Читать книгу Rozmowa z Górą - Rafał Fronia - Страница 10

Dlaczego Manaslu?

Оглавление

Na początku jest myśl. Myśl jak kotwica uwiesza się celu, a my jak łódka szarpana wiatrem wpatrujemy się w to, czego się uczepiła. Myśl. Teraz w słowniku moich góromyśli przypadek wylosował nazwę – Manaslu.

W Nepalu udostępnionych do wspinaczki jest 414 szczytów o wysokości przekraczającej 5800 metrów. 381 z nich to szczyty wyprawowe i aby móc na nie wejść, trzeba uzyskać płatne pozwolenie od rządu Nepalu, kolejne 33 to szczyty trekkingowe, na które wystarczy pozwolenie od Nepalskiego Stowarzyszenia Wspinaczkowego. Nie ma więc łatwego wyboru, ale jest pewne ułatwienie. Otóż najbardziej ekscytują te góry, których wysokość zaczyna się od cyfry 8. I tu już wybór jest prosty, bo w Nepalu jest ich siedem. Ja wybrałem Manaslu. A czemu Nepal? Wśród wszystkich egoistycznych powodów, dla których tam jadę, jest jeszcze i ten. W 2015 roku kraj ów odwiedziło 555 tysięcy turystów (29,7 procent mniej niż w roku poprzednim), generując dla niego przychody na poziomie 481 milionów dolarów. W tym pamiętnym roku Nepal nawiedziła największa od dziesięcioleci tragedia – trzęsienie ziemi. Oni naprawdę potrzebują pieniędzy. I my, wspinacze i turyści, możemy im je dostarczyć.

Trzęsienie ziemi o sile 7,8 stopnia w skali Richtera nastąpiło 25 kwietnia 2015 roku o godzinie 11.56 czasu nepalskiego i miało swoje epicentrum w dystrykcie Lamjung, 74 kilometry na północny zachód od Katmandu, czyli w rejonie Manaslu. W jego wyniku śmierć poniosły 8964 osoby, a rannych zostało co najmniej 23 447 osób. A ile ludzi straciło wszystko? Ile potrzeba czasu i pieniędzy, żeby ich życie wróciło do normy?

Dla mnie wyprawa jest trochę jak witanie Nowego Roku. Góra odurza jak szampan od samego myślenia o niej. Od gapienia się na fajerwerki, które wiatr puszcza na szczycie, boli kark, rano po nocy na 7000 metrów boli głowa (co z tego, że od wysokości, a nie od alkoholu?), bolą nogi od tańca z liną na lodowym parkiecie bardziej pionowym niż poziomym. Jest mi niedobrze, ale mam odświętny puchowy smoking, który wkładam na specjalne okazje, i non stop gra muzyka akcentowana dudnieniem lawin. W głowie nieskładne myśli. Noworoczne postanowienia są zawsze. Ja je zapisuję przed wyprawą, a po powrocie okazuje się, że nie zawsze sobie życzę ich spełnienia. Wyprawa jest lepsza od sylwestra, bo postarza tylko o dwa miesiące, a nie o rok, i zmienia, czyniąc mądrzejszym o rok, a nie o jedną noc. Więc życzę sobie… hmmm. I zrobię to… i to… i jeszcze to… Ale nie, nie, to są moje życzenia i marzenia. O nich nie przeczytasz, przecież masz swoje.

No więc wybrałem Górę. Choć wcześniej kłębiło mi się w głowie wiele myśli. Czy w ogóle jechać? W Himalaje? A może w Karakorum? To nie jest wszystko jedno. To są dwa tak odmienne górskie światy, jak to tylko możliwe.

Karakorum. Pakistan. Baltistan. Stereotyp. Widmo niedokończonej wojny, tej zewnętrznej z Indiami i tej wewnętrznej, o religijnym podłożu. Islam. Przemykające chyłkiem kobiety zakapturzone w burki, nikaby i dżihaby i niemożność wypicia piwa do obiadu, a obiad pełen kolendry. Siedzący wszędzie bezczynni mężczyźni w tych workowatych bluzach i w naleśnikowatych baltistankach na głowach, w kucki, rzędem, jak kurczaki na grzędzie. Poważne, brodate twarze i miny marsowe, groźne pozornie. Minarety meczetów i płynące stamtąd żarliwe nawoływania muezinów do spotkania z imamem. Odmienna kultura i religia. Surowość w ludziach i w górach, piękno… ale jakże dzikie, nieujarzmione. Wojskowe posterunki, broń, strach, porwania i bomby, talibowie. Nie jest to prawda obiektywna i nie jest to cała prawda, ale jest w tym część prawdy i nie każdy ma odwagę, żeby się przekonać, jak jest rzeczywiście. A gdy towarzyszy nam strach i zakazy, to podróż nie jest pełna. W Pakistanie mieszkają wspaniali ludzie, znam ich wielu, ale ogół jest tak odmienny od naszego świata, że czasem powoduje to spięcie, wewnętrzny niepokój u tego, który tam jedzie. W Pakistanie nie można po prostu być beztroskim. I na to, żeby zmierzyć się z Karakorum i z tamtejszą krainą, przyjdzie pora, niebawem. Żelazem w ścianie K2, jak i literami we wspomnieniach.

