekającego pod domem radiowozu.

* * *

Określenie, że na giełdzie rozrabia jakiś diabeł, nie było własnością oszołoma. Stało się obiegowym dziennikarskim banałem, z tego samego gatunku co „walka o indeksy” albo „Zakopane, zimowa stolica Polski”. Kto go użył po raz pierwszy, jeden Pan Bóg raczy wiedzieć – po paru kolejnych spektakularnych upadkach i wzrostach robili to wszyscy tak powszechnie, że do głowy by nikomu nie przyszło szukać w tych wyświechtanych słowach jakiegokolwiek ziarenka prawdy.

Najbardziej oczywiście rozrabiały brukowce: albo straszyły, że jesteśmy w przededniu krachu na miarę co najmniej azjatyckiego tąpnięcia w dziewięćdziesiątym ósmym, albo robiły bohatera dnia z leszcza, któremu trafiło się trzydziestokrotne przebicie i sam nie wiedział, jakim cudem. Większość znających się na rzeczy komentatorów traktowała sytuację w kategoriach intrygującej zagadki zawodowej. Od czasu prywatyzacji Banku Śląskiego wiadomo było, że musi jeszcze dużo ścieków w Wiśle upłynąć, zanim warszawska giełda zacznie się zachowywać przewidywalnie i będzie można na niej spokojnie inwestować, kierując się wskaźnikiem „cena do zysku” i prospektami emisyjnymi. Ale wbrew oczekiwaniom nasza giełda, zamiast normalnieć, głupiała coraz bardziej.

Naród zresztą zawsze lubił hazard i niczego nie potrzebował rozumieć; zupełnie mu wystarczało, że ktoś tam ni stąd, ni z owąd zrobił fortunę, a kto inny fortunę stracił. Nieprzewidywalność sytuacji doprowadzała do łez tylko fachowców, to znaczy tych, którzy uważali się za fachowców i po prawdzie mieli wszelkie dane, by za nich uchodzić. Biedacy naprawdę się męczyli.

Widzicie, rzecz w tym, że we wszystkich tych skokach nie można się było dopatrzyć żadnych prawidłowości, naprawdę żadnych. Z początku, po spektakularnym tąpnięciu Interbanku i wzrostach funduszy powierniczych – od tego się chyba zaczęło – wszyscy sądzili, że po prostu zawiązała się jeszcze jedna „spółdzielnia”, ­tylko znacznie potężniejsza od poprzednich. Uwaga analityków skupiła się na wyśledzeniu tego, kto ostatecznie na szaleństwach kursów zyska, jako, ma się rozumieć, głównego podejrzanego; niestety, kolejni kandydaci odpadali, aż nie został żaden. Nic nie trzymało się kupy. „Trybuna” tłumaczyła sprawę knowaniami Opus Dei, Radio Maryja spiskiem masonerii, „Wyborcza” podkreślała, że cokolwiek mówić, giełda jako całość ma się coraz lepiej, co napawa optymizmem; tak naprawdę nikt nic nie wiedział i wszyscy rozpaczliwie szukali w ruchach notowań jakiegoś sensu, niczym alchemicy uganiający się za recepturą kamienia filozoficznego.

Oczywiście „Gazeta Narodowa” też się musiała jakoś odnieść do sytuacji. Daliśmy dużą syntezę o postkomunistycznych imperiach stworzonych w czasach prywatyzacji i łamiących teraz zasady równości gospodarczej, później niewiele mniejszy tekst o mechanizmach międzynarodowych spekulacji Sorosa. Chodziły też, oczywiście, co rusz bieżące komentarze, przyznaję szczerze, równie bezradne jak wszędzie indziej. No i był w końcu mój luźno związany z tematem artykulik. Ten właśnie, który tak podziałał na oszołoma.

* * *

W Pałacu Mostowskich czekało na mnie dwóch panów. Jeden całkiem jak z „07 zgłoś się”: szpakowaty, w taniej szarej marynarce z Domów Centrum, która marszczyła mu się na karku w charakterystyczną fałdę, jakby dodatkowy kołnierz. Drugi, młodszy, wyglądał bardziej na japiszona niż na gliniarza.

Ten drugi przyglądał mi się z natężoną uwagą.

– Przecież ja pana znam! – oznajmił wreszcie triumfalnym tonem.

– Bogu dzięki – odetchnąłem głęboko. – Już się zaczynałem obawiać, że zwinęliście nie tego człowieka.

Wydawało mi się, że moja ironia jest ostrzejsza od hinduskiej papryki, ale na nim jakoś nie zrobiła wrażenia. Jest taka bardzo szczególna mina, którą robią ludzie w metrze albo w knajpie na widok twarzy znanej z telewizji. Człowiek za biurkiem przyglądał mi się z taką właśnie miną, zgoła nieprzystającą do sytuacji.

– Wiem – uradował się. – Pokazywali pana w czasie wyborów. A niech mi pan powie, tak przy okazji: ten pana szef, on naprawdę jest wariat czy tylko tak wygląda?

– A jak powiem, że tylko tak wygląda, to pan uwierzy?

Zastanowił się.

– Nie, wie pan, ja do niego nic nie mam, broń Boże. Co do podatków, to ma świętą rację...

– Aha. Tak pan mówi, a głosował pan pewnie na Kwacha.