Himalaje. Nepal. Buddyzm i hinduizm. Wolność i swoboda. Knajpki pełne muzyki, kobiet i towarzyszących im zakochanych facetów. Dźwięk mantry. Om mani padme hum… (hum to Indie, hung Tybet). „Bądź pozdrowiony, Skarbie w kwiecie lotosu”, co oznacza dosłownie, że Budda i jego nauka są w świecie. Odmawiając mantrę, przywołujemy Czenrezig, czyli formę współczucia wszystkich Buddów, a ta wciąż powtarzana, uspokaja i wnika w nas, mając pomóc przekształcić sześć uczuć przeszkadzających nam w drodze do oświecenia.

Płynący uliczkami Thamelu zapach kadzidełek lekko odurza. Pachną zioła. Zieleń pól ryżowych w drodze w Góry. Uśmiechnięci, sympatycznie wrzaskliwi ludzie, furkoczące flagi modlitewne na wzgórzach i kręcące się młynki wprawione w ruch dłońmi pielgrzymów. Taka radość w otoczeniu, brak presji i strachu, że czegoś nie wolno, nie wypada albo nie powinno się.

Na swój pierwszy raz z Górami wysokimi powinno się jechać w Himalaje, aby pokochać Góry, a nie się ich wystraszyć. Manaslu. Himalaje. Nepal. Rozmowa z Górą.

*


Om mani padme hum

Zanim ruszyliśmy, był czas przygotowań. Budowanie składu, kalendarza, wybór drogi, sprzętu, dobór logistyki i taktyki, liczenie pieniędzy i szukanie sponsorów. Ale o tym jeszcze będzie. A teraz, już, nadeszła pora, żeby ruszyć.

Czy można być szczęśliwym, tęskniąc?

Czy można tęsknić, gdy jest się szczęśliwym?

Z każdym dniem bliżej. Jest obawa, radość, ekscytacja, nerwy. Ale przede wszystkim ogrom spraw do załatwienia. Najważniejsze to czysta głowa. Wysprzątanie myśli, o które można by się potknąć tam, w górskiej ciemności namiotu szarpanego wiatrem. Tam każdy taki niezałatwiony, zalegający w głowie śmieć jest szalenie niebezpieczny. I tam nie da się go sprzątnąć, jest jak ta kałuża w Dniu świstaka, w którą codziennie wpadał Bill Murray. Stajnia Augiasza. Taki malutki śmieć rośnie tam do ogromu całego wysypiska, które jak wybuchający w mikrofalowej głowie popcorn wypełnia szczelnie całą przestrzeń, aż do momentu, gdy nie będzie już nic, tylko strach, zniechęcenie i porażka. Wtedy nie da się zdobyć Góry, bo śmieci są tak ciężkie, że pochylona w poddańczym geście głowa nie jest w stanie unieść się z dumą. Sprzątam więc. Gorączkowo, z pasją i nadzieją, że się uda, że w żadnym z zakamarków umysłu nie pozostanie ani jedna zapomniana sprawa. Czysta głowa jest ważniejsza od twardości mięśni, od siły ścięgien i od sprzętu. To głowa poniesie mnie na szczyt albo nakaże mi stamtąd czmychać z podkulonym ogonem.

Robię listy. Wiele zapisanych kartek w słupkach, tabelkach, z wykrzyknikami i pytajnikami. Rośnie sterta rzeczy w garażu. Od wielu już tygodni mieszkam właśnie tu, w garażu, w moim sztabie i centrum logistycznym, spędzam tu wieczory, znoszę różne rzeczy, te oczywiste, które muszą jechać ze mną na pewno, ale również te, nad którymi będę dumał: zabrać czy nie zabrać? Jest limit. Właściwie dwa: ten lotniczy, w kilogramach, i ten zdrowego rozsądku, bo po jaką cholerę mi 10 par gaci i pięć ładowarek. Trzeba w ogóle sprawdzić, jak z ładowaniem w bazie, czy jest 220 woltów, czy tylko gniazdo zapalniczki? Solar czy agregat? Ostrzę raki, czekany, zmazuję z beczki pamiątki poprzednich wypraw. Nabazgrane markerem zapiski sirdara (zarządcy tragarzy), agenta, tych, co ją pakowali, nosili przez lodowiec i do samolotu, tych, co upychali do cargo, i tych… Nie, to są akurat moje bazgroły. Waga i imię. Czasem na beczkach wypisujemy jakieś jaja, że na przykład w środku właściciel trzyma 20 litrów gorzały lub żywego kurczaka. Naklejamy tam emblematy sponsorów i nazwę miejsca, gdzie ma trafić. Mój znak na beczce, dotykam go opuszkami palców i budzą się wspomnienia. Blizny na niebieskiej skórze bębna podróżnego, pamiątki.

Pamiętam taką beczkę. Dużą. Owinięta czarną stretchową folią, stała w kącie mojego garażu przez kilka zapomnianych lat. Chciałem ją zabrać ze sobą pod K2, zimą. Rozwinąłem więc folię, jak mumię z bandaży, a gdy stanęła przede mną naga w swym pobrużdżonym doświadczeniami błękicie, pobazgrana tatuażami napisów, zmęczona i poobijana, zobaczyłem naklejkę, papierowy, pobrudzony świstek: „To jest beczka Artura Hajzera, po powrocie proszę o jej zwrot”. Usiadłem. Przypomniałem sobie tyle sytuacji i to, skąd się ona u mnie wzięła. Potem beczka pojechała do Izy, żony Artura, na Śląsk, a nie pod K2. Nie mógłbym jej ze sobą zabrać w Góry, mimo prośby Artura, który właśnie tam jest.

Ale… Czasem jest jakieś ale, zastrzeżenie, które zgłasza los, mówiąc: „Panie Fronia, nic pan nie wie”. Tak, nic nie wiem, los sam więc dopisuje ciąg dalszy. Nie wiem, czy się przy tym bawi, wiem, że im więcej myślę, tym staję się głupszy i mniej rozumiem.

Beczkę zawiozłem na Śląsk w grudniu 2017 roku, przed wylotem na K2, wtedy, gdy pakowaliśmy wyprawowe cargo. I uznałem, że ten temat, ta historia już się zakończyła. Ba, w ogóle o tym nie myślałem przez rok. Aż do teraz, do chwili, gdy piszę Rozmowę… i kiedy to, chcąc przytoczyć zakończenie historii z beczką, poprosiłem Janusza Majera, aby zrobił i przysłał mi jej zdjęcie, na pamiątkę, dla utrwalenia czegoś, co dla mnie ma wielkie znaczenie. Te słowa i ich przesłanie, którego wtedy nie zrozumiałem. Pamięć. Tu zawiera się w małej karteczce naklejonej i napisanej ręką Artura. Minął rok, co do dnia, gdy ocknąłem się z myślą o nakazie Arturowej inskrypcji. Cóż.

Dla jednych ludzi coś ma znaczenie, dla innych mniej. Wszystko zależy od punktu widzenia, od przeżyć, emocji, wrażliwości i empatii. Ta historia z beczką stała się dla mnie ważna. I tak jak wiele innych ważnych i niekończących się w ich zwyczajowym końcu historii, wróciła do mnie w swoją rocznicę. Historia beczki Artura. Zatoczyła satelitarne koło 365 dni, 52 tygodni, 4 pór roku i przypomniała mi o swym ciągu dalszym, sama go stwarzając.

Janusz beczki nie znalazł. Zadzwonił do mnie poniedziałkowym, zimnym świtem, gdy w kraju nadszedł pierwszy tego roku śnieg, z informacją, że beczka ponoć wyjechała z całym depozytem po powrocie z K2 do Piotra „Krótkiego” Tomali. A Piotr, jak to Piotr, skrupulant, nie posiał jej. Leżała w towarzystwie innych niebieskich jak turbany Tuaregów i jak oni wędrownych beczek. I tak via Lublin znów wróciła do mojego garażu, a ja zawiozę ją latem do Paku, na Baltoro, pod K2, Broad Peak i Gaszerbrumy, do Artura, wszak tego chciał. Dokładnie w szóstą rocznicę jego odejścia. Bo teraz już rozumiem. Albo tak mi się tylko wydaje. Istotą jest przecież samo poszukiwanie, prawda? A nie jak myślą niektórzy – znajdywanie. I tak oto powstał kolejny plan, który mam nadzieję zrealizować wkrótce.


Beczki załadowane, można ruszać

Czas płynie. Wyłażę po raz ostatni z garażu. Wszystko gotowe. Jak mistrz dłuta, Włoch Antonio Canova, tak i ja ulepiwszy i wypchawszy swe rzeźby, patrzę na ich ogrom: rany, ale góra klamotów!

To już jutro. Najpierw był wielki jak rozlana rzeka rok, gdzie nie widziałem drugiego brzegu, potem pół, wróciłem z K2, szaleństwo Anatomii Góry, książki, która to rozpoczęła, i zrobił się miesiąc, który stopniał do strumyczka, tygodnia zaledwie, a ten wysechł do kropli jednego dnia, jednej nocy, ostatniej we własnym łóżku. I dziś kropla zniknęła. Wyruszam na Manaslu. Bolą plecy, pulsuje krew w skroniach. Wszystko spakowane, ale czy na pewno? Czego zabrakło, okaże się tam, w bazie i powyżej. Pięćdziesiąt pięć kilogramów. Beczka, wór i plecak. Jest tam tyle różności, jak w trzech Tuwimowskich pociągach. Ale o tym potem, innym razem. Dziś śpimy. Rano pierwsza część podróży.

Beczka Artura Hajzera, która trafiła do mnie. I to dwukrotnie

Rozmowa z Górą

Подняться наверх