Wzruszył ramionami.

– No, wie pan, jak jest...

Szczerze mówiąc, nie wiedziałem.

– Nie wiedziałem – postanowiłem nie kontynuować tego wątku – że teraz najpierw człowieka aresztujecie, a dopiero potem podpuszczacie do rozmów o polityce. Za moich czasów było odwrotnie.

Mina mojego rozmówcy świadczyła, że nareszcie zdołałem go dotknąć.

– Myli się pan redaktor, i to podwójnie. Po pierwsze, za pańskich czasów, jeśli zgaduję, co pan przez to rozumie, jeszcze nas nie było. Nie rozmawia pan z byle ubekiem, tylko z wydziałem przestępstw gospodarczych, a konkretnie z zastępcą szefa operacji przeciwko przestępstwom giełdowym. A po drugie, nie ma mowy o żadnym aresztowaniu. Jest pan tylko i wyłącznie przesłuchiwanym w sprawie.

– Zaraz... To znaczy, że mogę stąd wyjść?

– Nie mam prawa pana zatrzymywać.

Podniosłem się z krzesła.

– Panie redaktorze – zawołał z politowaniem – a gdzie zawodowa ciekawość? No co, pójdzie pan do domu i niczego się nie dowie?

Po chwili namysłu usiadłem z powrotem. Szpakowaty, milczący dotąd, chrząknął gniewnie. Ale nie pod moim adresem, tylko na tego drugiego.

– Może jednak zachowajmy właściwe procedury, panie kolego.

– Ten pan jest z kryminalnej. Konkretnie, komisarz Bańczyk. A ja jestem Jurek Sianko. Śmieszne, co? Ale tak się nazywam.

– Bardzo śmieszne. Czy ja też się muszę przedstawiać?

Szpakowaty chrząknął powtórnie.

– Konkretnie, chodzi nam o pańskie kontakty ze Stefanem Wiechetką.

– Z kim?

Podsunął mi zdjęcie faceta, który, jak to mówiono w kultowym filmie, z twarzy był podobny zupełnie do nikogo.

– Stefan Wiechetko. Czy przypomina pan sobie waszą ostatnią rozmowę?

– Chwileczkę, panowie. Po pierwsze, nie znam tego faceta i w życiu go nie widziałem. Po drugie, skoro jestem przesłuchiwanym w sprawie, to może prościej będzie mi powiedzieć, co to za sprawa i o co chodzi. Będę mógł, to chętnie pomogę.

Teraz chrząknął japiszon, wyraźnie nieaprobujący stylu rozmowy szpakowatego.

– W zasadzie ma pan redaktor rację – przejął inicjatywę. – Poza jednym. Zna pan Stefana Wiechetkę, co więcej, był pan ostatnim człowiekiem, który z nim rozmawiał. Wynika to jednoznacznie z billingu, jak również z jego notatek. Dzwonił do pana do redakcji dziś, około jedenastej, połączenie trwało pięć minut i siedemnaście sekund.

Podniosłem z biurka zdjęcie i przyjrzałem mu się. A więc to był mój oszołom. Dość młody, chudy, i faktycznie wyglądał na świra.

– Owszem, teraz sobie przypominam – streściłem pokrótce, co pamiętałem z tej rozmowy. Wyglądali na rozczarowanych. Zwłaszcza japiszon.

– To wszystko?

– Spytajcie jego.

– Z tym jest właśnie problem. Jak już kolega powiedział, pan był ostatnim człowiekiem, który miał taką możliwość. Krótko po tej rozmowie Wiechetko się powiesił. Albo może został powieszony. W każdym razie śmierć przez zadzierzgnięcie.

Nie mogę powiedzieć, by świadomość, że się nauczyłem spławiać natrętów tak skutecznie, była przyjemna.

– Prawdę mówiąc – przyznał japiszon – jest pan naszą ostatnią szansą, żeby zrekonstruować okoliczności tej śmierci. Zresztą pal diabli okoliczności, wybaczy pan, nadkomisarzu. Chodzi... No, sam pan się domyśla, o co chodzi.

Pewnie, że się domyślałem. Stuknięty czy nie, upadek Euromeksu dowodził, że oszołom rzeczywiście odkrył poszukiwany przez wszystkich kamień filozoficzny. Przecież sam mi to powiedział: że WIE. Ba, chciał się ze mną tą wiedzą podzielić!

– Jest jeszcze to – rzekł szpakowaty, obserwując ze współczuciem mój wyraz twarzy. Podsunął złożoną w ósemkę stronę z poprzedniego numeru „Gazety Narodowej” z artykułem o giełdzie. Nazwisko autora – to znaczy moje – zakreślone zostało w elipsę grubym czerwonym flamastrem. Ten sam flamaster poznaczył tekst porozrzucanymi nieregularnie podkreśleniami. Jeden akapit musiał wzbudzić szczególne zainteresowanie oszołoma; zamalował go niemal całkowicie, opatrując na marginesie wielkim wykrzyknikiem. Pod tekstem widniał dopisek: „tak! – koniecznie zadzwonić”.

– Przepraszam, panowie – odezwałem się po długiej chwili. – Czy można się tutaj czegoś napić?

– Kawa czy herbata? – spytał uprzejmie japiszon.

* * *

Coś mocniejszego

Подняться наверх